piątek, 21 sierpnia 2020

Z Oradei do Starego Sącza

Ponieważ tym razem nasza kwatera dysponowała sporym podwórkiem, pomyślałem, że rano wyjdę poćwiczyć taiji. Kiedy wstaliśmy i otworzyliśmy drzwi -- z braku klimatyzacji od samego rana było gorąco i duszno -- plac między zaparkowanymi samochodami zajęła grupa mężczyzn pijących na stojąco kawę zakupioną w automacie przy recepcji. Stali tak sobie głośno rozmawiając, że w końcu zamknąłem drzwi. Kiedy jedliśmy śniadanie, mężczyźni odjechali. Domyśliliśmy się, że do pracy. Prawdopodobnie była to jakaś brygada robotników wykonująca pracę w Oradei lub okolicach, dla których nasz hostel stanowił dogodną i tanią bazę noclegową.

W tym czasie my również byliśmy już spakowani i gotowi do wyjazdu.

Na granicy po stronie rumuńskiej sprawdzono nasze dowody osobiste i dowód rejestracyjny Jarka. Po stronie węgierskiej policjant jeszcze raz je zebrał, ale zaraz oddał i bez problemu znaleźliśmy się na terenia  Magyarország. Ponieważ na Węgry i Słowację Jarek nie wykupował winiety, jechaliśmy zwykłymi szosami, ale generalnie porządnymi. Przejechaliśmy przez Debreczyn (Debrecen) i Niregyhazę mając dookoła krajobraz równinny. Mijaliśmy m.in. wielkie plantacje słoneczników, które miały więcej szczęścia od tych z okolic Konstancy. Ponieważ jechaliśmy przez Węgry, od czasu do czasu Jarek musiał uruchamiać wycieraczki z powodu deszczu. Jest bowiem taka reguła, że jak się jedzie przez Węgry, to musi padać deszcz. To żart oczywiście, ale faktycznie tak było w zeszłym roku i wszystko wskazywało na to, że tak samo będzie teraz. O ile jednak w czasie naszego zeszłorocznego wyjazdu deszcz padał praktycznie aż do momentu wjazdu na Słowację, to teraz były to opady sporadyczne, choć niektóre bardzo intensywne. 

Nie wiedzieliśmy do końca, jak pokieruje nas nawigacja. O ile dobrze pamiętam, w 2019 r. poprowadziła nas z Debreczyna na Miszkolc, do którego jednak nie musieliśmy wjeżdżać, a stamtąd prosto na Koszyce. Ponieważ teraz musieliśmy jechać do Koszyc z Niregyhazy, Tom-Tom głosem "Kaśki" kierował nas prosto w kierunku Tokaju! Co prawda Jarek twierdził, że nie, na pewno nie będziemy jechać przez sam Tokaj, tylko przejedziemy kilka kilometrów obok niego, ale trzy kilometry przed tym miasteczkiem nie było już wątpliwości, że wkrótce doń wjedziemy, co też się stało. Po wyjeździe z Miszkolca nie zdołaliśmy wydać na Węgrzech wszystkich forintów. Jarkowi zostało tysiąc, zaś ja miałem w swoim portfelu 600. Kiedy dwa tygodnie wcześniej jedliśmy obiad w restauracji "Bacchus" z menu po polsku, nie miałem przy sobie tego portfela, dlatego nie mogliśmy w żadnym z tokajskich sklepów, gdzie nie przyjmowano zapłaty kartą, domagając się gotówki, wydać jego zawartości. Teraz trafiała się świetna okazja i byłem przekonany, że zaraz skręcimy w kierunku niewielkiego rynku z "naszą" restauracją, kościołem i sklepami z winem. Nie było przecież daleko, ponieważ Tokaj jest miasteczkiem bardzo małym, niemal wsią. Ku mojej rozpaczy Jarek nie zdejmował nogi z gazu i wkrótce znaleźliśmy się za tabliczką z przekreśloną nazwą miasta. No cóż, kierowca rządzi i decyduje, kiedy chce się zatrzymać, lub nie. Takie przyjęliśmy reguły.

Jola jednak pamiętała, że przy tej drodze zaraz za granicą Tokaju znajdowały się małe sklepy należące do okolicznych winnic. Przy jednej z nich krzyknęła, żeby Jarek się zatrzymał, ale on wytłumaczył, że nie będzie się w ostatniej chwili zatrzymywał, ponieważ mógł w nas uderzyć samochód jadący za nami. Po jakichś dwustu metrach jednak zwolnił i wykorzystując nieco pustego a płaskiego miejsca po prawej stronie od wąskiej jezdni, zawrócił. Uff! Kupimy dobre wino i pozbędziemy się forintów. 

Tutaj trzeba nadmienić, że moje sześćset forintów to był kilka monet składających się na 100 HUF, i jeden banknot pięćetforintowy. Ów banknot nie pochodził z wymiany w kantorze, ale został znaleziony u nas w domu przed wyjazdem wśród sterty monet i banknotów (euro, czeskich koron, lei i forintów właśnie), które nam zostały z poprzednich wyjazdów -- niektórych sprzed kilku lat. 

Mężczyzna za ladą, który usłyszał nas z daleka, na nasze "good morning" odpowiedział "dzień dobry". Kiedy w końcu wybraliśmy wino, na które było nas stać -- dużą butlę wytrawnego furmintu za ok. 1500 forintów właśnie -- Jarek wyjął swoje tysiąc HUFów, a ja położyłem na ladzie swój banknot. Na to sprzedawca wskazał go palcem, uśmiechnął się, pokręcił głową i powiedział "Muzeum!" Wiedzieliśmy już, że banknot, który miałem, został prawdopodobnie wycofany z obiegu. Chwilę później, uśmiechnięty mężczyzna wyjął ze swojego portfela nowy banknot pięćsetforintowy. Myśleliśmy, że chce nam pokazać, jaki wzór obowiązuje obecnie (tak na marginesie, dziwiłem się po co Węgrzy wymieniają wzory, skoro nie towarzyszy temu denominacja i nadal posługują się tysiącami i ich wielokrotnościami). Tymczasem zabrał mój stary banknot chowając go do portfela, wręczając mi ten nowy. Wyjaśnił, że ma możliwość wymiany starego na nowy w banku. Ja natomiast dołożyłem tę nową pięćsetkę do Jarkowego tysiąca i już bez problemu zakupiliśmy butelkę tokajskiego "owocu winnego krzewu i pracy rąk ludzkich", w celu spożycia go na kwaterze po przekroczeniu polskiej granicy. Sprzedawca powiedział z uśmiechem "dziękuję", a potem "do widzenia". Być może jego polszczyzna kończyła się na tych zwrotach, ale i tak zrobiła na nas pozytywne wrażenie. Chyba nigdzie indziej w Europie nie zetknęliśmy się z takim nastawieniem na polskiego gościa. Nie na darmo polska szlachta namiętnie spożywała tokajskie wina przed rozbiorami i pod rozbiorami. Cztery lata temu w Egerze nie spotkałem się z takim podejściem do polskiego klienta. Ale też nie czytamy, żeby dawni magnaci sprowadzali wina z Egeru, a z Tokaju i owszem. 

Powoli teren robił się coraz bardziej górzysty i to jeszcze po węgierskiej stronie. Granicę przekroczyliśmy niepostrzeżenie i ruszyliśmy przez słowackie wioski, ale inne, niż w zeszłym roku. Znowu znajdowaliśmy się wśród pasm łańcucha Karpat. Za Koszycami i Preszowem zatrzymaliśmy się w Sabinowie, gdzie zaszliśmy do Lidla. Inaczej niż w Rumunii, tutaj nikt nam nie zmierzył temperatury, ale dozowniki z płynami do dezynfekcji były. Na życzenie naszej córki, kupiliśmy cztery butelki kofoli, napoju colopodobnego, ale znanego tylko na terenie byłej Czechosłowacji. Przy okazji nabyliśmy też niewielką butelkę rumu Tuzemskiego, którego u nas też się nie uświadczy. 

Kiedy zbliżaliśmy się do Lubowli (słow. Stara L'ubowňa), uruchomiłem mapy google, żeby wyszukać restauracje w okolicy. Pod względem odległości najbliższa okazała się restauracja Palma. Nazwa może niezbyt oryginalna, a i lokalizacja wcale nie najciekawsza, bo na parterze zwykłego bloku, ale za to wnętrze przyjemne, sympatyczna, uprzejma i sprawna obsługa, oraz bardzo dobre jedzenie. Jak można się było zorientować po karcie dań, lokal ten nastawiony był na popularne dania włoskie -- pizze i pasty, ale na szczęście widniały na niej potrawy, które pamiętaliśmy sprzed 30 i 20 lat, czyli zupa czosnkowa i vyprážaný syr, do którego konieczna jest tatarská omáčka, czyli sos tatarski i hranolky, czyli frytki. Do tego ja dodatkowo zamówiłem zestaw surówek. Tylko Jola się wyłamała z tej kulinarnej sentymentalnej podróży w czasie, ponieważ wzięła ratatuj, który wg mnie był czym innym od prowansalskiego klasyka, ponieważ oprócz przepisowych plastrów bakłażana i cukinii zawierał pieczarki, zaś pośrodku tej warzywnej potrawki leżał biały camambert. Do tego podano bułeczki z ciasta pizzowego. Joli bardzo ten zestaw smakował. Pozostałej naszej trójce też smakowały ser i frytki, choć po raz pierwszy chyba w życiu tych ostatnich zjadłem połowę, a resztę zostawiłem. Po prostu nie dałem rady ich zmieścić. Być może dlatego, że jako jedyny zamówiłem przedtem zupę. 

Jakże jednak na Słowacji nie zamówić cesnakowej polievki?! Pamiętam ewolucję tej zupy w samej Starej Lubowni. Oto bowiem pierwszy raz Agnieszka i ja jedliśmy ją w jakiejś gospodzie nie zmienionej od czasów komuny w połowie lat 90. Była to jedyna zupa, jaką tam mieli. Kiedy spytałem, co to w ogóle jest za zupa, kelnerka wytłumaczyła mi, że przypomina rosół. I faktycznie podano nam zupę o klarowności i kolorze rosołu z cienkim makaronem. Od rosołu różniła się, jak się łatwo domyślić, smakiem czosnku.

Kiedy wróciliśmy do Starej Lubowni już dwójką dzieci na początku obecnego stulecia, w eleganckiej restauracji przy skansenie zaserwowano nam zupę bardziej podobną do francuskiej soup à l'oignon, czyli cebulowej. Podano ją z pływającymi w niej krutonami, czyli grzankami w kształcie sporych sześcianów i posypaną serem. Jakościową różnicę nie tylko było widać, ale również czuć w smaku. 

Teraz, w innej restauracji Lubowli (Lubovni) dostałem zupę z szcześcianikami sera, chyba (nie jestem pewien) zaciągniętą żółtkiem, natomiast grzanki w postaci cienkich plasterków przypieczonej bułki leżały obok. W smaku była wyśmienita i z całą pewnością przypominała tę sprzed tych kilku dekad. Z drugiej strony, nie ma się czemu dziwić. Dominujący smak i aromat czosnku pozostaje raczej niezmienny. 

Nie wybraliśmy się tym razem ani na zamek, któremu zrobiliśmy tylko kilka niedoskonałych zdjęć z dołu, ani do skansenu. Wkrótce po tym obfitym obiedzie, po którym poczułem się pełny i ociężały, ruszyliśmy w drogę, by po niedługim czasie dojechać do Mniszka, czyli miejscowości granicznej po stronie słowackiej. Tam Agnieszka, Jola i Jarek wyszli jeszcze do przydrożnych sklepów. Agnieszka chciała kupić naszej córce dodatkowo kofolę smakową, ale jej zamiar spełzł na niczym, ponieważ takowej nie mieli. Janiccy natomiast na specjalne zamówienie swojej córki, zakupili czekoladę "Studentską", wyrób również emblematyczny (jakby powiedział Robert Makłowicz) dla państw byłej Czechosłowacji, a dla ludzi mojego pokolenia, którzy ten kraj często odwiedzali w swojej młodości, jak Jarek, wręcz kultowy. Zatrzymaliśmy się natomiast przed polską granicą, ponieważ w sabinowskim Lidlu zupełnie zapomnieli o tym zakupie. 

Już patrząc na nawigację w Lubowli dziwiliśmy się, że dzieli ją od naszego miejsca docelowego jedynie trzydzieści kilka kilometrów. Teraz dystans ten gwałtownie się zmniejszał. Przejechaliśmy przez Piwniczną, wskazując tylko na miejsca, którędy spacerowaliśmy w zeszłym roku, przemknęliśmy przez Rytro nawet nie zwracając uwagi na zamek, który się tam znajduje na stoku góry. Wkrótce dotarliśmy do Starego Sącza, ale nas interesowała wieś, która równie dobrze mogłaby być przedmieściem tego zabytkowego miasta, a mianowicie Moszczenica Niżna. 

Mieliśmy dojechać do pensjonatu, a właściwie domu weselnego "Moszczenica u Pasonia". Adresu Moszczenica Niżna 9A jednakowoż nawigacja Tom-Tom nie przyjmowała, więc dwukrotnie zaprowadziła nas na środkowy odcinek jednej z ulic i tam nas zostawiała, mówiąc, że "jesteś na miejscu". Spróbowałem z nawigacją google, ale Jarek podał mi adres Moszczenica 9, bez "a". Tym razem podjechaliśmy na inną uliczkę i skręciliśmy w jeszcze mniejszą, gdzie tym razem męski głos z map google poinformował nas, że jesteśmy na miejscu, ale nie byliśmy. Jarek spodziewał się, że 9A będzie gdzieś obok numeru 9, ale było to założenie zgoła błędne. W ogóle tak krążąc ulcami Moszczenicy, doszliśmy do wniosku, że w numeracji domów nie ma tam żadnej logiki! Numery nie przebiegały konsekutywnie. Zasada parzystości i nieparzystości również nie znajdowała zastosowania. Obok numeru 96 pojawiał się nagle 234, a zaraz potem 132 itd. Kiedy jednak wklepałem w nawigację google dosłownie "Moszczenica Niżna 9A", znaleźliśmy i spodziewany drewniany kościółek i zaraz za nim dom weselny "U Pasonia". Pierwotnie plac przed zespołem obór wziąłem za parking i zasugerowałem, żeby Jarek tam wjechał, ale słusznie zaprotestowała Jola i wkrótce znaleźliśmy się na właściwym parkingu, za budynkiem biurowym, a naprzeciwko wejścia do części hotelowej. 

Weszliśmy z Jarkiem do dużego biura, gdzie z naszej prawej strony siedział młody mężczyzna w okularach przeprowadzający biznesową rozmowę przez telefon, natomiast za biurkiem po naszej lewej starszy mężczyzna z siwymi włosami rozmawiał z dwoma pracownikami. Kiedy młody człowiek skończył rozmowę telefoniczną, zajął się nami. Spytał m.in., co nas sprowadza w jego strony, czy mamy konkretne plany wakacyjne. Odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą, że już wracamy z wakacji, ponieważ do tej pory podróżowaliśmy po... Słowacji i Węgrzech. Z prawda się nie minęliśmy, ale też nie wyjawiliśmy jej całej, ponieważ umówiliśmy się, że nie będziemy się chwalić naszym pobytem w Rumunii, żeby nie wzbudzić niczyjego niepokoju, co mogłoby skutkować odmówieniem nam noclegu. Myślę, że było to zupełnie niepotrzebne, bo panowie chyba raczej zarażenia z naszej strony się nie bali, ale tak czy inaczej, o Rumunii nie wspomnieliśmy. 

W międzyczasie od swojego biurka wstał starszy mężczyzna, który okazał się właścicielem biznesu, a do którego młodszy zwracał się "tato". 

"Uważajcie na żony, bo tu takich dwóch przystojniaków przyjechało", zażartował adresując swoje słowa do dwóch pracowników. Na to Jarek przytomnie i równie dowcipnie zauważył, że akurat jesteśmy tu z naszymi własnymi żonami, które czekają na zewnątrz. Na to szef interesu otworzył drzwi i wykrzyknął "O! To wasze żony piękniejsze od was", z czym trudno było się nie zgodzić. Po chwili dostaliśmy klucze, i Pasoń junior zaprowadził nas do naszych pokoi. 

Był to chyba najwyższy standardem nocleg podczas tego wyjazdu, ponieważ widać było, że wszystko jest nowe. Wszędzie, gdzie byliśmy, było naprawdę czysto, ale niektóre obiekty miały swoje lata świetności za sobą. Tutaj wszystko lśniło nowością. Przy ogromnej sypialni znajdowała się duża łazienka, w której przydałyby się jednak jakieś półki, ale i tak wyglądała imponująco. Nie zamawialiśmy śniadania, ale za to mieliśmy do dyspozycji olbrzymią osobną wspólną jadalnię z kuchnią. 

Zgodnie z planem mieliśmy zaraz ruszyć do Starego Sącza na spacer po rynku i klasztorze św. Kingi, ale poszerzyliśmy go o miejsce, które nam poradził zobaczyć syn właściciela, a mianowicie punkt widokowy "Ślimak" w miejscowości Barcice. Zanim się jednak zebraliśmy, postanowiłem nagrać filmik, żeby go umieścić na FB. Wyszedłem na zewnątrz, żeby powiedzieć kilka słów do kamerki telefonu. Starszy reprezentant rodziny, podszedł do mnie i zagadał z szerokim uśmiechem. Wyraziłem swój podziw dla gmachu, zaś on powiedział, że oni tu ciężko zapieprzają, bo oprócz domu weselnego i pensjonatu, prowadzą regularną działalność rolniczą -- hodują owce i byczki. Przy tym zaznaczył, że jest prawdziwym góralem. 

Po tych słowach wręczył mi swoją wizytówkę, z której się dowiedziałem, że nasz gospodarz ma na imię Stanisław. Pod imieniem i nazwiskiem, tam gdzie zwykle na wizytówkach pojawiają się takie słowa jak "adwokat", "notariusz" lub "doktor nauk medycznych", widniał napis "chłop". Bardzo mnie to ujęło, ponieważ od razu przypomniał mi się jeden z moich wujków, który był najzamożniejszym człowiekiem w mojej łódzkiej rodzinie, gdyż był tzw. prywaciarzem, czyli biznesmenem jeszcze za Gomułki. Otóż wujek ten pewnego razu zamówił sobie komplet wizytówek, zaś pod nazwiskiem kazał wydrukować "straganiarz". Zawsze był miał poczucie humoru i dystans wobec siebie. Teraz podobny dystans zauważyłem u pana Stanisława, więc na krótkim filmiku, który nagrałem przed dużym napisem na budynku "Moszczenica u Pasonia", wspomniałem również i tym.

Zaraz potem zobaczyłem, że obaj panowie Pasoniowie kilka kroków dalej robią zdjęcie nowo zakupionemu grillowi, mówiąc, że umieszczą je właśnie na FB. Na to ja, że właśnie nagrałem filmik, który też umieszczę na FB, na co pan Stanisław zaprosił mnie na moment do biura, gdzie wręczył mi dwa naszyjniki z góralskich czerwonych korali jako prezent dla naszych żon.

Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy do Starego Sącza. Chyba nie minęło nawet pięć minut, kiedy parkowaliśmy na głównym rynku miasteczka. Zrobiliśmy tam kilka zdjęć, po czym weszliśmy do sklepu z pamiątkami na jednym z rogów. Ku irytacji Agnieszki, kupiłem sobie tam ostatnią pamiątkę z wyjazdu, a mianowicie piękną ciupagę! No nie mogłem sobie odmówić. Nasze największe zainteresowanie wzbudziła jednak półprzyłbica, jaką miała na twarzy młoda ekspedientka. Ten ekwiwalent maseczki wydał nam się tak atrakcyjny, że nawet spytaliśmy, gdzie taką można dostać. Jak się okazało, produkuje je firma z Nowego Sącza. Przed wyjazdem nie kupiliśmy jednak takich półprzyłbic, ponieważ było ok. 18.00, a my poszliśmy do klasztoru klarysek z kościołem p.w. św. Kingi, księżniczki węgierskiej, która przybyła do Małopolski, by zostać żoną Bolesława Wstydliwego, księcia krakowskiego. Pamiętam jeszcze z czasów studiów historycznych tekst źródłowy, który opisywał praktyki ascetyczne księżnej, przy których lekceważyła podstawowe zasady higieny do wszelkich granic (jakieś przykładanie sobie do ciała bandaży z ropiejących ran biedaków itp.), że chyba tylko dzięki temu ją zapamiętałem, Inna kwestia to było "białe małżeństwo" Bolesława i Kingi, ponieważ postanowili nie żyć ze sobą jak mąż z żoną, ale poświęcić seks oddaniu Bogu. Dziwne i nieludzkie były te średniowieczne zachowania, ale kult pobożnej księżnej przyczynił się do rozkwitu starosądeckiego klasztoru. Do źródełka św. Kingi doszliśmy przeszedłszy pod tzw. Bramą Szeklerską, całkiem niedawno postawioną drewnianą konstrukcją ufundowaną przez naszych madziarskich "bratanków", zapewne jako jeszcze jeden symbol kilkusetletniej przyjaźni naszych narodów. 

Jarek zauważył, że ta starosądecka Brama Szeklerska jest pięknym podsumowaniem naszych dwóch lat wojaży po Siedmiogrodzie. Wszak w zeszłym roku odwiedziliśmy nawet Torocko (rum. Rimetea), która została założona przez tę dość tajemniczą dzisiaj, jeśli chodzi o pochodzenie, grupę Węgrów zwanych Szeklerami. 

Usiłowałem tez znaleźć miejsca, które służyły jako plan dla spektaklu Teatru Telewizji z 2014 r., kiedy to Jerzy Stuhr wyreżyserował "Rewizora" Gogola. Faktycznie rozpoznałem fragment Rynku, oraz fragment ulicy Mickiewicza, ale nie wszystkie budynki zapamiętane z nagrania zdołałem zidentyfikować. 

Wróciliśmy na Rynek, wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy do Barcic kilka kilometrów na południe, w stronę Rytra. Podjechaliśmy serpentynami pod górę i dziwiliśmy się, że przy trasie trafiamy na nowe i zamieszkałe zabudowania wsi. Jola wyraziła współczucie dla mieszkańców, którzy zwłaszcza zimą muszą mieć ciężko, żeby się przemieścić np. do pracy, czy żeby dzieci wysłać do szkoły. Podjechaliśmy do miejsca, gdzie stał znak zakazu wjazdu, ale kiedy już wysiedliśmy, okazało się, że obowiązuje on tylko w weekendy. Był dzień powszedni, ale nie wróciliśmy do auta, tylko pokonaliśmy pieszo te pozostałe 300 metrów do "Ślimaka", czyli do metalowo-drewnianej konstrukcji faktycznie zawiniętego niczym zwierzęcy eponim jej nazwy.

To właśnie stamtąd dostrzegliśmy zamek wśród zalesionego zbocza góry, a Jarek nam powiedział, że to widać zamek w Rytrze. Jola i ja zdaliśmy sobie sprawę, że oto znowu straciliśmy okazję zaprezentowania pięknego przykładu architektury fortyfikacyjnej na fejsbukowej grupie "Zamczyska, zamki, zameczki". Zdjęcia, które zrobiliśmy ze "Ślimaka" nie były bowiem zbyt imponujące ze względu na odległość zabytkowego obiektu. 

Po powrocie na kwaterę zjedliśmy kolację, wypiliśmy biały furmint zakupiony w Tokaju, a potem jeszcze czerwone wino z Carrefoura w Oradei. Z jednej strony dokonywaliśmy bardzo przyjemnej rekapitulacji naszych peregrynacji po Rumunii i Węgrzech, a z drugiej zaczynaliśmy odczuwać ten niezbyt przyjemny stan spowodowany świadomością, że nasz wyjazd nieuchronnie zbliża się do końca.






Sabinov









Lubowla (Stara L'ubovňa)








Tuż przed polską granicą



"W Moszczenicy u Pasonia"



Stary Sącz







































Barcice i Punkt Widokowy Ślimak
















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz