Zostawiliśmy Konstancę z mieszanymi uczuciami, ponieważ stare miasto oprócz kilku zabytków, i to wcale nie takich starych, robiło wrażenie mającego się w najbliższym czasie zawalić, natomiast nowsza część to było komunistyczne blokowisko. Ponieważ jednak zarówno w zeszłym roku, jak i teraz zauważyliśmy, że Rumuni to naród pracowity i ambitny, o czym świadczyły liczne place budowy i drogi "in lucru", jest jakaś nadzieja, że tę starą Konstancę da się uratować. Z drugiej strony wiadomo, że nie sama praca jest czynnikiem decydującym, ale też środki przeznaczane na zapłatę za nią. Jak z nimi jest w przypadku Konstancy, nie wiemy.
Jazda autostradą nie jest przeżyciem zbyt ekscytującym, o ile nie spotka się na niej jakichś szaleńców. Kiedy wszyscy jadą w miarę poprawnie, jedzie się po prostu wygodnie i szybko.
Ok. drugiej po południu dotarliśmy do Bukaresztu, który tak naprawdę nazywa się Buchuresti, (czyt. Bukureszti), a ta bardzo popularna w rumuńskiej onomastyce końcówka (-sti), wskazuje na liczbę mnogą. Gdybyśmy chcieli nazwę tego miasta przetłumaczyć zgodnie z jej formą gramatyczną, powinienem napisać, ze dotarliśmy do Bukaresztów. Ale ponieważ w języku polskim przyjęła się nazwa analogiczna do stolicy Węgier, Budapesztu, przez co uczniowie szkół podstawowych mają problem z ich rozróżnianiem, nie będę niczego zmieniał.
Po wjeździe do miasta, gdzie liczba pasów ruchu nie tylko nie zmalała w porównaniu z autostradą, a wręcz wzrosła, zaczęła się dopiero ekstremalna przygoda dla Jarka. W Bukareszcie nikt nikomu nie wyświadcza uprzejmości na jezdni (chyba, że kierowcy wobec pieszych). Inny kierowca jest wrogiem i ma znać swoje miejsce. Przekonaliśmy się o tym przy próbach zmiany pasa przy odpowiednio wcześniejszym zasygnalizowaniu migaczem. Kończyły się one agresywnym trąbieniem klaksonów i szybkim wyprzedzeniem naszego wozu od strony, na którą chcieliśmy zjechać. Nie znaczy to, że rumuńscy kierowcy pasów w mieście nie zmieniają. Jedno "pudełko", czyli sporych rozmiarów dostawczak "skakał" po trzech pasach jezdni między innymi samochodami niczym konik szachowy cierpiący na ADHD, ale on sobie mógł na to pozwolić. Samochody osobowe, jako mniejsze, nie śmiały mu nie ustąpić, ponieważ zbyt wiele same ryzykowały.
Skręt w lewo, to na szerokich bukaresztańskich ulicach potrafi podnieść adrenalinę. Tam gdzie nie ma dla tych, którzy chcą wykonać ten manewr, osobnych świateł, tam jest to rodzaj sportu ekstremalnego. Otóż jeżeli do skręcania służy jeden lub dwa pasy, i tak samochody ustawią się obok siebie w trzech rzędach (albo i więcej). Ma to sens o tyle, że nie stojąc gęsiego, nie blokują pasa tym, którzy jechali za nimi, ale nadal chcą posuwać się do przodu. Nie powodują więc korków blokując ulicę, jak to się nieraz dzieje w Białymstoku, kiedy samochody skręcają z Legionowej w Skłodowskiej. Niemniej stanowią pewne zagrożenie dla siebie nawzajem, bo potem i tak muszą wjechać w jeden pas węższej ulicy. Kiedy przy skręcaniu trzeba uważać na tramwaj, sytuacja robi się jeszcze bardziej ekscytująca. Tak też było w naszym przypadku, kiedy ustawiliśmy się jako drudzy w kolejce, w drugim szeregu samochodów do skręcania na torach tramwajowych. Kiedy stojący na przystanku pojazd szynowy ruszył, cały nasz szereg musiał się cofnąć. Zaś szereg przed nami nieco podjechać do przodu i nieco przyblokować jadących z przeciwnej strony, którzy nadal mieli zielone światło. Na szczęście szereg skręcających za nami utrzymywał należyty dystans i mieliśmy się jak cofnąć.
Ostatnim wyzwaniem dla Jarka było znalezienie miejsca do zaparkowania. Nie było to łatwe, ponieważ wszystkie miejsca parkingowe w okolicy miały namalowane na asfalcie numery mieszkań. Jak się później okazało w rozmowie telefonicznej z kobietą z firmy wynajmującej mieszkania turystom, w tym nam, owa firma nie zajęła dla naszego numeru miejsca parkingowego. Najpierw Jarek zaparkował dosłownie na zakręcie uliczek osiedlowych, ale kiedy wysiedliśmy zobaczyliśmy wolne miejsce między samochodami zaparkowanymi wzdłuż chodnika. Jarek wykonał manewr parkowania równoległego i w ten sposób znalazł miejsce dla swojego pojazdu, który nam tak dzielnie służył.
Po zaniesieniu bagaży do mieszkania na ósmym piętrze apartamentowca (winda to cudowny wynalazek), zeszliśmy na dół do restauracji, która mieści się na parterze. Pamiętałem go z naszego pobytu w Bukareszcie w zeszłym roku, ponieważ szliśmy wtedy tą ulicą, zaś wynajmowaliśmy mieszkanie w podobnym apartamentowcu kilka komunistycznych bloków dalej.
Kelner mówił po rumuńsku, ale bez problemu się dogadaliśmy. Restauracja miała charakter włoski, ale jej oferta obejmowała również potrawy rumuńskie. Dlatego nasze żony zamówiły znaną sobie z innych restauracji zupę-krem z warzyw mieszanych, Jarek wziął sobie pizzę, zaś ja wyszedłem z założenia, że skoro nad morzem nie było mi dane spożyć owoców morza, zamówię je sobie teraz właśnie. Swoją decyzje argumentowałem również i tym, że skoro poprzedniego dnia sporo zaoszczędziliśmy na obiedzie w restauracji, skoro zjedliśmy go na kwaterze za jakąś groszową kwotę, teraz mogę sobie pozwolić na risotto z małżami, krewetkami, kałamarnicami i... (nie mówcie o tym zwolennikom PiSu w Polsce) ośmorniczkami!
Usatysfakcjonowani naszymi daniami udaliśmy się do Lidla, który znajduje się tuż pod naszym apartamentowcem, gdzie przede wszystkim uzupełniliśmy zapasy pieczywa. Następnie, już w naszej nowej kwaterze, mieszkaniu robiącego wrażenie bardzo nowego i z cudownie redukującą temperaturę klimatyzacją, oddaliśmy się luźnym rozmowom, lekturom literatury lekkiej i artykułów internetowych, uzupełnianiu raportów z kolejnych dni na blogu (to ja), a także sączeniu pysznej nalewki wiśniowej podarowanej nam przez Cornela. Tak minął nam czas do kolacji, po której udaliśmy się na spoczynek. Trochę jeszcze podzieliliśmy się obserwacjami poczynionymi z naszego spaceru do kantoru, do restauracji i do Lidla. Bukareszteńczycy wydają się bardziej zdyscyplinowani od mieszkańców innych rejonów Rumunii, jeśli chodzi o środki ostrożności związane z covidem. Jakieś 90% ludzi naprawdę nosi maski, w tym ok. 70% zaobserwowanych nawet idąc ulicą. Duże i nieco przerażające wrażenie robi częsty dźwięk karetek pogotowia i widok sanitariuszy ubranych niczym kosmici. Sami widzieliśmy takich w ambulansie stojącym na głównej ulicy naszego osiedla.
Mimo niepokoju związanego z morowym zagrożeniem, Jarek zrezygnował z poruszania się po Bukareszcie własnym samochodem, czemu wcale się nie dziwiliśmy i w pełni jego decyzję zaakceptowaliśmy.
Nazajutrz, czyli w piątek, 14 sierpnia, po śniadaniu, na które zamiast "nudnej" jajecznicy, usmażyłem omlety (Agnieszka nie znosi jajek nawet pod tą postacią, więc zrobiłem je dla Janickich i dla siebie) z przysmażoną cebulą, papryką i plasterkami cheddara, oraz po kawie, ruszyliśmy na stację metra Dristor 1, którą doskonale znaliśmy z roku poprzedniego. Nie było zbyt wielu ludzi, a my oprócz masek włożyliśmy również na dłonie jednorazowe rękawiczki. Ludzie w pociągu mieli również maski, choć niektórzy opuszczone poniżej nosa. Po jednej przesiadce dotarliśmy do stacji Universitate, gdzie po chwili znaleźliśmy się przed bukaresztańskim uniwersytetem i pomnikami ludzi, których nazwiska niewiele nami mówiły, ale byli tam m.in. uczeni i wynalazcy rumuńscy. Po chwili jednak znaleźliśmy się przy Calea Victoriei, czyli ulicy dobrze nam znanej z zeszłego roku, przed budynkiem zasłoniętym dokładnie tym samym obrazem upamiętniającym zjednoczenie Siedmiogrodu z Rumunią w 1918 r., które to wydarzenie traktuje się na jakiejś dziwnej zasadzie, jako właściwy początek państwa rumuńskiego.
Restauracja w bramie z kolorowymi parasolkami (Pizza Coloseum), gdzie w zeszłym roku jedliśmy pizzę, była pusta! Przyznam, że był to widok dość smutny. Idąc koło Teatru Odeon (w zeszłym roku spacerowaliśmy przeciwną stroną ulicy) dopiero teraz zobaczyłem, że popiersie stojące przed nim przedstawia Kemala Ata Turka, czyli twórcę świeckiego państwa tureckiego, którego idee na naszych oczach obracają się wniwecz.
Wkrótce przeszliśmy obok cerkwi Crețulescu. Kiedy z daleka spojrzałem na przedziwną siedzibę firmy McKinsey&Company (szklana konstrukcja nadbudowana na budynku zdecydowanie starszym i całkiem tradycyjnym) odniosłem wrażenie, że szyby w oknach tej niższej części gmachu są puste lub powybijane. Nie podchodziliśmy jednak bliżej, żeby to sprawdzić. Kiedy znaleźliśmy się na Placu Rewolucji i dotarliśmy do głównego celu naszej wizyty w Bukareszcie, a mianowicie Pałac Królewski, który dzisiaj mieści Narodowe Muzeum Sztuki, było ono jeszcze zamknięte. Musieliśmy odczekać 10 minut, zanim równo o 11.00 ochroniarz otworzył bramę, przez którą weszliśmy na teren muzuem. Wskazał nam drogę do kasy, która mieściła się w przeciwnym skrzydle pałacu, gdzie też się udaliśmy. Muzeum oferuje trzy stałe ekspozycje do zwiedzania. W skrzydle prawym (patrząc od strony ulicy) znajduje się sztuka rumuńska -- od średniowiecznej po współczesną. W części środkowej można podziwiać salę tronową i jadalnię dawnego pałacu królewskiego, zaś w skrzydle lewym umieszczono ekspozycję malarstwa i rzeźby artystów ze świata, czyli... z Europy zachodniej.
Jola kategorycznie stwierdziła, że interesuje ją przede wszystkim malarstwo światowe, ponieważ nie zna żadnego artysty rumuńskiego, więc oglądanie twórczości lokalnej mija się z celem. Tylko ja wyraziłem chęć obejrzenia ekspozycji rumuńskiej, w związku z czym zapłaciłem najdrożej za swój bilet, ponieważ obejmował wszystkie trzy części pałacu. Moi towarzysze postanowili poczekać na mnie, przez co pewnie solidnie nadwyrężyłem ich cierpliwość, ponieważ zniknąłem na trzech piętrach poświęconych sztuce rumuńskiej na ponad godzinę. Przyznam się szczerze, że miałem wobec nich pewne wyrzuty sumienia i pewne sale ogarnąłem wzrokiem "po łebkach", ale niektóre były naprawdę fascynujące. Średniowieczne malarstwo sakralne to jedno, ale również meble, w tym krzesła tronowe hospodarskie i metropolitalne wołoskie i mołdawskie, dywany, szaty liturgiczne i czym bliżej XVIII wieku, również portrety bojarów i ich żon. Rumuński romantyzm specjalnie mi nie zaimponował, ale impresjonizm i kubizm okazał się całkiem interesujący. Niestety, ze wszystkich artystów współczesnych (no dobra wszystkich, nie tylko współczesnych) tylko Constantin Brâncuși był kimś, którego nazwisko coś mi mówiło. Zainteresowałem się tym rzeźbiarzem w zeszłym roku, ale nie pamiętam już okoliczności, które przyciągnęły moją uwagę.
I tutaj ogarnęła mnie gorzko-ironiczna refleksja, że oto świetni artyści, doskonali warsztatowo i z ciekawymi pomysłami nie mogą liczyć na szersze zainteresowanie, ponieważ ich nazwiska są mało znane, gdyż są twórcami znanymi historykom i krytykom sztuki jedynie ze swojego kraju, podczas gdy w skrzydle ze sztuką światową znajdowało się również całe mnóstwo prac artystów mało znanych lub w ogóle nieznanych (bądź anonimowych pod zbiorową nazwą "szkoła niemiecka" lub "szkoła flamandzka"), a na dodatek dzieła światowych sław (Rembrandt, Rubens, Claude Monet, i in.) znajdujące się w kolekcji bukaresztańskiego muzeum nie należały do najbardziej imponujących. Pierwsze znajome nazwisko, na jakie się natknąłem to Vasari, ale ten renesansowy malarz przeszedł do historii bardziej jako autor żywotów słynnych malarzy (w tym Leonarda da Vinci i Michała Anioła), niż wybitny talent w swojej dziedzinie. Wrażenie zrobił na mnie El Greco, ale ten zawsze robi wrażenie samym swoim stylem, i cztery obrazy Pietera Breughela młodszego. Imponujące były też niewielkie rzeźby Rodina stojące wśród mało znanych dzieł malarskich impresjonistów (dwie prace Moneta były przy tym dość mało impresjonistyczne).
W tej samej sali, co impresjoniści i Rodin, stała niewielka figurka bez żadnego podpisu. Spytałem panią, która pilnowała akurat tej sali, czyja to rzeźba i kogo przedstawia, ale nie rozumiała po angielsku. Spróbowałem po rumuńsku, na co podeszła do eksponatu i "odkryła", że faktycznie nie ma żadnej tabliczki informacyjnej. Szkoda, ponieważ mężczyzna, którego podobiznę przedstawiała rzeźba zafascynował mnie dlatego, ponieważ stał w pozie przedziwnej jak na postać z XIX wieku. Mnie owa poza skojarzyła się momentalnie ze stylem kung fu, znanym jako wing chun (ving tsun), a konkretnie z blokiem bong sau! Wskazywała na to pozycja obu rąk, a także ustawienie nóg. Niestety nie było mi dane dociec rzeczywistych przyczyn tej dziwnej pozycji modela.
Zanim jednak weszliśmy do części z malarstwem i rzeźbą zachodnioeuropejską, zwiedziliśmy wszyscy dawną część rezydencjonalną pałacu. Ozdoby ogromnych sal i materiał, z jakich były wykonane (przede wszystkim różnego koloru marmury), kazały myśleć, że rumuńscy architekci wnętrz mieli naprawdę dobry gust. Wszystko robiło wrażenie szlachetnej prostoty, ale i wyrafinowania zarazem.
Ogromna sala tronowa skończyła się pewnym rozczarowaniem. Oto bowiem od drzwi wejściowych nasz wzrok przykuwał baldachim z tronem na ścianie przeciwnej. Kiedy jednak podeszliśmy bliżej, okazało się, że jest to tylko rodzaj płaskiej "fototapety". Niemniej i tak te trzy dostępne sale (po drodze można było jeszcze zajrzeć do niewielkiego salonu owalnego) były warte ceny biletu.
Wejście do tej środkowej części miało też pewien efekt zabawnego zaskoczenia. Otóż pani, która nas do niej wpuszczała, kazała nam stanąć na dwóch wielkich "stopach" i przycisnąć dozownik płynu dezynfekującego do rąk. Kiedy na dłoń spływał ówże płyn równocześnie na nasze stopy spadła mgiełka prawdopodobnie tego samego płynu. Było to dość zabawne, bo zarysy stóp, na których mieliśmy stanąć były groteskowo duże, a rozśmieszył nas też sam akt dezynfekcji kończyn dolnych.
W części rumuńskiej, pomimo, że w każdej sali siedziała osobna pracowniczka (chyba tylko dwóch pracowników), nikt nie zwracał na mnie uwagi. Być może dlatego, że byłem sam. W części "światowej" natomiast panie bardzo ściśle przestrzegały przepisów morowych, ponieważ trzykrotnie zwróciły mi uwagę, kiedy tylko lekko zsunąłem maskę z nosa w celu zaczerpnięcia głębszego oddechu. Absolutnie nie miałem do nich o to pretensji, ponieważ lepiej na zimne dmuchać i nie narażać się na eskortę w "kosmitów" z ambulansu.
Skoro już jestem przy ambulansie, a wcześniej pisałem o obyczajach bukareszteńskich kierowców, to wszystkim nam zmroziła krew w żyłach sytuacja, jaką zaobserwowaliśmy na ogromnym skrzyżowaniu na Placu Zwycięstwa (Plata Victoriei). Otóż część samochodów ustawiła się do skrętu w Calea Victoriei -- oczywiście całym klastrem naraz. Nagle usłyszeliśmy syrenę pogotowia ratunkowego jadącego od Bulwaru Lascara Cateanu. Większość samochodów jakoś się odsunęła robiąc wystarczająco dużo miejsca dla ambulansu, ale kobieta kierująca jednym z aut oczekujących na skręt, która najlepiej by zrobiła, gdyby po prostu pozostała na swoim miejscu, ponieważ samochody przed nią odjechały już na tyle, że pogotowie miało już przestrzeń potrzebną do przejazdu, postanowił opuścić swoje stanowisko ruszając dosłownie przed samą karetką. Nie można powiedzieć, że jej nie widziała, ponieważ wyraźnie zwróciła swoją głowę w stronę nadjeżdżającego pojazdu na sygnale. Mimo to ruszyła. Całe szczęście, że kierowca ambulansu miał świetny refleks, bo gwałtownie zahamował, dzięki czemu uniknięto tragedii.
Idąc w kierunku Aleją Zwycięstwa w kierunku północnym natknęliśmy się na wystawę sklepową z garniturami ślubnymi. Bardzo poprawiły nam humor maseczki zwisające dłoni manekinów, które były dopasowane kolorem i deseniem do marynarek lub kamizelek.
Ponieważ zaczęło nam doskwierać pragnienie, wstąpiliśmy do kawiarenki po przeciwnej stronie ulicy na lemoniadę. Był to najdroższy napój tego typu, jaki dotychczas piliśmy. W dodatku nie był wyprodukowany na miejscu, tylko była to lemoniada w gotowych niewielkich butelkach, a więc wytworzona przemysłowo. Za każdą zapłaciliśmy po 20 lei, co można spokojnie zakealifikować jako zdzierstwo.
Idąc w kierunku Aleją Zwycięstwa w kierunku północnym natknęliśmy się na wystawę sklepową z garniturami ślubnymi. Bardzo poprawiły nam humor maseczki zwisające dłoni manekinów, które były dopasowane kolorem i deseniem do marynarek lub kamizelek.
Ponieważ zaczęło nam doskwierać pragnienie, wstąpiliśmy do kawiarenki po przeciwnej stronie ulicy na lemoniadę. Był to najdroższy napój tego typu, jaki dotychczas piliśmy. W dodatku nie był wyprodukowany na miejscu, tylko była to lemoniada w gotowych niewielkich butelkach, a więc wytworzona przemysłowo. Za każdą zapłaciliśmy po 20 lei, co można spokojnie zakealifikować jako zdzierstwo.
Celea Victoriei za Placem Zwycięstwa przechodzi w Szosę Kiseleff, o której czytałem z relacji Sacherewella Sitwella z 1937 r. jako zielonej alei pełnej willi będących siedzibą ambasad lub urzędów. Zawsze intrygował mnie patron tej ulicy. Okazuje się, że rosyjski generał Paweł Dymitriewicz Kisieliow (przyjęto francuską transkrypcję jego nazwiska) był dowódcą rosyjskich wojsk okupacyjnych stacjonujących w Mołdawii i Wołoszczyźnie w latach 20. XIX w. Nie dociekałem czym ów rosyjski wojskowy zasłużył sobie na wdzięczność Rumunów.
Długi spacer po Soseaua Kiseleff okazał się doświadczeniem relaksującym, ale również ciekawym poznawczo. Szliśmy obok Muzeum Historii Naturalnej Grigore Antipa, dalej minęliśmy Muzeum Chłopskie, zaś po przeciwnej stronie Muzeum Geologiczne. Następnie zaczął się odcinek przedwojennych willi mieszczących różne instytucje, bank, szwedzką ambasadę itd. Większość z nich sklasyfikowałbym jako odnowione urocze pałacyki w stylu neobrakowiańskim z łukowato zwieńczonymi arkadowymi oknami, tudzież z krótkimi krużgankami z rzędem kolumienek podobnych do tych w tychże oknach. Pomyślałem sobie, że to bardzo urocze, że Rumuni mają swój własny oryginalny historyczny styl architektoniczny, czym my się raczej nie możemy pochwalić (no, może oprócz stylu zakopiańskiego Stanisława Witkiewicza). Najbrzydszą budowlą na Szosie Kiseleff jest ambasada Kanady po przeciwnej stronie ulicy, która przypominała ogromny zielono-szary bunkier.
Po przejściu ok. dwóch kilometrów dotarliśmy do Łuku Triumfalnego stojącego pośrodku Placu... Łuku Triumfalnego (autor nazwy tego miejsca nie popisał się twórczym myśleniem), który od tego paryskiego różni się nie tylko rozmiarem (jest zdecydowanie mniejszy) i że nie ma na nim napisu "Ostrolenka" albo "Pultusk", ale również i tym, że nie ma się do niego w ogóle jak dostać bez narażenia się na śmierć pod kołami szalonych kierowców. Nie prowadzą do niego żadne przejścia podziemne, zaś na powierzchni żadne zebry. Dookoła zaś nieustannie pędzą samochody.
Skręciliśmy w prawo i przeszedłszy ok. kilometra dotarliśmy do Placu de Gaulle'a, gdzie oprócz masek, których nie zdejmowaliśmy, dodatkowo nałożyliśmy po drugiej parze rękawiczek i zeszliśmy na peron metra. Po przesiadce na stacji Piata Unirii (Placu Zjednoczenia), szybko dojechaliśmy na Dristor 1. Tym razem ludzi w metrze było więcej, więc o żadnym dwu-, ani nawet półtorametrowym dystansie mowy być nie mogło, ale wszyscy karnie mieli swoje maseczki na twarzach. Zauważyliśmy również starszego mężczyznę w mundurze ochrony, który się przeszedł środkiem wagonu i obserwował, czy pasażerowie przestrzegają środków ostrożności.
Ostatnim elementem ryzyka, jakie podjęliśmy tego dnia, była wizyta w Lidlu, gdzie uzupełniliśmy zapasy żywności. W związku z tym nie szliśmy już do żadnej restauracji, tylko ugotowałem po raz kolejny spaghetti z sosem pomidorowym (co mając do dyspozycji jeden większy garnek i małą patelnię uważam za pewne osiągnięcie). Do obiadu wypiliśmy białe Cotnari z wodą gazowaną. Następnie nastąpiła chwila relaksu. W przypadku Joli i Jarka w postaci drzemki, Agnieszki czytania powieści, a mojej pisanie relacji z kolejnego dnia naszej zbliżającej się do końca podróży.
Ten czas mija stanowczo zbyt szybko. Wiadomości docierające do nas z kraju nie napawają optymizmem. Myśl o powrocie do smutnej rzeczywistości szkolnej w Polsce łagodzi nadzieja, że jutro zobaczymy piękne pałace Sinai w północnej Muntenii. Nie wiemy tylko, czy będziemy mogli do nich wejść, ponieważ jutro jest święto Zaśnięcia Bogurodzicy w Rumunii (kraj prawosławny, a obchodzi święto maryjne w tym samym czasie, co Polacy), więc obawiamy się, że muzea mogą być zamknięte. Jeżeli tak będzie, opóźnimy pojutrze nas wyjazd do Oradei i Pałac Peles i tak zwiedzimy! Taki przynajmniej mamy plan!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz