Dzień rozpoczął się tak samo jak dnia poprzedniego, czyli od pysznej kawy produkowanej przez austriacką firmę Julius Meinl. Po raz pierwszy usłyszałem o tej marce cztery lata temu, kiedy kuzynka Agnieszki, dowiedziawszy się, że wybieramy się między innymi do Wiednia, poprosiła nas o zakup tejże. Faktycznie, znaleźliśmy ją w jednych z wiedeńskich delikatesów i przywieźliśmy do Polski. Kuzynka Agnieszki twierdzi, że nie można jej w ogóle dostać w Polsce i później zamawiała ją sobie przez internet. Nie należę do zbyt spostrzegawczych, ponieważ zauważyłem logo i nazwę marki na filiżance dopiero drugiego dnia pobytu w Perle Sigheteanie. Już po śniadaniu podczas oczekiwania na nasze żony przy samochodzie zauważyłem też dopiero, że duże logo tej marki ("cień" głowy mężczyzny w fezie podpisany Julius Meinl) wisi przy wejściu do naszego motelu.
Kelnerka, która nas obsługiwała, zaproponowała już dnia poprzedniego, żeby mówić do niej po rosyjsku. Kiedy jednak zamiast "pierwyj", powiedziała coś, co brzmiało jak "prszy", pomyślałem, że dziewczyna mówi po prostu po ukraińsku (pierszyj). Nie wypadało pytać, czy jest przedstawicielką mniejszości ukraińskiej zamieszkującej Maramuresz, czy też imigrantką zarobkową z Ukrainy, ale przy kolejnym śniadaniu postanowiłem zadać jej pytanie "Howoryte po naszomu?" Tak coś w stylu języka używanego na południu województwa podlaskiego. I nawet udało mi się to pytanie zadać, ale dziewczynę już zagadał ktoś z sąsiedniego stolika, więc tylko się uśmiechnęła i powiedziała "da", po czym zajęła się obsługą innych gości. Agnieszka później żartowała, że może to i dobrze, bo gdyby dziewczyna zaczęła mówić po ukraińsku, mógłbym mieć kłopoty, ponieważ moja znajomość "naszej mowy" z Podlasia, na tym moim pytaniu się kończy. Myślę jednak, że nie byłoby tak źle, bo pociągnąłbym rozmowę częściowo po rosyjsku, a częściowo po polsku, pamiętając, żeby wszędzie zamiast "g" wymawiać "h". Niestety nic z mojego planu nie wyszło, ponieważ właśnie skończyliśmy jeść nasze porcje omletów z dodatkami, zaś kelnerka była zajęta.
Wyjechawszy z Sighetu tą samą drogą, co dnia poprzedniego, odbiliśmy jednak szybko w prawo i udaliśmy się najpierw do miejscowości Deseşti. Ponieważ znowu nie mieliśmy nastawionej nawigacji na konkretny kościół, wytężaliśmy wzrok rozglądając się na prawo i lewo w poszukiwaniu strzelistej drewnianej wieży. Kiedy taką zobaczyliśmy, Jarek stwierdził "To jest to!" i zwolnił, żeby znaleźć miejsce do zaparkowania. Tymczasem zaalarmowało nas trąbienie. To kierowca dużego białego dostawczaka jadącego za nami wyrażał swój gniew z powodu naszej dość nagłej redukcji prędkości, choć wcale nie była ona bardzo raptowna, a poza tym jechaliśmy przez teren zabudowany, gdzie w każdej chwili można się spodziewać spowolnienia samochodu jadącego przed nami. Na to Jarek nieco przyspieszył i znalazł miejsce w niewielkiej zatoczce wykorzystywanej jako parking po przeciwnej stronie sklepu. Kierowca dostawczaka, który nas minął, zatrzymał się przy owym sklepie i z okna swojego wozu coś do nas wykrzykiwał. Jarek zrobił pojednawczy gest przyznając się do błędu, ale mężczyzna musiał najwyraźniej wypuścić całą parę z siebie. Kiedy wszyscy wysiedliśmy już z samochodu, dostawczak na szczęście odjechał i w ten sposób uniknęliśmy kłótni w języku, którego i tak w większości nie rozumieliśmy.
Do drewnianej świątyni wróciliśmy ok. 50 metrów piechotą. wspięliśmy się do niej po schodach i obfotografowaliśmy ze wszystkich stron. Była cała drewniana, piękna i... zbyt nowa, żeby mogła to być zabytkowa cerkiew, której szukaliśmy. Tak jak w przypadku ozdobnych bram, tak najwyraźniej tradycja budowy drewnianych biserik jest wciąż żywa w Maramuresz. Przez pewien czas jednak myśleliśmy, że jest to zabytkowa cerkiew, którą po prostu odnowiono i zastąpiono stare belki nowymi. Już wieczorem po powrocie na kwaterę doczytałem, że była to kościół grecko-katolicki, a nie prawosławna cerkiew pw. św. Paraskiewy, której szukaliśmy.
Kiedy zeszliśmy na poziom ulicy doszliśmy do tablicy, której nie widać kiedy się jedzie z kierunku, z którego przybyliśmy, informującej, że do zabytkowej drewnianej świątyni trzeba się przejść 200 metrów uliczką w bok. Ponieważ Jarek ją dostrzegł, kiedy nasze żony dotarły już do samochodu (my szliśmy wolniej, bo jeszcze robiliśmy zdjęcia cerkwi unickiej od ulicy), poszedł na parking, żeby podjechać pod cerkiew św. Paraskiewy, natomiast ja zacząłem iść tam piechotą. Dzięki temu mogłem spokojnie sfotografować jedną z maramureskich bram. Po drodze postanowiłem się upewnić, czy idę w dobrym kierunku, a przy tym sprawdzić, czy potrafię spytać po rumuńsku o drogę. Zapytałem przechodzącego mężczyznę "Unde e biserica vecchia?", na co on odpowiedział kilkoma słowami, które nic mi nie mówiły, ale za to gesty nie pozostawiały cienia wątpliwości. Szedłem w prawidłową stronę. Podziękowałem Jarkowi za podwiezienie, które mi zaproponował mniej więcej w połowie drogi, dzięki czemu zrobiłem zdjęcie jeszcze jednej bramy oraz drewnianych zabudowań miejscowych gospodarstw.
Razem weszliśmy na wzgórze pokryte nagrobkami, ponieważ cerkiewka św. Paraskiewy była położona w centrum cmentarza. Tam przywitał nas młody chlopak -- być może miał lat naście, a może był już po dwudziestce; trudno to określić, natomiast jedno jest pewne. Mówił płynnie i sprawnie po angielsku. Zapalił światło wewnątrz biseriki, pozwolił nam wejść na chór i robić zdjęcia, tyle że bez fleszu. Spytałem, ile płacimy, na co odparł, że nie musimy nic płacić, ale możemy też przekazać "donation" w dowolnej sumie. Czyli, jak to mówią polscy księża, "co łaska". Ponieważ znaliśmy ceny z poprzedniego dnia, daliśmy po 5 lei od rodziny. Byliśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni młodym człowiekiem mówiącym po angielsku we wsi oddalonej od większych ośrodków miejskich. Wniosek z tego może być tylko jeden -- nigdy nie należy robić założeń na jakikolwiek temat na podstawie stereotypów opartych na sytuacji sprzed kilkudziesięciu lat!
Z Deseşti udaliśmy się do Surdeşti, gdzie najpierw przejechaliśmy obok przecznicy, do której kierował nas znak, więc musieliśmy zawrócić i pojechać coraz węższą drogą, obok murowanej nowej cerkwi, która nas nie interesowała do drogi jeszcze węższej, która zaczęła prowadzić dość stromo w dół pod drewniany budynek, który wzięliśmy za informację turystyczną. Przed nim, przy drewnianym stole siedział mały chłopiec i jadł obiad. Z cerkwi na wzgórzu natomiast rozlegał się dźwięk dzwonu. Kiedy zaczęliśmy iść na górę dołączyła do nas pani, która nas wpuściła do świątyni, każdemu z nas spryskując ręce płynem do dezynfekcji. Trzeba tu nadmienić, że taki płyn był w każdej z cerkwi, do których wchodziliśmy, ale tutaj pani "kustoszka" (nie wiem, jak nazwać jej funkcję przy świątyni) osobiście zajęła się naszym bezpieczeństwem epidemiologicznym.
Okazało się, że pani mówi po angielsku, więc uciąłem sobie z nią pogawędkę. Dowiedzieliśmy się, że cerkiew św. Archaniołów Michała i Gabriela (Mihai si Gavril) jest używana do celów liturgicznych, ale rzadko, że przyjeżdża ksiądz co kilka tygodni, a od 15 sierpnia przez kilka dni odprawiane są msze codziennie. Zwróciłem uwagę na słowo "mass" (msza), ale pomyślałem, że może znała tylko takie słowo po angielsku. Głośno wyraziłem domysł, że zapewne regularnie wierni chodzą do tej nowej cerkwi nieopodal, ale pani wytłumaczyła, że nie, ponieważ ta nowa cerkiew we wsi jest prawosławna, zaś jej drewniany kościół z najwyższą starą drewnianą wieżą (54 m, w Barsanie jest wyższa, ale nie zabytkowa!) jest świątynią grecko-katolicką. Z ciekawości spytałem więc, do jakiej unii nawiązuje jej kościół, ponieważ w Polsce była to unia brzeska z 1596 r. Odpowiedziała mi, że "powrót do papieża" nastąpił w wieku XVIII, już pod panowaniem habsburskim, kiedy "już było można". Muszę przyznać, że te słowa wprawiły mnie w lekkie osłupienie. Poprosiłem więc o wyjaśnienie, zwłaszcza co do tego "powrotu", na co ta naprawdę sympatyczna kobieta zaczęła ze swadą opowiadać, że przez wieki Rumuni byli pod wpływem prawosławia i Słowiańszczyzny, że tłamszono ich łacińskość i dążność do połączenia z Rzymem, zaś najgorszy był patriarcha Bułgarii, który na to nie pozwalał i kazał zacierać wszelkie ślady rzymskiego pochodzenia Rumunów. Hierarcha kościelny z Bułgarii mający tak potężną władzę nad biednymi wołoskimi chłopami, którzy przez wieki o niczym innym nie marzyli, jak tylko o "ponownym" (na tych terenach chrześcijaństwo od razu przyjęło się w obrządku wschodnim!) połączeniu z Rzymem i papieżem. Wszystko to tak bardzo nie trzymało się kupy, zaś pani była naprawdę przyjazna i pomocna, w pewnym momencie podziękowałem za miłą rozmowę i rozstaliśmy pożegnaliśmy się uśmiechając się do siebie oczami, ponieważ mieliśmy usta zakryte maseczkami.
Kiedy wsiadaliśmy do auta, na parking podjechały dwa samochody. Z jednego wysiadło małżeństwo turystów, które chciało również obejrzeć cerkiew, natomiast z drugiego szpakowaty mężczyzna średniego wzrostu, który zrobił wrażenie na naszych paniach. Podszedł energicznym krokiem do naszej "przewodniczki", przywitał się z nią z szerokim uśmiechem, po czym zniknął w budynku "informacji turystycznej" (jak go w myślach nazywałem). Powiedziałem głośno, że to pewnie jakiś biznesmen, ale co taki człowiek tu robi? Po chwili "przystojniak", wyszedł ubrany w sutannę!
Wyjechaliśmy pod górę do asfaltowej drogi, po czym udaliśmy się kilometr dalej, gdzie stała cerkiew pod wezwaniem... św. Archaniołów Michala i Gabriela! Tym razem była to jednak stara drewniana cerkiew prawosławna w miejscowości Plopiş. Jeżeli podjazd do kościoła unickiego wydał mi się iść stromo w dół, to tylko dlatego, że nie znałem jeszcze podjazdu pod tę cerkiew. Z głównej szosy skręcało się nagle w dół, bez żadnych serpentyn czy agrafek, po prostu jakbyśmy zjeżdżali na rollercoasterze. Pani, ktora wyszła z tutejszej "informacji turystycznej", podeszła z nami między nagrobkami do drzwi świątyni tłumacząc nam wiele rzeczy po rumuńsku. Choć większości słów nie rozumiałem, jej przesłanie było jednak bardzo wyraźne. Otóż cerkiewka była od trzech lat w remoncie i posiadała wieżę drugą pod względem wysokości po Surdeşti. Nieśmiało pozwoliłem sobie zauważyć, że przecież Barsana, ale kobieta odpowiedziała, że Barsana jest nowa, bo tamtejszą, obecnie najwyższą wieżę zbudowano "dupa revolutia", czyli po 1989.
Weszliśmy do środka mijając przy wejściu młodych ludzi jedzących posiłek. Wnętrze było faktycznie w totalnym remoncie, pozbawione ikon i malunków na ścianie. Młody chłopak, który siedział z dziewczyną na progu, skończył jeść i podszedł do nas. Mówił po angielsku. Okazał się bardzo pomocny, ponieważ na moje rumuńskie pytanie ile lat ma świątynia, pani "kustoszka" ciągle odpowiadała, że trzy lata, rozumiejąc, że pytam o remont. Dopiero ten chłopak wyjaśnił, że ok. 300 lat. Powiedział też, że nad remontem cerkwi pracują dwie ekipy -- z Bukaresztu i Sybina. Zaś wszystkie ikony zostały zabrane do Bukaresztu do renowacji. Spytałem, czy on pracuje w firmie konserwatorskiej, albo może jest studentem konserwacji zabytków, na co odpowiedział, że owszem, jest studentem, ale teologii. "A więc chce pan zostać księdzem?" -- spytałem. "Nieeee" -- odpowiedział z szerokim uśmiechem. Nie drążyłem już tematu.
Poszliśmy za panią "kustoszką" do budynku, w którym zaproponowała nam zakup ludowych wyszywanych opasek na rękę, ale cenę podała zaporową. 50 i 60 lei za wąską tasiemkę to jednak było zbyt dużo.
Z Plopişu pojechaliśmy do ostatniego punktu naszego planu, a mianowicie do Budeşti. Oczywiście znowu nie wiedzieliśmy, gdzie znajduje się interesujący nas obiekt, ale dojechawszy już do wsi zwolniliśmy przy dwóch małych chłopcach na rowerach. Zadałem im pytanie, gdzie jest stara drewniana cerkiew, a jeden z nich bez namysłu wskazał nam drogę. Zaparkowaliśmy naprzeciwko cmentarza z widniejącą na szczycie drewnianą cerkwią. Znak naszej stronie ulicy pokazywał prosto na nią, podając informację, że zabytkowa cerkiew pw. św. Mikołaja znajduje się 20 metrów od nas, co sami mogliśmy bez trudu dostrzec. Ponieważ była zamknięta, obejrzeliśmy ją ze wszystkich stron, zrobiliśmy zdjęcia i przeszliśmy znowu na stronę ulicy, gdzie zostawiliśmy samochód. Dostrzegliśmy znak wskazujący na inną zabytkową cerkiew w odległości metrów stu niemal dokładnie w tym samym kierunku, co świątynia, którą dopiero co odwiedziliśmy. Ruszyliśmy więc piechotą uliczką po prawej stronie cmentarza. Przy okazji zerknęliśmy na podwórka mijanych obejść, co utwierdziło nas w przekonaniu, że Rumuni to naród niezwykle pobożny, ponieważ ikony towarzyszyły ich mieszkańcom nawet na zewnątrz.
Ku naszemu rozczarowaniu nie trafiliśmy na żadną drugą zabytkową biserikę, więc wróciliśmy do samochodu, ale postanowiliśmy zajrzeć do informacji turystycznej, jaka znajdowała się w drewnianym, ale nowym, budynku zaraz za białym gmachem jakiegoś urzędu. Okazało się jednak, że informacja była zamknięta na cztery spusty, tak samo jak wejścia do toalet w tym samym drewnianym budynku. Nie do końca zadowoleni z wyników poszukiwań, pogodziliśmy się z sytuacją i wróciliśmy na kwaterę. Jarek zaproponował, żeby juz w samym Sighetu zwiedzić skansen, ale nie trafiliśmy na żaden znak do niego prowadzący, a ponieważ wcześniej nie nastawił na niego nawigacji, skończyło się na tym, że zajechaliśmy do Kauflandu, gdzie uzupełniliśmy zapasy żywnościowe i zakupiliśmy niskoprocentowe napoje (piwo, cydr i rum z colą już zmieszane w puszce). Kiedy wychodziliśmy ze sklepu, dostrzegliśmy przed drzwiami wejściowymi młodego mężczyznę z elektronicznym termometrem do zbliżania (nie dotykania!) do czoła. Prawdopodobnie zrobił sobie przerwę w momencie, kiedy to my wchodziliśmy do Kauflandu. Zmierzyliśmy sobie temperaturę przy pomocy "tabletu/smartfona" umieszczonego na wysokości ludzkiej twarzy przy portierni "Syhockiej Perły".
Wróciwszy do naszego motelu, poszliśmy na obiad do restauracji w ogrodzie, gdzie tym razem zamówiłem rumuński szaszłyk, ale to okazało się, że popełniłem ten sam błąd, co w zeszłym roku w Turdzie. Danie było smaczne i dobrze doprawione, ale prawdopodobnie na stare lata osłabły mi szczęki, ponieważ kawałki mięsa zdjęte z patyka wydały mi się niezwykle twarde. Wychodzę z założenia, że jedzenie ma sprawiać przyjemność, a nie stanowić ciężką pracę!
Po obiedzie usiedliśmy sobie na balkonie Joli i Jarka przy naszych niskoprocentowych napojach, po czym ja się udałem do naszego pokoju, żeby opisać poprzedni dzień.
Generalnie byliśmy bardzo zadowoleni z naszej kwatery w Perle Sigheteanie. Jedyny problem stanowiły komary dające się we znaki szczególnie w nocy, oraz sąsiedzi palący papierosy na swoich balkonach. Dym dostawał się do naszego pokoju i wypełniał go zapachem, od którego się odzwyczaiłem dobre 20 lat temu. Niemniej nie były to rzeczy, które mogłyby mi zakłócić ogólny stan usatysfakcjonowania pobytem w tym marmaroskim mieście.
Tuż przed snem postanowiłem jednak sprawdzić w mapach google położenie drugiej drewnianej biseriki w Budeşti. Okazało się, że znajdowała się w zupełnie innym kierunku, niż pokazywał znak, a mianowicie w tym, z którego przyjechaliśmy, a nie za cerkwią św. Mikołaja. Mogłem tylko żałować, że nie wpadłem na pomysł sięgnięcia po pomoc maps.google.com w samym Budeşti, a nie dopiero wieczorem na kwaterze.
Z Plopişu pojechaliśmy do ostatniego punktu naszego planu, a mianowicie do Budeşti. Oczywiście znowu nie wiedzieliśmy, gdzie znajduje się interesujący nas obiekt, ale dojechawszy już do wsi zwolniliśmy przy dwóch małych chłopcach na rowerach. Zadałem im pytanie, gdzie jest stara drewniana cerkiew, a jeden z nich bez namysłu wskazał nam drogę. Zaparkowaliśmy naprzeciwko cmentarza z widniejącą na szczycie drewnianą cerkwią. Znak naszej stronie ulicy pokazywał prosto na nią, podając informację, że zabytkowa cerkiew pw. św. Mikołaja znajduje się 20 metrów od nas, co sami mogliśmy bez trudu dostrzec. Ponieważ była zamknięta, obejrzeliśmy ją ze wszystkich stron, zrobiliśmy zdjęcia i przeszliśmy znowu na stronę ulicy, gdzie zostawiliśmy samochód. Dostrzegliśmy znak wskazujący na inną zabytkową cerkiew w odległości metrów stu niemal dokładnie w tym samym kierunku, co świątynia, którą dopiero co odwiedziliśmy. Ruszyliśmy więc piechotą uliczką po prawej stronie cmentarza. Przy okazji zerknęliśmy na podwórka mijanych obejść, co utwierdziło nas w przekonaniu, że Rumuni to naród niezwykle pobożny, ponieważ ikony towarzyszyły ich mieszkańcom nawet na zewnątrz.
Ku naszemu rozczarowaniu nie trafiliśmy na żadną drugą zabytkową biserikę, więc wróciliśmy do samochodu, ale postanowiliśmy zajrzeć do informacji turystycznej, jaka znajdowała się w drewnianym, ale nowym, budynku zaraz za białym gmachem jakiegoś urzędu. Okazało się jednak, że informacja była zamknięta na cztery spusty, tak samo jak wejścia do toalet w tym samym drewnianym budynku. Nie do końca zadowoleni z wyników poszukiwań, pogodziliśmy się z sytuacją i wróciliśmy na kwaterę. Jarek zaproponował, żeby juz w samym Sighetu zwiedzić skansen, ale nie trafiliśmy na żaden znak do niego prowadzący, a ponieważ wcześniej nie nastawił na niego nawigacji, skończyło się na tym, że zajechaliśmy do Kauflandu, gdzie uzupełniliśmy zapasy żywnościowe i zakupiliśmy niskoprocentowe napoje (piwo, cydr i rum z colą już zmieszane w puszce). Kiedy wychodziliśmy ze sklepu, dostrzegliśmy przed drzwiami wejściowymi młodego mężczyznę z elektronicznym termometrem do zbliżania (nie dotykania!) do czoła. Prawdopodobnie zrobił sobie przerwę w momencie, kiedy to my wchodziliśmy do Kauflandu. Zmierzyliśmy sobie temperaturę przy pomocy "tabletu/smartfona" umieszczonego na wysokości ludzkiej twarzy przy portierni "Syhockiej Perły".
Wróciwszy do naszego motelu, poszliśmy na obiad do restauracji w ogrodzie, gdzie tym razem zamówiłem rumuński szaszłyk, ale to okazało się, że popełniłem ten sam błąd, co w zeszłym roku w Turdzie. Danie było smaczne i dobrze doprawione, ale prawdopodobnie na stare lata osłabły mi szczęki, ponieważ kawałki mięsa zdjęte z patyka wydały mi się niezwykle twarde. Wychodzę z założenia, że jedzenie ma sprawiać przyjemność, a nie stanowić ciężką pracę!
Po obiedzie usiedliśmy sobie na balkonie Joli i Jarka przy naszych niskoprocentowych napojach, po czym ja się udałem do naszego pokoju, żeby opisać poprzedni dzień.
Generalnie byliśmy bardzo zadowoleni z naszej kwatery w Perle Sigheteanie. Jedyny problem stanowiły komary dające się we znaki szczególnie w nocy, oraz sąsiedzi palący papierosy na swoich balkonach. Dym dostawał się do naszego pokoju i wypełniał go zapachem, od którego się odzwyczaiłem dobre 20 lat temu. Niemniej nie były to rzeczy, które mogłyby mi zakłócić ogólny stan usatysfakcjonowania pobytem w tym marmaroskim mieście.
Tuż przed snem postanowiłem jednak sprawdzić w mapach google położenie drugiej drewnianej biseriki w Budeşti. Okazało się, że znajdowała się w zupełnie innym kierunku, niż pokazywał znak, a mianowicie w tym, z którego przyjechaliśmy, a nie za cerkwią św. Mikołaja. Mogłem tylko żałować, że nie wpadłem na pomysł sięgnięcia po pomoc maps.google.com w samym Budeşti, a nie dopiero wieczorem na kwaterze.
Poranna kawa
Deseşti
Surdeşti
Plopiş
Budeşti
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz