We czwartek, 6 sierpnia, mieliśmy się przekonać, że Bukowina to region, który niemal dosłownie leży za siedmioma górami, za siedmioma lasami i za siedmioma rzekami!
Rano po kawie i śniadaniu spakowaliśmy się i znieśliśmy nasze bagaże do samochodu. W recepcji była dziś sympatyczna dziewczyna, która nas zameldowała pierwszego dnia i którą spotkaliśmy dnia następnego przy śniadaniu. Pożegnawszy motel Perla Sigheteana i po raz ostatni zmierzywszy sobie temperaturę, że o dezynfekcji rąk nie wspomnę, wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy w stronę Bukowiny. Nawigacja wyprowadziła nas z Sighetu Marmatiei ulicą, przy której znajdował się skansen, ale pocieszyliśmy się, że jest bardzo mały, a więc w porównaniu z Astrą koło Sybina, którą zwiedzaliśmy w zeszłym roku, pewnie niczym by nas nie zaskoczył. Poza tym w Astrze właśnie mieli bogaty zbiór obiektów z Maramuresz.
Rano po kawie i śniadaniu spakowaliśmy się i znieśliśmy nasze bagaże do samochodu. W recepcji była dziś sympatyczna dziewczyna, która nas zameldowała pierwszego dnia i którą spotkaliśmy dnia następnego przy śniadaniu. Pożegnawszy motel Perla Sigheteana i po raz ostatni zmierzywszy sobie temperaturę, że o dezynfekcji rąk nie wspomnę, wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy w stronę Bukowiny. Nawigacja wyprowadziła nas z Sighetu Marmatiei ulicą, przy której znajdował się skansen, ale pocieszyliśmy się, że jest bardzo mały, a więc w porównaniu z Astrą koło Sybina, którą zwiedzaliśmy w zeszłym roku, pewnie niczym by nas nie zaskoczył. Poza tym w Astrze właśnie mieli bogaty zbiór obiektów z Maramuresz.
Ruszyliśmy w kierunku gór, które przyciągały swoją beskidzką malowniczością. Mijaliśmy znowu drewniane bogato zdobione bramy, wiedząc, że na Bukowinie pewnie takich nie będziemy już oglądać. Pierwszy przystanek zrobiliśmy sobie na przełęczy Prisop, gdzie znajdowały się stragany, jakieś hotele i ... oczywiście duża nowa cerkiew, gdzie akurat odprawiała się liturgia. Nazwa Prislop oczywiście od razu przywiodła mi na myśl prislopy na Słowacji i przysłopy w Polsce, podobnie jak magury i czerteziki, które to nazwy wywodzą się z języka Wołochów (Rumunów), jacy przywędrowali ze swoimi owcami przez pastwiska polskich Karpat docierając niemal do Cieszyna. Ich potomkowie to współcześni górale, którzy zachowali bałkańską skalę i rytm w muzyce, elementy stroju i już bardzo nieliczne ślady w języku, czyli grupa etnograficzna uważająca się i uważana przez wielu za kwintesencję polskości.
Na jednym ze straganów dostrzegłem futrzane czapki, w tym taką z karakułów, którą zapragnąłem włączyć do swojej kolekcji egzotycznych nakryć głowy. Sprzedawca, mężczyzna na oko w moim wieku był bardzo energiczny w namawianiu nas do zakupu. Zobaczywszy moje zainteresowanie, natychmiast chwycił jedną z czapek i, zdjąwszy mój kapelusz, nałożył mi ją na głowę. Ponieważ kosztowała 150 lei, Agnieszka stwierdziła, że nie zgadza się na taki wydatek i odeszła od straganu. Spojrzałem na cwanego sprzedawcę i rozłożywszy ręce powiedziałem, że "sotia mea" nie chce mi kupić tej czapki, na to mężczyzna pokazał przy pomocy gestów, że żonę trzeba tak -- tu przyłożył pięść do swojego policzka. Oczywiście był to zupełnie niepoprawny politycznie dowcip, na co odpowiedziałem mu równie "dowcipnie": Convenția de la Istanbul. Nie wiem, czy zrozumiał o jaką konwencję chodzi, ale nadal próbował być dowcipny, tylko, że ja nie rozumiałem, co mówi, zwłaszcza, że poszedłem za resztą towarzystwa do sklepu z pamiątkami. Tam niespodziewanie moja ukochana żona oznajmiła, że jednak kupi mi tę czapkę. Wróciliśmy do straganu. Jola zasugerowała, żeby się targować. Sama pokazała cenę innej, mniejszej czapki, czyli 120 lei, ale mężczyzna tylko pokiwał głową. Wtedy ja spytałem, czy dałoby się za "o suta treizece lei" (130). Na to on się ożywił i stwierdził, że skoro mówię "romanește" to niech mi będzie "o suta patruzece" (140). W ten sposób nabyłem rumuńską pasterską czapkę z karakułów za 140 lei.
Widoki były naprawdę zapierające dech w piersiach. W zeszłym roku zachwycaliśmy się Trasą Trasfagaraską i Transalpiną, a tymczasem dzisiaj jechaliśmy wygodną, choć pełną agrafek i serpentyn, szosą pokrytą gładkim nowym asfaltem, na której widoki i wrażenia nie ustępowały tamtym!
Po drodze zatrzymaliśmy się w miejscowości Cârlibaba (co ciekawe, w samej miejscowości spotkaliśmy dwie pisownie, bo oprócz tejże kilka razy natknęliśmy się na "i" z "daszkiem" zamiast tego "a" z daszkiem. Okazuje się też, że istnieje też polska wersja, czyli po prostu Kirlibaba.
Zatrzymaliśmy się tam dlatego, że Jarek w swoim przewodniku wyczytał, że znajduje się tam cmentarz i obelisk poświęcony polskim legionistom poległym tam podczas I wojny światowej, które miały się znajdować przy kościele w bok od głównej ulicy. Zobaczywszy w oddali drewniany kościółek po lewej stronie, bo oczywiście nie braliśmy pod uwagę okazałej nowej cerkwi, którą minęliśmy przy szosie, podeszliśmy drogą wyłożoną niezbyt drobnymi, ale też niezbyt grubymi kamieniami pod ów kościółek, który jednak okazał się cerkwią. Na ogrodzonym terenie obok niej stał drewniany krzyż, a nalej murowany obelisk. Nie było tam jednak nagrobków, a wysoka i gęsta trawa. Okazało się, że obelisk ma na sobie gwiazdę oraz sierp i młot i jest poświęcony żołnierzom sowieckim.
Tą samą drogą zeszliśmy do szosy, ale po drodze postanowiłem spytać dwie kobiety za płotem, czy może one wiedzą o cmentarzu z polskim żołnierzami. Jedna wyprodukowała tyle słów po rumuńsku, że niewiele z jej tłumaczenia zrozumiałem, ale okazało się, że druga mówi nieźle po angielsku. Z ich wyjaśnień wynikało, że powinniśmy wrócić pod tę drewnianą cerkiewkę, pod którą już byliśmy, i pójść jeszcze sto metrów dalej. Kiedy to zakomunikowałem Agnieszce i Joli, ta druga kategorycznie odmówiła powrotu na kamienistą drogę prowadzącą pod górę. Tymczasem już wcześniej zauważyliśmy biały murowany kościół pod drugiej (prawej) stronie szosy i rzeki. Jarek, który akurat przeparkował samochód, tak żeby był bliżej naszego obecnego położenia, zaproponował podejście do niego. W tym samym momencie wykrzyknąłem z entuzjazmem, że na pewno powinniśmy tam iść, ponieważ w oddali zobaczyłem polską flagę powiewającą obok rumuńskiej! Dziarsko ruszyliśmy przez most nad Bistrițą i po chwili staliśmy przed nagrobkiem polskiego oficera legionów polskich pod flagami Polski i Rumunii obok kościoła katolickiego w Kirlibabie.
Zaspokoiwszy patriotyczną ciekawość, ruszyliśmy w kierunku kolejnego punktu naszej wyprawy, a mianowicie żeńskiego klasztoru w Moldovicy (Moldovița). Droga wiodła przez wsie, w których domy pokryte były malowanymi wzorami stanowiącymi ornamenty charakterystyczne dla Bukowiny, jakich w Maramureszu nie było. O dziwo, może rzadziej, ale jednak nadal trafialiśmy od czasu do czasu na drewniane bramy. Następnie znowu zagłębiliśmy się w pełną zawijasów górską szeroką szosę z kapitalnym asfaltem, który niestety przeszedł w zwykłą żwirówkę, ponieważ na dużym jej odcinku pracowano nad położeniem właśnie nowego asfaltu.
Po pokonaniu góry dojechaliśmy w końcu no monastyru, który niegdyś pełnił również funkcje obronne, o czym świadczyły mury i wieże będące ich częścią. Pośrodku natomiast stała bajecznie piękna cerkiew z XVI wieku z pięknymi ikonami i polichromiami wewnątrz -- to już nie była twórczość ludowych amatorów, a najwyższej próby sztuka -- ale również z malowidłami na zewnętrznych ścianach świątyni. Jest to cecha charakterystyczna dla biserik Bukowiny. Autorem kunsztownych malowideł był prawdopodobnie mistrz Toma z Suczawy, a więc wysokiej klasy profesjonalny artysta. W rogu dziedzińca, przed budynkiem pełniącym funkcję małego muzeum stoi popiersie hospodara mołdawskiego Piotra Raresza, któremu monastyr zawdzięczał chyba najwięcej (mimo, że jego początki są nieco wcześniejsze). Wewnątrz zaś wśród eksponatów znajdował się drewniany tron tegoż władcy.
Robiliśmy oczywiście zdjęcia i nagrałem filmik, żeby podzielić się ze znajomymi na FB wrażeniami. Podczas nagrywania usłyszałem za sobą regularny stukot drewna o drewno. Była to mniszka, która uderzała w niesioną przed sobą wyprofilowaną deskę. Okrążała w ten sposób świątynię, co kilka metrów się zatrzymując, robiąc wielokrotne znaki krzyża i modląc się.
Robiliśmy oczywiście zdjęcia i nagrałem filmik, żeby podzielić się ze znajomymi na FB wrażeniami. Podczas nagrywania usłyszałem za sobą regularny stukot drewna o drewno. Była to mniszka, która uderzała w niesioną przed sobą wyprofilowaną deskę. Okrążała w ten sposób świątynię, co kilka metrów się zatrzymując, robiąc wielokrotne znaki krzyża i modląc się.
Wkrótce potem dojechaliśmy do naszej nowej kwatery "u Marii" w miejscowości Gura Humoruloi, będącej bardzo długą i niezwykle ruchliwą ulicą, z kilkoma krótkimi przecznicami, ale i to nie na wszystkich jej odcinkach. Nasza nowa gospodyni przywitała nas z niekłamanym zdziwieniem, ale chyba też z zadowoleniem. Oto bowiem swoje rezerwacje anulowali turyści z Niemiec, Wielkiej Brytanii i Ameryki ze strachu przed covidem, a my przyjechaliśmy. Żeby się porozumieć z panią Marią i jej sympatycznym mężem, musiałem bardzo wysilać mój duolingowy rumuński. Z pomocą tłumacza google jednak udało się nawiązać konwersację. Dowiedziałem się, że w pobliżu jest restauracja Lions, gdzie będziemy mogli zjeść obiad, a zaraz niedaleko jest duży sklep.
Lions leży przy samej ruchliwej i, jak uważam, niebezpiecznej głównej ulicy miasteczka. Poszliśmy kilka metrów dalej, żeby przejść na pasach. Przydałyby się jeszcze światła, ponieważ samochody, a zwłaszcza tiry, nie żałują gazu jadąc przez teren zabudowany. Najpierw przez pomyłkę weszliśmy na zadaszony taras ze stołami i ławami, gdzie nikogo nie było. Prawdopodobnie było to miejsce dla gości, ponieważ Lions jest również pensjonatem. Wróciliśmy na zewnątrz i przez recepcję weszliśmy na taras położony z drugiej strony budynku.
Z powodu upału nie mieliśmy ochoty na jakiś obfity posiłek, więc wszyscy zamówiliśmy sobie zupy. Jola i Agnieszka wzięły taką z pulpetami i ryżem, Jarek grzybowo-rybną, a ja ciorbę de burta, czyli łagodne flaczki z osobno podanym dipem czosnkowym i śmietaną do dowolnego dodawania sobie do zupy, oraz cztery ostre papryczki o octowym smaku do przegryzania.
Po obiedzie udaliśmy się na spacer. Planowaliśmy pójść na Moldovicę, ale okazało się, że jesteśmy w takim odcinku głównej ulicy, który jest dość oddalony od rzeki (gdzie indziej płynie ona wzdłuż owej ulicy). Doszliśmy tylko do nieciekawego dworca kolejowego, po czym skręciliśmy do centrum. Przekroczyliśmy most na solidnie podsuszonej rzece Humor, która jakiś kilometr dalej wpadała do Moldovicy, czemu miasteczko zawdzięcza swoją nazwę. Polska jej wersja jest dość zabawna, bo Gura Humora (rum. Gura Humorului -- pol. Humora i rum. Humorului to dopełniacze) niczego nie tłumaczy. Gura to po rumuńsku usta, ale również ujście rzeki (porównajmy angielskie "mouth"). Miasto nazywa się więc Ujście Humora.
Podeszliśmy do dużej cerkwi przed którą stoi posąg Stefana cel Mare (Wielkiego), szesnastowiecznego hospodara mołdawskiego, który dzielnie opierał się Turkom, Węgrom, a także Polakom!
Następnie podeszliśmy w stronę urzędu miejskiego, żeby wejść w boczną ulicę po przeciwnej stronie. Tam trafiliśmy na halę targową, gdzie akurat straganiarze zwijali swój dobytek w postaci niesprzedanych tego dnia owoców i warzyw. Chcieliśmy jakimiś bocznymi uliczkami pójść w stronę naszej kwatery, ale okazało się, że po prostu nie ma takiej możliwości. Wszystkie się nagle pokończyły pozamykane budynkami. Chcąc-nie chcąc musieliśmy wrócić do ruchliwej ulicy i iść już tylko nią. Zresztą nawet, gdyby te boczne uliczki były dłuższe, musiałyby się skończyć na Humorze, zaś kolejny most na tej rzece znajdował się w pewnej odległości.
Zrobiwszy zakupy żywnościowo-winne, wróciliśmy na kwaterę, gdzie zasiedliśmy w altanie u pani Marii i spędziliśmy leniwy relaksujący wieczór na rozwiązywaniu internetowych quizzów wiedzy ogólnej i sączeniu wina.
Przełęcz Prislop
Cârlibaba
Mănăstirea Moldovița
Gura Humorului
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz