W podróżowaniu, jak w wielu innych dziedzinach, jakich w życiu próbujemy, sprawdza się przysłowie, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Mam na myśli rosnące ambicje poznawania nowych miejsc i doświadczania doznań z tymi miejscami związanych. Rzeczywistość potrafi jednak dość szybko przywołać do porządku. Jeżeli z podróżowania nie zrobiłeś swojego zawodu, lub sposobu na życie, (co nie jest tym samym, bo w pierwszym przypadku chodzi o zarabianie na podróżowaniu, a w drugim o podróżowanie i zdobywanie środków do życia po drodze) po okresie wakacyjno-urlopowym jesteś skazany na objawy zespołu odstawiennego. To jednak nie należy do tematów wakacyjno-podróżniczych, więc nie będę tego tematu rozwijał.
Z podróżniczymi ambicjami, podobnie jak z wszystkimi innymi, jest tak, że zawsze na każdym etapie naszej pasji natkniemy się na ludzi, którzy są o wiele lepsi, mają o wiele większe doświadczenie, są większymi erudytami, jeśli chodzi o zwiedzane miejsca, lub są większymi ekspertami w logistyce i organizacji przemieszczania się z miejsca na miejsce -- umieją znaleźć tanie loty i tanie a dobre noclegi, itd. Na szczęście podróżowanie samo w sobie daje tyle satysfakcji, że chroni przed toksycznym poczuciem rywalizacji. Niemniej rodzą się kolejne marzenia, które chciałoby się realizować.
Są np. podróżnicy, którzy się wyspecjalizowali w konkretnych regionach, albo krajach. Rumunia, która nadal w opinii wielu Polaków jest krajem zacofanym i niebezpiecznym, jest całkiem nieźle obecna w polskiej blogosferze. Ludzie tam jeżdżą i opisują swoje doświadczenia. Są też oczywiście książki autorstwa ludzi, którzy do Rumunii jeżdżą kilka razy w roku lub tam nawet mieszkają, świetnie posługują się językiem i znają niemal każdy jej region. Są tacy, którzy eksplorują wyłącznie Amerykę Łacińską, albo Ukrainę. Takim ekspertom nigdy nie dorównam, ponieważ zawsze ciągnie mnie w różne inne strony, choć Rumunia zafascynowała mnie do tego stopnia, że chciałbym odwiedzić co najmniej jeszcze kilka miast i regionów, co może być zadaniem na dwie lub trzy osobne wyprawy.
Podróż powinna być lekcją poszerzająca nasze horyzonty, ale ile się nauczymy zależy nie tylko od czasu spędzonego w nowym miejscu, ale od naszego emocjonalnego zaangażowania, gotowości do otwarcia się na to, co w tym miejscu zastajemy. Do tego dochodzi jeszcze kwestia pamięci. Nie we wszystko się zagłębimy i nie wszystkim będziemy żyć. Krótka wyprawa wakacyjna praktycznie wyklucza prawdziwe wczucie się w klimat miejsca tworzony przecież nie tylko przez przyrodę i budynki, ale przede wszystkim ludzi z całym ich sposobem myślenia i radzenia sobie z życiowymi problemami. Do tego trzeba dość nieźle poznać ich język, a na to najczęściej nie ma czasu; no chyba, że faktycznie poświęcamy się jednemu krajowi lub wręcz regionowi. Ale nie oszukujmy się. Na dogłębne poznanie własnej wioski, czy najbliższej okolicy w mieście brakuje nam życia, więc nie łudźmy się, że dogłębnie poznamy kilka obcych krajów.
Mamy tu do czynienia z dylematem już nie tyle podróżniczym, co poznawczym w ogóle: Czy poznać wiele rzeczy ale bardziej powierzchownie, czy też mniej, ale dogłębnie. Na to pytanie sam nigdy nie umiem sobie odpowiedzieć, ale ponieważ niestety (a może "stety", trudno mi to ocenić) kieruję się często emocjami i impulsami, często ciągną mnie rzeczy nowe, a zgłębianiu tego, co już trochę znam, po pewnym czasie nie umiem poświęcić tyle czasu, żeby przyniosło trwałe wyniki. Niemniej, pocieszam się, że nawet taka powierzchowna wiedza zebrana w czasie krótkiej podróży jest lepsza, niż hołdowanie domniemaniom na podstawie informacji z drugiej lub trzeciej ręki, a już na pewno niż powszechnie panujące stereotypy na temat danego regionu i jego mieszkańców.
Tymczasem w przypadku naszego sierpniowego wypadu do Rumunii, podczas którego objechaliśmy kawałek Siedmiogrodu i zahaczyliśmy o Muntanię i Oltenię, nawet w tych miejscach, w których byliśmy, nie zwiedziliśmy wszystkiego, co zwiedzenia jest warte. Po prostu było to fizycznie niewykonalne. W samym Bukareszcie zostało kilka ważnych punktów do zobaczenia, nie wspominając już faktu, że przeszliśmy obok pałacu królewskiego, biorąc go po prostu za muzeum sztuki. W Turdzie, jak już się dowiedziałem po powrocie do domu, przegapiliśmy miejsce wykopalisk, gdzie można zobaczyć pozostałości z obecności na tych ziemiach legionów rzymskich. Nie zajechaliśmy do Șimleu Silvaniei, miejsca urodzin naszego króla Stefana Batorego. Takie rzeczy się po prostu zdarzają -- jedne z nich przez przegapienie przez autorów przewodników, inne przez nasze własne, a jeszcze inne w wyniku świadomej decyzji spowodowanej brakiem czasu lub energii. Po prostu nie można mieć wszystkiego. Nie można np. zobaczyć Sinai, którą zachwycał się Sacheverell Sitwell, w drodze z Braszowa do Bukaresztu, jeżeli chce się przeżyć krajoznawczą przygodę na drodze transfogaraskiej.
Nie wiem, czy uda nam się wrócić w te miejsca i nadrobić "zaległości", ale na razie wstępny plan jest taki, żeby w przyszłym roku zacząć od wschodnich Węgier i skierować się na Bukowinę z ewentualnym wypadem do Mołdawii (tej rumuńskiej, nie Besarabii). W ciągu roku wiele rzeczy może się zdarzyć i plany pewnie nieraz ulegną modyfikacji, ale marzyć i planować jest dobrze, bo to dodaje sił w ciągu zgoła niewakacyjnych miesięcy roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz