W sobotę, 3 sierpnia, o 9.00 rano byliśmy już gotowi do drogi. Opuściliśmy nasz budapesztański pensjonat i ruszyliśmy w ponad dwustukilometrową drogę ku granicy węgiersko-rumuńskiej, by po jej przekroczeniu pokonać podobny dystans.
Podróż do granicy nie obfitowała raczej w jakieś mrożące krew w żyłach przygody. Zatrzymaliśmy się jedynie w Lidlu, gdzie zakupiliśmy pieczywo, pomidory, zieloną podłużną paprykę (na moje życzenie, bo takiej jeszcze nie jadłem) i dwie butelki Chianti, ponieważ tego dnia przypadała rocznica ślubu Joli i Jarka, którą postanowili uczcić z nami tymże włoskim winem.
Przejeżdżając przez węgierskie wsie zaobserwowaliśmy, że jakieś 5 metrów za tablicami z nazwami miejscowości i znakami informującymi od tym, że wjeżdżamy w teren zabudowany, znajdowały się inne podłużne białe tablice z dziwnymi czarnymi napisami, które skojarzyły mi się ze skandynawskimi runami. Nie wiedziałem, czy zostały one umieszczone przez władze (powiatowe, państwowe?), czy też przez jakieś towarzystwo zajmujące się hobbystycznie tym tajemniczym alfabetem. Google, po wpisaniu "runy na Węgrzech", skierowały mnie na Wikipedię, gdzie pod hasłem "Rowasz" znalazłem informację, że jest to pismo, jakim posługiwali się Madziarzy przed przyjęciem chrześcijaństwa. Później, już wieczorem, Jarek doczytał w jednym ze swoich przewodników, że m.in. przypisuje się je Szeklerom, czyli potomkom Hunów, którzy przetrwali pod panowaniem Węgrów. Mój patron, święty Stefan Wielki, władca Madziarów, który przyjął chrzest i koronował się na pierwszego ich króla, kładł nacisk na eliminację tego pisma na rzecz liter łacińskich. Dzisiaj jednak rowasz uważa się z symbol węgierskości i stąd te tablice powielające nazwy miejscowości w tymże skrypcie.
Przejeżdżając przez węgierskie wsie zaobserwowaliśmy, że jakieś 5 metrów za tablicami z nazwami miejscowości i znakami informującymi od tym, że wjeżdżamy w teren zabudowany, znajdowały się inne podłużne białe tablice z dziwnymi czarnymi napisami, które skojarzyły mi się ze skandynawskimi runami. Nie wiedziałem, czy zostały one umieszczone przez władze (powiatowe, państwowe?), czy też przez jakieś towarzystwo zajmujące się hobbystycznie tym tajemniczym alfabetem. Google, po wpisaniu "runy na Węgrzech", skierowały mnie na Wikipedię, gdzie pod hasłem "Rowasz" znalazłem informację, że jest to pismo, jakim posługiwali się Madziarzy przed przyjęciem chrześcijaństwa. Później, już wieczorem, Jarek doczytał w jednym ze swoich przewodników, że m.in. przypisuje się je Szeklerom, czyli potomkom Hunów, którzy przetrwali pod panowaniem Węgrów. Mój patron, święty Stefan Wielki, władca Madziarów, który przyjął chrzest i koronował się na pierwszego ich króla, kładł nacisk na eliminację tego pisma na rzecz liter łacińskich. Dzisiaj jednak rowasz uważa się z symbol węgierskości i stąd te tablice powielające nazwy miejscowości w tymże skrypcie.
Rumunia nie należy do strefy Schengen, więc czekała nas formalność w postaci sprawdzenia dokumentów na granicy. Ostatnia drobna przygoda po stronie węgierskiej polegała na tym, że jarek przez pomyłkę wjechał na pas oddzielony od innych niskim murkiem. Okazało się, że był to pas tylko dla ciężarówek. Myśleliśmy, że nas przepuszczą, ale zauważył nas pogranicznik sprawdzający na sąsiednim pasie samochody osobowe i wykrzyczał do nas kilka zdań po węgiersku, z których oczywiście nic nie zrozumieliśmy, ale z jego gestów wywnioskowaliśmy, że jednak musimy ustawić się tam, gdzie czekał ów pogranicznik. Mieliśmy szczęście, że za nami nie jechał żaden tir i Jarek mógł spokojnie przejechać na wstecznym biegu ok. 300 metrów owego wyżej wspomnianego murku. Gdyby nie on, moglibyśmy byli zmienić pas o wiele wcześniej.
Oczywiście cała kontrola miała charakter czysto formalny i polegała na zerknięciu na nasze dowody osobiste i paszport Joli, która nie spodziewała się żadnego sprawdzania dokumentów i trzymała go w bagażniku. Wysiadła z samochodu i przy pomocy znaczącego spojrzenia zadała pytanie, czy koniecznie musi pokazywać dowód tożsamości. Węgier uprzejmym gestem udzielił odpowiedzi twierdzącej, więc Jola, chcąc nie chcąc, wyjęła z bagażnika swój paszport i mu go podała. Mężczyzna niemal natychmiast go oddał razem z naszymi dowodami nie poświęciwszy im większej uwagi.
Nie chowaliśmy naszych dokumentów trzymając je w pogotowiu, w razie gdyby ktoś chciał im się przyjrzeć po stronie rumuńskiej, ale tam nie było w ogóle nikogo w mundurze. Zatrzymaliśmy się więc przy pierwszej budce, ponieważ Jarek chciał kupić rumuńską "niewidzialną" winietkę, czyli taką samą jaka obowiązuje na Słowacji i na Węgrzech, z tą drobną różnicą, że w Rumunii jest ona potrzebna nie tylko po to, żeby się poruszać po płatnych autostradach, ale w ogóle po wszystkich drogach tego kraju. Dobrą stroną tego stanu rzeczy było to, że Jarek nie musiał ustawiać swojego tom-toma na omijanie dróg płatnych. Z czystym sumieniem mógł korzystać z autostrad.
Pierwszą budką przy granicy okazał się kantor, gdzie wymieniliśmy część euro na leje. Zanim to jednak nastąpiło musieliśmy uprzejmie acz stanowczo odmówić przyjęcia oferty mężczyzny, który koniecznie chciał nam wymienić nasze pieniądze na miejscową walutę po bardzo korzystnym kursie. Na dodatek mówił do nas po polsku z wtrąceniami rosyjskimi, pytając czy mamy "polski złoty". I tutaj po raz pierwszy wykorzystałem swój rudymentarny rumuński, jakiego nauczyłem się dzięki regularnemu korzystaniu z aplikacji Duolingo na swoim telefonie. Powiedziałem stanowczym tonem "nu, nu, mulțumesc" (nie, nie, dziękuję), co moja żona i przyjaciele potwierdzali po angielsku i po polsku. Odrzuciliśmy też ofertę Romki, która chciała nam umyć szybę, a następnie chodziła za Jarkiem wyciągając rękę już bez propozycji tej usługi. Po wymianie waluty i zakupie elektronicznej winiety, czym prędzej odjechaliśmy jakieś dwieście metrów dalej, gdzie znajdowała się stacja benzynowa. Znaleźliśmy się poza zasięgiem natrętnych drobnych przedsiębiorców. Zataknowaliśmy benzynę oraz napiliśmy się kawy. Tym razem użyłem rumuńskiego pozdrowienia "Buna ziua" a także zamówiłem kawy i dwa croissanty. Moja pierwsza próba komunikacji w języku miejscowym nie do końca się jednak udała, ponieważ obsługująca ekspres do kawy pani usłyszawszy słowiańską mowę zaczęła się do nas zwracać po czesku (a może słowacku). Dzięki temu rozumieliśmy dosłownie wszystko i nie było potrzeby silić się na rumuński. Dopiero na koniec kobieta spytała, czy jesteśmy z Czech, czy ze Słowacji. Na odpowiedź, że z Polski, uprzejmie się uśmiechnęła i pokiwała głową. Tak czy inaczej, po pierwszym, raczej niekorzystnym wrażeniu, jakie wywołali natręci przy granicy, poczuliśmy, że jesteśmy bardzo sympatycznie przyjmowani na rumuńskiej ziemi. Po spożyciu kawy i rogalików ruszyliśmy w dalszą drogę w głąb tego nowego dla nas (bo nie dla Joli i Jarka) kraju.
Po pewnym czasie wjechaliśmy na autostradę, która na szczęście nie została odgrodzona od świata wielkimi ekranami. Mieliśmy więc nadal możliwość podziwiania widoków. O ile po stronie węgierskiej jechaliśmy przez większość czasu przez wielkie równiny, teraz na horyzoncie pojawiły się góry. Stopniowo krajobraz stawał się coraz bardziej górzysty. Stada owiec pasące się na zielonych pagórkach przypomniały nam czasy młodości, kiedy to polscy górale utrzymywali się jeszczegłównie z hodowli tych zwierząt. Trafialiśmy też na korki. Jeden z nich zaczął się w pewnej wsi, gdzie pozwoliliśmy się włączyć do ruchu młodej kobiecie, która prawdopodobnie była w odwiedzinach u swoich rodziców (widzieliśmy jak się żegna z parą starszych ludzi), a której nikt wcześniej nie wpuścił do łańcucha samochodów poruszających się w ślimaczym tempie. Kilka wsi dalej kobieta skręciła do jednego z domów, ale w korku jechaliśmy jeszcze jakiś czas.
Podczas pierwszych kilometrów na autostradzie towarzyszyły nam tylko tiry, więc Jola wyraziła opinię, że jakoś tak mało samochodów osobowych jeździ w tej Rumunii. Godzinę później rzeczywistość ją zweryfikowała negatywnie. Osobówek pojawiło się zatrzęsienie. Zwróciliśmy uwagę na ich rejestracje. Przeważały samochody z Włoch i Niemiec. Przyglądając się jednak fizjonomiom kierowców i pasażerów, doszedłem do wniosku, że to raczej nie są turyści, a raczej Rumuni, którzy pracują w tych krajach i tam nabyli i zarejestrowali swoje samochody.
Zauważyliśmy też, że dość często w Rumunii psują się ludziom samochody, ponieważ mijaliśmy ich pokaźną liczbę na poboczach z kierowcami przy otwartych maskach. Na stosunkowo wąskich drogach lokalnych natomiast było sporo samochodów zaparkowanych w połowie na jezdni, a w połowie na trawie (nie było tam pobocza), natomiast ich kierowcy nawet specjalnie się nie oddalali z widoku publicznego, oddając się czynności fizjologicznej przy najbliższych drzewach. Ich samochody nieco utrudniały ruch, zwłaszcza, że z naprzeciwka ruch nie malał, ale chyba wszyscy są tu do tego przyzwyczajeni.
Późnym popołudniem dotarliśmy do naszego pierwszego punktu do zwiedzenia, a mianowicie do średniowiecznej cerkiewki cmentarnej w miejscowości Gurasada. Starsza, tylna część niewielkiej świątyni pochodzi z XIII wieku (pierwsza wzmianka pochodzi z 1292 r.), podczas gdy część frontowa została dobudowana już w wieku XVII i później. W przewodniku wyczytaliśmy, że żeby zwiedzić jej wnętrze, należy wziąć klucz w którymś z najbliższych domów. Ponieważ jednak najbliższy dom znajdował się jakieś pół kilometra od cmentarza, nawet nie podejmowaliśmy próby zdobycia owego klucza. Po obejściu cerkiewki ze wszystkich stron i przyjrzeniu się kilku nagrobkom (ciekawa sprawa, niektóre z nich miały napisy "z tyłu" tablicy nagrobka, tzn. tak, że żeby je przeczytać, należało stanąć po stronie przeciwnej do części grobowca nad pogrzebanymi trumnami. Ten sposób umieszczania napisów na nagrobkach przywiódł nam na myśl nagrobki polskich Tatarów na mizarach w Bohonikach i Kruszynianach. Tyle, że tutaj grzebano ludność prawosławną, a nie muzułmańską.
Z Gurasady udaliśmy się już prosto do Silvasu de Jos, czyli do Silvasu Dolnego. A właściwie wcale nie tak prosto, bo czekało nas pokonanie pewnej liczby serpentyn. W Hunedoarze, którą musieliśmy przejechać po drodze, naszą uwagę przykuł na moment "kolorowy wóz" (kto pamięta starą piosenkę Maryli Rodowicz, ten wie o co chodzi) przypominający normalną polską furę, jaką jeszcze nie tak dawno można było zobaczyć na wsi, ale kolorowo pomalowaną w jakieś ozdobne wzory, ciągnięty przez karego konia. Zwierzę robiło wrażenie wielce ożywionego, a może tylko było poganiane batem do kłusa przechodzącego w galop, zaś pasażerowie wozu robili wrażenie niezwykle podobne, ponieważ większość romskich nastolatków stała na wozie i wesoło się śmiała. Niestety zbyt późno wyciągnąłem telefon i zbyt długo zajęło mi jego odblokowanie, przez co nie udało mi się sfotografować tej radosnej gromady.
Po pewnym czasie ulica, którą jechaliśmy zmieniła charakter, ponieważ pojawiły się po jej obu stronach wielkie domy wyglądające niczym pałacyki z Disneylandu, z wieżyczkami, balustradkami przy szerokich schodach, ale przede wszystkim z lśniącymi na srebrno dachami ozdobionymi wymyślnymi kształtami tej samej blachy, która je pokrywała. Oczywiście moje pierwsze skojarzenie powędrowało pod Zgierz z lat 80. ubiegłego stulecia, gdzie ówcześni zamożni polscy Romowie postawili swoje domy w podobnym stylu. O ile dobrze pamiętam, te cygańskie domy w drodze do Ozorkowa zostały później rozebrane, ale te w Hunedoarze miały się bardzo dobrze. Ba, na niektórych parcelach dopiero budowano nowe gmachy z podobnym przepychem.
Skręciwszy w prawo za domostwami z cygańskiej baśni zaczęliśmy się piąć serpentynami pod górę, żeby po kilku kilometrach takimi samymi serpentynami z niej zjechać. Po drugiej stronie góry rozciągała się wieś Silvasu de Jos. Nawigacja doprowadziła nas niemal do końca jednej z bocznych uliczek. Ponieważ na domach nie było żadnych napisów, wysieliśmy z Jarkiem z samochodu, żeby poszukać naszej kwatery o dźwięcznej nazwie Casa Dodo. Doszliśmy do miejsca, w którym kończyły się domostwa, a uliczka przechodziła w polną dróżkę, po czym zawróciliśmy do domu, na którym dostrzegliśmy napis Casa Anna. Zapytaliśmy o Casę Dodo kobiety, która stała na podwórku. W tym momencie przydatne okazały się nie tyle moje lekcje z Duolingo, co znajomość angielskiego, ponieważ pani poinformowała nas, że Casa Dodo to "penultima casa" na tej ulicy, a "penultimate" po angielsku to "przedostatni". W ten sposób trafiliśmy na podwórko, gdzie przywitaliśmy się z uśmiechniętą panią, która przedstawiła nam się jako "Dodo", więc domyśliliśmy się, że nazwa jej kwatery wzięła się po prostu od nazwiska właścicieli. Jarek wrócił po samochód, w którym czekały nasze żony. Po chwili również one przywitały się z serdecznie uśmiechniętą gospodynią. Wszystko w akompaniamencie wesołego szczekania małego kundelka o imieniu Peggy i trzymiesięcznego husky wabiącego się Rex.
Tym razem byłem naprawdę zadowolony ze swojego rumuńskiego, ponieważ zamieniliśmy kilka zdań, a z tej rozmowy dowiedzieliśmy się, gdzie będą nasze pokoje i łazienka. Zaproponowano nam również kawę, z czego chętnie skorzystaliśmy. W międzyczasie zanieśliśmy nasze bagaże do pokoi. Kiedy zaczęliśmy szykować sobie kolację na świeżym powietrzu przy stoliku pod parasolem przy drzwiach do kuchni, które wychodziły na podwórko, na stole pojawiła się niewielka, ale gruba buteleczka z jakimś płynem, w której pływała gruszka. Obok stanęły cztery kieliszki. Nadal serdecznie uśmiechnięta gospodyni poinformowała nas, że to palinka. Oczywiście szelmami byśmy byli, gdybyśmy odrzucili taki wspaniały gest rumuńskiej gościnności. Na kolację jadłem kanapki z wędliną, do których postanowiłem zjeść jedną z zielonych podłużnych papryk kupionych jeszcze w węgierskim Lidlu. Nigdy wcześniej takich nie jadłem, , ale spodziewałem się, że papryka o takich rozmiarach (podobnych do czerwonej papryki ramiro) jest raczej słodka. Okazało się, że zacząłem się zastanawiać, co powoduje większe palenie języka i podniebienia, owa papryka, czy może jednak palinka, której moc nie ulegała wątpliwości.
Tymczasem na stole pojawiła się "bryndza" (brânza), czyli domowej roboty ser typu twarogowego, ale o zwartej konsystencji i genialnym smaku, oraz pomidory i ogórki. Nasza gospodyni zachęcała nas, byśmy sobie rwali pomidory na wskazanym poletku, kiedy tylko będziemy mieli ochotę. Piliśmy więc kawę z mlekiem, palinkę, której pojawiły się oprócz tej pierwszej buteleczki, jeszcze trzy takie same, a ponieważ nasze panie spożywały jej nieco mniej, dla Jarka i mnie była to ilość bardzo wystarczająca, jedliśmy owoce pracy siedmiogrodzkich rolników i świetnie się bawiliśmy. Jola poczęstowała naszą wspaniałą gospodynię polskimi ogórkami małosolnymi swojej roboty, których wielki słój przywiozła ze sobą. Nie wiemy jednak, jakie wrażenie smakowe zrobiły.
Przy czwartej buteleczce dołączył do nas mąż gospodyni, który mówił trochę po angielsku, więc rozmowa potoczyła się nieco sprawniej. Niemniej przełamałem wszelkie opory w używaniu rumuńskiego. Jarek stwierdził, że w najśmielszych oczekiwaniach nie spodziewał się, że swoją rocznicę ślubu spędzą z Jolą w tak wspaniałych okolicznościach. Oczywiście o otwieraniu wina nie było już mowy. Palinka usatysfakcjonowała nas aż nadto.
Nie wiem, co nas czeka w innych miejscach, gdzie wynajmujemy kwatery, ale myślę, że ponieważ będą one już w miastach, nie spotkamy się już z tak wspaniałym przykładem rumuńskiej chłopskiej gościnności! Początkowo obawiałem się, że za wszystkie dobra, jakimi nas częstują, trzeba będzie dodatkowo zapłacić, ale okazało się, że pani nie doliczyła nam ani grosza (albo ani bani) do ustalonej wcześniej ceny. Oczywiście poczuliśmy się zobowiązaniu do zaokrąglenia rachunku, ale były to i tak najlepiej wydane pieniądze podczas tych wakacji! Jeżeli nie macie nic przeciwko wakacjom na wsi, to polecam Casę Dodo w Silvasu de Jos koło Hunedoary!
Z OKNA SAMOCHODU
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz