czwartek, 22 sierpnia 2019

Powakacyjne refleksje (2)

Od dawna fascynuje mnie kwestia kształtowania się wszelkich tożsamości, w tym tzw. świadomości narodowej, czy etnicznej. Rumunia jest doskonałym przykładem, jak politycy, wykorzystując ludzką skłonność do współdziałania i zrzeszania się na zasadzie podobieństwa, kreują w ludziach poczucie tożsamości narodowej. Niewątpliwie wśród Wołochów musiała przetrwać jakaś świadomość pochodzenia od starożytnych Rzymian, na co zapewne wskazywała ich wernakularna forma łaciny. 

Można się czasem spotkać ze stwierdzeniem, że przecież sam wyraz "Rumunia" jest stosunkowo nowy, bo takie państwo pojawia się jako wynik zjednoczenia dwóch księstw, dopiero w połowie XIX w. Wcześniej zaś istniały owe dwa hospodarstwa, jak je nazywano w Polsce: wołoskie i mołdawskie. Praktycznie w polskiej literaturze historycznej w ogóle się nie wspomina (przynajmniej ja się nie zetknąłem), że Wołosi sami siebie Wołochami nie nazywali. Wołoch, to wg niektórych, słowo wywodzące się od praindoeuropejskiego rdzenia (a może prefiksu) vl-, który wskazywał na kogoś obcego, nie swojego, zaś wg innych takiego określenia używali wobec obcych -- głównie ludów romańskich i celtyckich -- Germanie (od jednego z celtyckich plemion zamieszkujących północną Italię, z jakim się najwcześniej zetknęli: Wolków). Stąd np. Walijczycy, Walonowie, a za pośrednictwem tych germańskich określeń polskie Wołosi i Włosi. Tylko, że ludy tak określane przez sąsiadów, miały własne nazwy, których same wobec siebie używały. Wołosi natomiast, przynajmniej ci posiadający jakieś poczucie tożsamości, nazywali się... Rumunami (rumâni). Natomiast twór państwowy, który w tradycji polskiej przyjął się jako hospodarstwo wołoskie, sami jego mieszkańcy nazywali  ţara rumânească, a więc "kraj rumuński" lub "państwo rumuńskie".

Sprawa była jednak bardziej pogmatwana. Sąsiednie hospodarstwo mołdawskie miało podobny język, ale jego mieszkańcy faktycznie nazywali siebie Mołdawianami, a swoje państwo principatul Moldovei. Skąd więc "hospodar"? To słowo brzmi z ukraińska, a raczej z ruska bardziej niż z łacińska. Na dobra wielkiego księcia litewskiego w pierwszej Rzczypospolitej mówiono "dobra hospodarskie", bo władca to "hospodar". Tymczasem po rumuńsku tytuł władcy, czy to Mołdawii czy Wołoszczyzny to "dumn", czyli "pan" (łac. dominus). Skąd więc ten wschodniosłowiański "hospodar"? Przez wieki w obydwu księstwach żywioł słowiański musiał być tak silny, że w wieku XIX, kiedy rodzi się nowoczesny rumuński nacjonalizm, aktywiści i intelektualiści podejmują ogromny wysiłek w celu odsłowiańszczenia swojego języka i ponownego jego zromanizowania. Wyeliminowano mnóstwo słowiańsko brzmiących słów, w zamian wprowadzając zapożyczenia z francuskiego i z włoskiego. Dlatego dzisiaj Rumuni rozumieją Włochów bez tłumacza, natomiast pisownię częściowo przejęli od Francuzów (np. "j" czytane jak "ż"). Wielki wysiłek włożono, język się w miarę zromanizował, ale całe mnóstwo wyrazów brzmiących po słowiańsku zostało! 

"Bogaty" to "bogat", "droga" (w sensie "nie tania") to "dragă", "słaby" to "slab" itp. "Wojna" to "razboi", zaś na jednym z mijanych pomników zobaczyłem wyraz, który wprawił mnie w wielkie zdziwienie, a mianowicie "jertfa". Wiedząc, że "j" czyta się jak "ż", ten dziwny wyraz od razu zabrzmiał jak rosyjska "żertva", czyli "ofiara". Na tle innych języków romańskich, rumuński wyróżnia też "tak", które nie przypomina "si", "sim", czy "oui", ani nawet łacińskiego "sic", a brzmi jak słowiańskie "da". 

Przez dobrych kilka wieków Wołosi i Mołdawianie pisali cyrylicą (nie żadną tam uproszczoną na rozkaz Piotra Wielkiego grażdanką, a cyrylicą właśnie). Być może w czasach braci sołuńskich tereny te zamieszkiwały tak liczne plemiona słowiańskie, że w sposób naturalny przyjęły alfabet przystosowany do ich języka. 

Oprócz tego, że mnie te wszystkie historyczne procesy fascynują, bo oprócz zwykłej walki o władzę, na każdym etapie historii ktoś próbuje dorobić niej ideologię. Natomiast właśnie myślenie nacjonalistyczne XIX wieku, doprowadziło do takiej interpretacji wydarzeń z przeszłości, która tłumaczyłaby tworzenie się przecież zupełnie nowego państwa, jako naturalnego procesu przywracania czegoś, co już kiedyś rzekomo było. Stąd np. kult Michała Walecznego (Mihai Viteazu, którego matka była zresztą Greczynką), któremu udało się na 2 lata skupić w swoim ręku władzę nad trzema księstwami, które potem staną się częściami Rumunii, czyli Mołdawią, Wołoszczyzną i Siedmiogrodem. Nie miało to praktycznie żadnych dłuższych konsekwencji, bo walki między hospodarami i książętami Siedmiogrodu (Węgrami) toczyły się bez żadnej górnolotnej myśli o stworzeniu zjednoczonej Rumunii. Owszem, Wołosi i Mołdawianie walczyli i lawirowali w celu zachowania niezależności między Rzeczpospolitą, Węgrami, a potem też Habsburgami i Osmanami, ale czy komuś z nich śniła się w XVI lub XVII wieku wielka Rumunia? Jest to raczej wątpliwe. 

Dlatego w jakimś stopniu wiek XIX jest czasem fascynującym właśnie ze względu na to, że to wcale nie tak liczni intelektualiści tworzą podstawy myślenia plemienno-narodowego, które pokutuje do dziś, zwłaszcza w naszej części Europy. Wystarczyło (i nadal wystarczy) bowiem wychować jedno pokolenia w przekonaniu, że od wieków istniał ten lub inny naród w prawie niezmienionej formie, i to już wystarczy, żeby zaszczepić masom wiarę w permanentny naród istniejący niezmiennie od wieków, tylko czasami stłamszony, a czasami "śpiący". Bo uwielbianą przez twórców nacjonalizmów metaforą jest "przebudzenie". Obudzili się Rumuni, obudzili się po niemal tysiącu lat Słowacy, Chorwaci, Słoweńcy itd. itp. Rzecz w tym, że ci ludzi nie zostali obudzeni, tylko wgrano im software, z którego wynikało, że uprzednio spali, a teraz się obudzili. Ludzie zdolni tworzyć takie oprogramowanie wgrywane bezpośrednio do ludzkich mózgów zasługują na podziw z powodu swojego geniuszu. Zupełnie inna sprawa to ocena moralna konsekwencji myślenia nacjonalistycznego. 

Nacjonalizmy, nawet te rozumiane jako "pozytywne", czyli nacjonalizmy ludów małych i uciskanych, zawsze pociągają za sobą konflikty i na poziomie intelektualnym aporie nie do pokonania. Na szczęście od czasu do czasu ludzie dochodzą do wniosku, że kompromis i tolerancja nie są najgorszym rozwiązaniem. Niemniej doskonale wiemy, że w czasie tzw. Wiosny Ludów Węgrzy walczą z niemieckojęzycznymi Austriakami (etnicznie po prostu z Niemcami), ale równocześnie Habsburgowie znajdują sojuszników wśród Chorwatów, którym Węgrzy odmawiają takich samych praw jakich domagają się dla siebie, czy Rumunów siedmiogrodzkich. Znamy doskonale z własnego podwórka wzajemne antagonizmy ludów gnębionych przez carską Rosję lub Austro-Węgry -- zręcznie podsycane konflikty i "rozbudzanie" poczucia tożsamości jednych, żeby ich skierować przeciwko drugim (konflikty polsko-litewskie, polsko-ukraińskie). Rumunia pod tym względem prezentuje się tak samo jak cała reszta Europy, którą na Zachodzie nazywają "wschodnią", a my się na to zżymamy, bo wolimy "środkową" lub "centralną".  

Poczucie tożsamości rumuńskiej wydaje się więc obecnie dość okrzepłe na terenie dzisiejszego państwa o nazwie Rumunia. Pamiętamy, że jego początek to zjednoczenie pod jednym berłem Alexandru Ioana Cuzy dwóch księstw: Wołoszczyzny i Mołdawii. Wschodnią część tej ostatniej -- Besarabię -- w XIX w. przez dziesiątki lat okupowała carska Rosja, a potem znowu Rumunom zabrał ją Stalin. Stara stolica Mołdawii, Jassy, znajduje się po stronie rumuńskiej, zaś Republika Mołdawii ze stolicą w Kiszyniowie pozostaje państwem od Rumunii niezależnym. Znawcy obu krajów mają zdania podzielone na temat perspektyw przyłączenia się Mołdawii do Rumunii. Jedni uważają, że to kwestia czasu, inni, że to nie nastąpi nigdy. W byłej sowieckiej republice oprócz języka rumuńskiego można się dogadać po rosyjsku i oprócz garstki rumuńskich nacjonalistów nikt nie traktuje tego jako przykrej pozostałości obcej okupacji. Mołdawianie jeżdżą "na saksy" do Moskwy. Dla wielu Rumunia jawi się jako obcy kraj. Tymczasem na murkach spełniających rolę barierek chroniących przed wypadnięciem przez samochody w przepaść, czy też na podobnych barierkach na mostach, ktoś wypisuje hasła, że "Basarabia este România". Widzieliśmy takie hasła na obu górskich trasach -- transfogaraskiej i na Transalpinie. Ponieważ znajdują się na terenie Rumunii, piszą je chyba jej obywatele, a nie obywatele kiszyniowskiej Mołdawii. 

Oczywiście krótka wizyta turystyczna nie upoważnia nikogo do wygłaszania prawd ogólnych na temat danego kraju, czy nawet miasta lub wsi. Dlatego nie mam prawa wypowiadać się na temat nastrojów np. mieszkańców Siedmiogrodu. Niemniej oficjalna polityka chyba jakichś kontrowersji nie wzbudza, a ta polega na tym, że gdziekolwiek miasto lub wieś ma nazwę podwójną lub potrójną, a więc oprócz oficjalnej rumuńskiej, jeszcze węgierską lub niemiecką, to te wszystkie nazwy się na tablicach przy wjeździe do takiej miejscowości znajdują. Dba się o zabytki pozostawione przez Niemców zamieszkujących Siedmiogród od czasów Gejzy I, którzy znikają z Rumunii po II wojnie światowej. Widocznie obecność Niemców na terenie Rumunii nie odcisnęła tak bolesnego piętna na stosunkach między oboma narodami, jak w Polsce. Nazwy niemieckie chyba nikomu nie przeszkadzają i chyba politycy nie podsycają strachu przed powrotem Niemców w celu odebrania swoich majątków w celu wykorzystania strachu wyborców. Zastrzegam jednak, że nie wiem, jakie są nastroje wśród ludności i jak np. kształtują się codzienne stosunki rumuńsko-węgierskie na terenie Siedmogrodu. 

Tak czy inaczej, historia Rumunów jest niezwykle ciekawa. Mimo, że obiektywnie krótsza od dziejów państwowości polskiej, nie przeszkadzało to nacjonalistycznym intelektualistom (wiem, wiem, to oksymoron, ale w tym przypadku wiemy o co chodzi) w zbudowaniu mitu o nieprzerwanym trwaniu potomków Daków i Rzymian (wrogów, którzy się zlali w jeden naród) aż do "przebudzenia narodowego" w XIX w.i dalej już w zjednoczonym własnym państwie. 

Od historycznych mitów "wielkiej narracji" wolę prawdziwe historie opowiadające o losach zwyczajnych ludzi, często tak tragicznych, że chyba nawet nie jestem w stanie sobie ich wyobrazić. Pisze o nich Małogrzata Rejmer, pisze Bogusław Luft, wielcy znawcy tego kraju. Losy zwykłych ludzi są warte studiowania, bo wbrew temu przymiotnikowi (zwykły), każdy człowiek jest na swój sposób niezwykły. W książkach wyżej wymienionych autorów znajdujemy nie tylko tragedię, ale niesamowite przykłady ludzkiej mocy przetrwania pomimo potwornej rzeczywistości od której nie było ucieczki. Ja zawsze się cieszę  z nawet krótkiego spotkania z żywymi ludźmi, takimi jak prawosławny ksiądz z Cotmeany, pan Romeo Traian (b. popularne imię na cześć rzymskiego cesarza, który pokonał Daków króla Decebala) Totelecan -- właściciel pensjonatu RELAX w Râmnicu Vâlcea, czy ekspedientka zza lady z serami ze sklepu spożywczego sieci Profi (ze sloganem:
Mai bun, mai ieftin, mai aproape - najlepsze, najtańssze, najbliższe -- wspaniałe jest to rumuńskie stopniowanie, bardzo łatwe!), która oczarowała mnie swoją płynną angielszczyzną.


O tym, jak romanizowano Rumunię, pisze profesor Lucian Boia. Mam nadzieję, że kiedyś znajdę czas na przeczytanie jego książki po rumuńsku. Już tutaj w Polsce dowiedziałem się, że została ona, a także kilka innych, przetłumaczona na polski! Niestety w najbliższym czasie będę musiał nadrobić lektury o zupełnie innym charakterze.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz