środa, 12 sierpnia 2020

Niedziela z pięcioma świątyniami i jednym zamkiem

Już pierwszego dnia na Campingu Ursulet-Durau zauważyłem kobietę, która usiadła na ziemi mniej więcej w centrum ośrodka i rozstawiła trójnóg niemal, a może całkiem identyczny jak mój. Swojego używam przede wszystkim jako statywu do zdjęć lub filmików robionych telefonem komórkowym. Rumunka z campingu przymocowała do niego jednak lornetkę i obserwowała przez nią skalisty, pozbawiony wszelkiej roślinności szczyt masywu Ceahlau. Powziąłem plan polegający na naśladownictwie jej działania, ale z pewną modyfikacją. Po pierwsze nie miałem lornetki, a rodzaj lunety/teleskopu kupionego w internecie przed wyjazdem, który zaplanowałem używać jako obiektyw do telefonu komórkowego. I tak sobie o tych zdjęciach masywu Ceahlau myślałem, kiedy rzeczywistość dała mi znać, że zaraz wyruszamy na zwiedzanie kolejnych monastyrów i jednego zamku.

Jak co dzień, w niedzielę 9 sierpnia, po zimnym prysznicu, namydliłem się i spłukałem ciepłym, żeby na koniec jeszcze raz spryskać się zimną wodą. Po śniadaniu poszliśmy do baru, gdzie poprosiliśmy Aleksa o latte macchiato. Po kawie wyruszyliśmy drogą znaną nam z dnia poprzedniego w kierunku Targu Neamt. Przed tym miastem odbiliśmy jednak w prawo w kierunku monastyru Secu, gdzie akurat w wielkiej altanie na świeżym powietrzu odprawiano liturgię. 

Pod zadaszeniem stało kilku duchownych w uroczystych strojach liturgicznych, zaś jeden z nich wygłaszał homilię. Ponieważ z jego słów wyłapałem, że wspominał rząd Rumunii, natomiast przed każdym z odwiedzanych klasztorów widniał rumuński orzeł, zaś na maszcie powiewała flaga państwowa, naszła mnie refleksja, że mariaż kościoła z państwem to nie tylko polska specjalność. Duża liczba celebransów wynikała prawdopodobnie z tego, że Secu jest klasztorem męskim. Nabożeństwu przysłuchiwało się bowiem kilku mnichów stojących w rozproszeniu między innymi wiernymi, którzy zajmowali praktycznie cały plac otoczony murami obronnymi. Do wnętrza cerkwi z 1602 r. nikt nie wchodził. Nie weszliśmy również my. Cały teren ją otaczający robił wrażenie wielkiego placu budowy, więc doszliśmy do wniosku, że świątynia podlega renowacji. Obeszliśmy ją więc dookoła, starając się przesuwać dyskretnie między wiernymi, z których niektórzy w skupieniu brali udział w niedzielnej ceremonii, a niektórzy "odfajkowywali" niedzielny obowiązek i stali lub siedzieli na schodkach z wyraźnie znudzonymi minami. 

Gdybyśmy chcieli zwiedzić wszystkie monastyry w okolicy, musielibyśmy chyba spędzić tu około tygodnia, ponieważ tablice informujące o dojeździe do jakiegoś historycznego klasztoru lub skitu (schitul) pojawiały się z zadziwiającą częstotliwością. Jarek dokonał więc selekcji, kierując się listą zabytków UNESCO, ale i z niej musieliśmy zrezygnować z szeregu pozycji. 

Z Secu przejechaliśmy na drugą stronę szosy do Targu Neamt (Niemiecki Rynek/Targ), żeby zwiedzić Monastyr Neamt. Jakiś kilometr przed nim jednak nasz wzrok przyciągnęła cerkiew pomalowana z zewnątrz tak intensywnymi kolorami, że po prostu musieliśmy się zatrzymać. Była to cerkiew pod wezwaniem św. Ioana Iacoba Hozevitula wyświęcona 5 sierpnia 1994, a więc świątynia całkiem nowa, postawiona obok seminarium duchownego. Jak mogliśmy się przekonać, jej projektanci nawiązywali do bukowińskiej tradycji malowania historii świętych na murach zewnętrznych, czego w tych okolicach raczej nie normalnie nie robiono. Dzięki temu mogliśmy sobie wyobrazić, jak wyglądały biseriki w klasztorach, które odwiedzaliśmy w poprzednich dniach w latach swojej świetności, kiedy kolory na ścianach jeszcze nie wyblakły. To był po prostu genialny komiks! Miejscami piękny i dostojny, ale czasami groteskowy (np. obraz diabła w piekle!). Komuś może wydałby się kiczowaty, ale ja uważam, że podobnie, jak w przypadku rzymskich bazylik, to nagromadzenie ornamentów w intensywnych kolorach stanowi pewien samoistny styl i nie przekracza granicy dobrego smaku. W każdym razie ja nie mogłem od tych malowideł oderwać oczu! 

Nie ta cerkiew jednak była celem naszej wyprawy. Niedaleko bowiem wznosiła się  Mănăstirea Neamț i to ona nas przede wszystkim interesował. Zaraz po zaparkowaniu samochodu i pierwszych kilku krokach w kierunku bramy wejściowej mój wzrok przyciągnął kram z odpustowymi gadżetami (nic lokalnego, nic ludowego), na którym zauważyłem produkt polski o "świętobliwej" nazwie "Strzelające diabełki". Jak widać, polski drobny przemysł znalazł swoją drogę do siedziby prawosławnego klasztoru w rumuńskiej Mołdawii. 

Drugą rzeczą, która przyciągnęła naszą uwagę był niewielki budynek z olbrzymią kopułą. Była to kościelna księgarnia. Zostawiliśmy sobie jej zwiedzenie na koniec i skierowaliśmy nasze kroki do bramy w murach obronnych klasztoru. Klasztor został ufundowany przez znanego nam już hospodara mołdawskiego Stefana III, zwanego Wielkim (cel Mare), świętego cerkwi prawosławnej. Budowę ukończono w 1497 r.  po pokonaniu wojsk polskich pod wodzą Jana Olbrachta (przypominam, to z powodu nieszczęsnej wyprawy mołdawskiej Jagiellona i, po nieskutecznym oblężeniu Suczawy, bitwy pod Koźminem -- dziś ukraińska część Bukowiny -- zakończonej porażką, choć nie kompletną klęską, ukuto powiedzenie "za króla Olbrachta wyginęła szlachta"). 

W kruchcie cerkwi znajdował się sklepik z dewocjonaliami i pamiątkami w postaci drewnianego kramu lub kiosku, gdzie kupiliśmy miniaturkę cerkwi. Mnich, który nam ją podał, powiedział, że to cerkiew ufundowana przez świętego Stefana cel Mare, a następnie posmarował nam dłonie mniej więcej po zewnętrznej stronie kciuka jakimś olejem, kreśląc na nich znak krzyża. Zaraz po wyjściu psiknąłem na dłoń płynem dezynfekcyjnym. No niestety, czasy są takie, że lepiej na zimne dmuchać. Nie wiemy przecież ile dłoni różnych osób dotykał naczynkiem z olejem. 

W intrygującym budynku z ogromną kopułą z napisem "Libreria", czyli księgarnia, panował bałagan. stoliki z książkami, ale również szeregiem dewocjonaliów, stały dookoła wnętrza rotundy. Alejki między nimi były bardzo wąskie i pełne ludzi, więc czym prędzej się stamtąd wycofaliśmy. 

Ruszyliśmy do Zamku Neamț. Żeby tam jednak dotrzeć, trzeba było dojechać do Târgu Neamț. Tuż przed wjazdem do miasta stanęliśmy w korku, który nieco spowolnił nasza podróż, ale na szczęście nie ciągnął się jakoś specjalnie długo. Prawdopodobnie było to spowodowane światłami na skrzyżowaniu już w centrum miasta, do którego zmierzały wszystkie samochody. Po przejechaniu tegoż, skręciliśmy w kierunku zamku. Musieliśmy okrążyć jego okolicę kilkoma wąskimi ulicami zanim znaleźliśmy miejsce do zaparkowania. Następnie ruszyliśmy pod górę. Cetatea Neamț jest bowiem zamkiem z prawdziwego zdarzenia. Doprawdy podziwiam średniowiecznych budowniczych, którzy musieli przecież bez pomocy samochodów czy dźwigów zgromadzić kamienie i cegły do budowy fortecy, jakoś je wtachać na górę, a następnie ułożyć w myśl zamysłu architekta. 

Po drodze mijaliśmy żebraków, których spotykaliśmy również przed każdym z klasztorów. Przy asfaltowej ścieżce wiodącej do zamku jakiś nastolatek wykonywał na odpustowej fujarce (taką jaką można dostać na straganach, albo tasikach, jak mówi na nie Jola, w miejscowościach turystycznych Rumunii, Słowacji czy Polski) jakiś kakofoniczny utwór składający się z powtarzającej się sekwencji ok. 4 dźwięków następujących po sobie niezwykle szybko, ale za to zupełnie bez sensu. Kilka kroków wyżej dotarły do naszych uszu dźwięki o wiele przyjemniejsze dla ucha, a mianowicie mężczyzna w wieku dwudziestu kilku lat grał na gitarze i śpiewał, natomiast w futerale, który leżał przed nim w oczekiwaniu do drobne darowizny od przechodniów, widniał napis po angielsku "An artist will never be poor". Bardzo pozytywne i w ogóle nienachalne przesłanie! 

W końcu dotarliśmy do wejścia. Zanim jednak mogliśmy kupić bilety wstępu na zamek musieliśmy przejść kontrolę temperatury ciała. Mężczyzna, który przybliżał elektroniczny termometr do naszych dłoni, również pilnował, żeby do kasy podchodziły niewielkie grupy, więc co jakiś czas zatrzymywał kolejkę. Pomimo wszechobecnych napisów nakazujących noszenie masek i zachowania dystansu, ludzie za nami bezmyślnie się tłoczyli, zwłaszcza pewna rodzina składająca się z babci, małżeństwa i dzieci. Ci ludzie wręcz wpychali się na Jolę, na co zarówno ona jak i Agnieszka zwróciły im uwagę. "Keep distance!" Starsza kobieta faktycznie się odsunęła, zaś jej córka, czy też synowa, zaczęła coś wykrzykiwać na temat dystansu, ale na nasze szczęście niczego nie zrozumieliśmy, więc nie wdaliśmy sie w żadną pyskówkę. Kiedy natomiast przyszła nasza kolej mierzenia temperatury i podejścia do kasy, okazało się, że cała ta rodzina i tak stała kilka osób za nami. Prawdopodobnie ich wpychanie się było spowodowane ciekawością jak wygląda sytuacja przy wpuszczaniu na zamek. 

Początki zamku Neamț sięgają czasów hospodara Piotra I (XIV w.), ale swoją rozbudowę i uczynienie go niezdobytą twierdzą zawdzięcza on Stefanowi Wielkiemu, którego popiersie zdobi dziedziniec. Część udostępniona dla zwiedzających, do której idzie się po długim moście na potężnych murowanych podporach, nie jest zbyt wielka, ale całość z zewnątrz robi naprawdę imponujące wrażenie. Twierdza cieszyła się sławą nigdy nie zdobytej, pomimo prób ze strony Węgrów i Turków. Oparła się nawet Mehmedowi II Zdobywcy, sułtanowi, który zajął Konstantynopol w 1453 kładąc kres cesarstwu wschodniorzymskiemu. Wg legendy w 1476 matka Stefana Wielkiego odmówiła poddania zamku ottomańskiemu władcy. Do końca nie wiadomo, czy tureckiemu wodzowi bardzo zależało na jego zajęciu, ale tak czy inaczej, wpisuje się go na listę tych, którzy cytadelę zająć chcieli, ale nie zdołali. 

Na rodzinę, która zdenerwowała nasze żony przed nietrzymanie dystansu, natykaliśmy się co jakiś czas i ciągle w podobnych okolicznościach. Uciekaliśmy przed nimi kilka razy podczas zwiedzania zamku, jak i później na dole w restauracji, gdzie postanowiliśmy zjeść obiad. Już przy wychodzeniu na niebezpieczną odległość zbliżyła się do nas ta kłótliwa kobieta. Myślałem, że przejdzie obok, ale nagle się zatrzymała tuż przy nas. Na szczęście tylko po to, żeby zapalić papierosa. Tak czy inaczej, najwyraźniej utrzymywanie tzw. dystansu społecznego miała w głębokiej pogardzie. 

W restauracji u stóp góry zamkowej znaleźliśmy stolik, który właśnie został opuszczony przez gości, którzy skończyli swój posiłek. Ponieważ trwało polowanie na miejsca, a konkurencja była poważna, ucieszyliśmy się ze swojego szczęścia. Trochę potrwało, zanim podszedł młody chłopak, który zabrał naczynia po poprzednich klientach; potrwało też niemało zanim podeszła kobieta ze szmatką i płynem dezynfekującym. Kiedy odkaziła stół, usiedliśmy i rozpoczęliśmy czekanie na kelnera. Kolejny młody chłopak w maseczce, który się nim okazał, w ogóle nie mówił po angielsku, ale daliśmy sobie radę przy pomocy mojego rudymentarnego rumuńskiego i palcy wskazujących przesuwających się po pozycjach menu. 

Byliśmy bardzo głodni, więc tym razem nie siliłem się na żadne typowo rumuńskie specjały. Wziąłem chrupiące kawałki kurczaka z frytkami i sałatkę z buraczków i chrzanu. Tylko Jarek zamówił tradycyjnie ciorbę de burta. Blondyn w maseczce, czyli nasz kelner przyniósł mu ją w wazie, z której nalał zupę do Jarkowego talerza. Ponieważ Jarek wszystkie jedzone przez siebie wersje rumuńskich flaczków określa wg wzoru ustonowionego w zeszłym roku w restauracji Casa Damian w Sebesie, neamczańską ciorbę de burta ocenił "w skali sebeskiej" jako 8 na 10. 

Spod zamku musieliśmy przejechać znowu przez Târgu Neamț, żeby wjechać na szosę, którą przyjechaliśmy rano. Tym razem naszym oczom ukazał się korek, przy którym ten, w którym staliśmy jadąc na zamek, okazał się krótkim spowolnieniem w podróży. Ten rozciągał się przez kilka kilometrów. Domyśliliśmy się, że to turyści weekendowi opuszczali jezioro i w ogóle tereny wczasowe z okolicy masywu Ceahlau. W końcu było to niedzielne późne popołudnie. My jednak mieliśmy przed sobą jeszcze dwa żeńskie klasztory -- Agapia i Văratec. 

Oba obiekty po raz kolejny przywiodły mi na myśl cysterskie "paradyże" z Polski. Pięknie utrzymane nie tylko cerkwie, ale również domy, w których mieszkają mniszki, oraz pełne uroku kolorowe kwietne klomby sprawiają wrażenie, że ktoś tu naprawdę próbuje odtworzyć raj na ziemi. 

Agapia została zbudowana przez mołdawskiego hetmana Gavrila Coci, brata hospodara Bazylego Lupu w latach 1641-1643, z centralną cerkwią pw. Sfintii Voievozi, czyli Świętych Hospodarów. 
Otaczają ją piętrowe budynki mieszkalne z arkadami na parterze i drewnianymi krużgankami na piętrze. 

Z Agapii ruszyliśmy w kierunku ostatniego punktu zaplanowanego na ten dzień, czyli do żeńskiego klasztoru Văratec, założonego na początku XVIII w. przez mniszkę Olimpiadę. W odróżnieniu od innych monastyrów, jakie zwiedzaliśmy, tutaj mniszki zamieszkiwały osobne domy przypominające nieco polskie dwory, choć może bez ganków -- parterowe, zadbane i eleganckie, różniące się między sobą szczegółami. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy miejsce danej mniszki w monastycznej hierarchii nie znajduje swojego odzwierciedlenia w zajmowanym domu, czyli np. awansujesz, więc się przenosisz do "lepszego" mieszkania. Nie weryfikowałem tego jednak, więc ta kwestia pozostanie w sferze moich domysłów. 

Innym zaskakującym elementem było wejście do centralnej cerkwi pw. Zaśnięcia NMP, które znajdowało się w ścianie bocznej, a nie frontowej. Była to tez druga biserica, w której zaskoczyły mnie ikony wewnątrz. Otóż w ogóle nie przypominały ikon "pisanych" wg ścisłych reguł greckich czy wschodniosłowiańskich, a robiły wrażenie świętych obrazów znanych z katolickich kościołów Włoch, Hiszpanii czy Francji. Podobne wrażenie robiły również zewnętrzne zdobienia murów świątyni. 

Napisałem, że to była druga taka cerkiew, gdzie obrazy przypominały te zachodnie, katolickie, ale tej pierwszej za nic nie potrafię sobie przypomnieć. W wielu z nich bowiem robienie zdjęć wewnątrz było zakazane, zaś stara reguła, którą pamiętam z kursu na przewodnika wygłoszoną przez mojego instruktora Adama Szepiela, mówi, że "podczas jednej wycieczki róbcie najwyżej dwa-trzy kościoły, bo inaczej wszystko się ludziom poplącze i zleje w jedną całość". Jest to z całą pewnością prawda, ale my nie jesteśmy zorganizowaną wycieczką składającą się z kilkudziesięciu osób, tylko czteroosobową grupą miłośników rumuńskiej architektury cerkiewnej. Niemniej nie jesteśmy wolni od niebezpieczeństwa pomieszania widoków i wiadomości nabytych podczas zwiedzania. M.in. rolą tego bloga jest uniknięcie totalnego zlania się w naszej pamięci wszystkich odwiedzonych świątyń w jakąś jedną abstrakcyjną rumuńską biserikę! 

Zbliżając się do zbiornika retencyjnego stanowiącego ogromne jezioro na drodze na nasz camping, znowu obserwowaliśmy długi sznur samochodów po przeciwnej stronie szosy. Zaczęliśmy snuć domysły, czy przypadkiem wśród tych powracających weekendowych wczasowiczów nie ma ludzi z naszego ośrodka. Kiedy do niego dotarliśmy, okazało się, że nasze domysły były jak najbardziej słuszne. Camping Ursulet wyraźnie się wyludnił. Zniknęło kilka namiotów i samochodów. Nasi sąsiedzi z domków, czyli panowie z potężną nadwagą i amatorzy piwa z plastikowych dużych butelek zostali. Byli jednak zajęci rozpalaniem grilla, który znajdował się w innej części campingu. 

Na koniec dnia, jeszcze za widna, weszliśmy na niewielkie wzgórze wznoszące się nad domkami, na których jeszcze rano stało kilka namiotów i przyczep. Teraz został jeden namiot i jeden samochód. Ustawiłem swój statyw, przymocowałem do niego telefon, a do telefonu monokular-teleskop służący jako obiektyw i zrobiłem kilka zdjęć masywu Ceahlau. Zrobiliśmy sobie też pamiątkowe zdjęcia naszej czwórki na jego tle. Nazajutrz czekała nas bardzo długa droga do Limanu nad Morzem Czarnym -- ponad sześćset kilometrów.





















 Mănăstirea Secu




























Cerkiew św. Jana Jakuba w pobliżu monastyru Neamț
























 Mănăstirea Neamț











































Cetatea Neamț








































































Mănăstirea Agapia


































Mănăstirea Văratec


























































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz