Po chwili zadumy w starej cerkiewce
podeszliśmy pod fontannę Sarindar przed budynkiem Cercul Militar
National, mieszczącym instytucje wojskowe Rumunii, którego kolumnady nie
mogliśmy podziwiać z powodu wielkiej zasłony przykrywającej całą
frontową elewację. Umieszczono ją natomiast z okazji stulecia Rumunii
obchodzonego w zeszłym roku. Wielka płaszczyzna pokryta była napisami i
obrazami ilustrującymi istotne wydarzenia i przedstawiającym ważne figury w
historii Rumunii. To, co mnie nadal zadziwia (będę musiał jeszcze o tym
poczytać), to to, że pomimo, iż Królestwo Rumunii istniało od 1881
(między 1856 a 1877 przechodziło od unii personalnej dwóch księstw --
Mołdawii i Wołoszczyzny, 1878 zostało uznane jako niepodległe państwo,
zaś w 1881 r. ksiażę Karol Hohenzollern-Sigmarngen został ukoronowany na
króla zjednoczonej Rumunii. Jednakże to przyłączenie do niej trzeciego
członu w postaci odebranego Węgrom Siedmiogrodu, czyli utworzenie tzw.
wielkiej Rumunii, uznaje się za rocznicę godną świętowania!
Już
wcześniej nasz wzrok przyciągnęły kolorowe, wręcz tęczowe, parasolki w
jednej z dużych bram, pod którymi mieściła się restauracja "Pizza Colosseum".
Przespacerowawszy się po dużym podwórku w głębi, wróciliśmy do
zwiedzania innych punktów miasta, w tym wystawy sztuki w jednej z
secesyjnych kamienic. Po zobaczeniu fontanny Sarinder, postanowiliśmy
wrócić na Calea Victoriei pod te tęczowe parasolki, żeby coś zjeść.
Po drodze minęliśmy Teatr Odeon. Zbudowany w 1946 r. jako Teatr Robotniczy, obecną nazwę uzyskał w 1990. Ponieważ Calea Victoriei była miejscem starć demonstrantów z komunistycznymi służbami, na jednej ze ścian dostrzegłem tablicę upamiętniającą śmierć młodego chłopaka, studenta Adriana Nutu, zabitego podczas demonstracji w grudniu 1989 r.
Usiedliśmy
przy stoliku najbliższym ulicy. Po pewnym czasie podszedł do nas młody
wysoki brunet, który, jak stwierdziły nasze panie, mógłby uchodzić za
ciacho, gdyby nie robił dziwnych min, a przez to wrażenia bycia pod
wpływem jakichś środków odurzających. Niemniej uprzejmie przyniósł
karty, a kiedy wybraliśmy to, co chcemy zjeść, przyjął nasze zamówienia.
W międzyczasie doszliśmy do wniosku, że hałas z ulicy przeszkadza nam w
konwersacji, a na dodatek dochodził z niej intensywny zapach spalin,
więc postanowiliśmy się przesiąść do drugiego rzędu stolików przy
przeciwległej ścianie bramy. Kiedy więc młody kelner nadszedł ze
sztućcami najpierw się zatrzymał patrząc z zabawnym zdziwieniem na nasz
poprzedni stolik, ale szybko daliśmy mu znać, gdzie jesteśmy , co
przyjął z wyraźną ulgą. Dostaliśmy nasze sałatki, a Jarek swoja pizzę,
ale po dobrych kilku minutach musiał się upomnieć o swoje piwo, które
był zamówił na samym początku. W przerwach między obsługą gości, nasz
kelner siadał przy stoliku w głębi bramy z jakimś jegomościem w czapce,
który prawdopodobnie też był pracownikiem restauracji, i palił
papierosy. Ponieważ przerwy te bywały dość długie, chłopak też dużo
palił, albo przemawiał do śmiesznego psa, który się plątał miedzy
stolikami. Czworonóg pobudzał nasz humor, ponieważ oprócz tego, że
przyjaźnie merdał ogonem, nosił na szyi coś, co początkowo wziąłem za
niewielki flakonik na rzemyku. Nie był to jednak żaden flakonik, a
szczelnie zwinięte torebki foliowe, co do przeznaczenia których nasze
panie nie miały żadnych wątpliwości. A to z kolei nasunęło nam myśl, o
tym, że mieszkańcy Bukaresztu reprezentują prawdziwie cywilizowane
standardy radzenia sobie z psimi ekskrementami na ulicach miasta. Tyle, że w istocie jest z tym trochę tak, jak u nas. Pojawia się świadomość, że trzeba po psach sprzątać, natomiast praktyka pozostaje jeszcze daleka od ideała.
Po obiedzie ruszyliśmy w kierunku północnym Calea Victoriei,w kierunku ceglanej cerkwi Crețulescu, nazwanej tak na cześć bojara (ech, i znowu te wschodniosłowiańskie klimaty), który ją ufundował. Jak można się dowiedzieć, zbudowano ją w latach 1720-1722 w stylu brynkowiańskim. Nazwa owego stylu, z kolei, bierze się od nazwiska hospodara wołoskiego Constantina Brâncoveanu, który zasłynął jako wielki mecenas sztuki i propagator kultury greckiej. Na to nazwisko natykaliśmy się wielokrotnie, ponieważ w tym stylu zbudowano wiele cerkwi w Rumunii.
Ocalała jakimś cudem przed wyburzeniem w czasach komunizmu, kilkakrotnie remontowana, cerkiew stoi na skwerze przy Calea Victoriei tuż przy księgarni i kawiarni w budynku pochodzącym z tychże czasów. Cegły i beton wojen nie toczą.
Przeszedłem się kilkadziesiąt metrów po alejkach mini-parku w kierunku blokowiska, które niebezpiecznie zbliżyło się do zabytkowej Alei Zwycięstwa. Moją uwagę przykuły dwa popiersia. Jedno przedstawiało prezydenta Czechosłowacji, Alexandra Dubčeka, uosobienie nadziei na "socjalizm z ludzką twarzą", obalonego przez sowiecką interwencję w 1968 r. Drugie z popiersi, bliżej cerkwi, upamiętniało Avrama Iancu, rumuńskiego działacza narodowego na terenie Siedmiogrodu w czasie Wiosny Ludów. Kto się trochę interesuje historią, ten pewnie się domyśli, że nie popierał Węgrów i ich dążeń do uniezależnienia się od Austriaków, ponieważ oznaczałoby to madziarską hegemonię nad siedmiogrodzkimi Rumunami (podobnie reagowali Chorwaci). Co prawda negocjował potem z Józefem Bemem, dowódcą armii węgierskiej, ale rozmowy spełzły na niczym. I tak to w pobliżu osiemnastowiecznej cerkwi spotkał się dziewiętnastowieczny działacz narodowy z Siedmiogrodu z dwudziestowiecznym czechosłowackim reformatorem socjalizmu.
Po przeciwnej stronie Calea Victoriei znajduje się Plac Rewolucji z monumentem upamiętniającym wydarzenia z 1989 r., których rezultatem była m.in. egzekucja znienawidzonej pary prostych ludzi, którzy uwierzyli i pod groźbą represji, łącznie ze śmiercią, kazali wierzyć całemu narodowi, że są postaciami wybijającymi się w świecie swym geniuszem -- bezwzględnego dyktatora Nicolae Ceasescu i jego żony Eleny. Ponieważ Pomnik Odrodzenia, bo taka jest jego oficjalna nazwa, ma dość specyficzny kształt, mieszkańcy Bukaresztu nazwali go złośliwie pomnikiem kartofla, albo oliwką nadzianą na wykałaczkę.
Doszliśmy do budynku Pałacu Królewskiego mieszczącego obecnie Narodowe Muzeum Sztuk Pięknych, po którego przeciwnej stronie stoi konny posąg króla Karola I przed monumentalnym gmachem Biblioteki Uniwersyteckiej noszącej jego. Monarcha położył wielkie zasługi dla pełnej niepodległości Rumunii (uniezależniając ją od resztek formalnej zależności od Sułtanatu Osmańskiego), ale także dla rozwoju kraju pod względem technicznym i intelektualnym. Zabawnym elementem pomnika stanowi ogon konia, uniesiony w taki sposób, który nie przywodzi na myśl czynności oganiania się od much, ale czynność zupełnie inną, choć równie naturalną.
Obeszliśmy gmach Biblioteki Uniwersyteckiej od strony Placu Rewolucji. Minąwszy ozdobną bramę znaleźliśmy się przy kolejnym budynku, w którym znajdowało się dość duże otwarte wejście, więc Jola postanowiła z tego skorzystać i zrobić kilka zdjęć jego wnętrza. Obok drzwi widniał jednak napis "Acces interzis", czyli "wstęp wzbroniony", czego nie omieszkałem głośno przeczytać. Jola zdążyła zejść ze schodków, kiedy zza węgła (to wejście znajdowało się tuż przy narożniku budynku) szybkim krokiem przymaszerował mężczyzna w mundurze ochroniarza, który wraz z kolegą w takim samym uniformie leniwie palił papierosa. Nie miał już powodu do interwencji, ale wyraz jego twarzy wskazywał na to, że był poważnie zaniepokojony. Żałuję, że nie zrobiłem zdjęcia na tablicy informacyjnej obok tych drzwi, ponieważ nie potrafię sobie przypomnieć, jaką funkcję pełnił ów budynek, ani dlaczego był tak ważny, że dwóch strażników chroniło go przed wtargnięciem intruzów pokroju Joli.
Z punktu, w którym się znajdowaliśmy mieliśmy bardzo dobry widok na swego rodzaju architektoniczne kuriozum. Mianowicie z budynku starej kamienicy wyrastał szklany wieżowiec. Nie wyglądało to wcale na naturalną symbiozę. Te dwa "organizmy" nie stanowią harmonijnej całości. Architekt "kompozycji" stanowiącej siedzibę firmy McKinsey & Company stanowczo przesadził.
Następnie przeszliśmy na Strada C.A. Rosetti, gdzie rzuciliśmy okiem na budynek domu aukcyjnego Artmark i stojącego naprzeciwko uroczego Muzeum Theodora Amana. Stamtąd pomaszerowaliśmy pod imponującą klasycystyczną bryłę Ateneum Rumuńskiego z ogromną kopułą i kolumnadą, stanowiącą ogromną salę koncertową i siedzibę orkiestry Filharmonii im. George Enescu.
W poszukiwaniu stacji metra dotarliśmy do ulicy generała Iona Magheru, przy której pierwszą rzeczą, która przyciągnęła moją uwagę, był "zaaresztowany" posąg owego słynnego kompozytora George'a Enescu, który z jakichś powodów został cały otoczony ogrodzeniem z metalowej siatki. Ulicą tą doszliśmy do Placu Rumuńskiego. Tam ruszyliśmy dookoła niego w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara. Zacząłem rozpytywać ludzi. Jeden mężczyzna był chyba w Bukareszcie na urlopie lub w delegacji, ponieważ rozłożył bezradnie ręce, po czym pospieszył do swoich kolegów, którzy go wyprzedzili o kilka kroków. Po przejściu kolejnej ulicy stanowiącej element siatki gwieździście zbiegających się arterii, zagadnąłem dwie dziewczynki wyglądające na najmłodszy rocznik licemu, lub najstarszy podstawówki. Te okazały się pomocne, a jedna, mająca więcej odwagi w używaniu języka angielskiego, pokazała mi ulicę, z której wyszliśmy. W związku z tym zawróciliśmy.
Do dziś zachodzę w głowę, dlaczego Agnieszka i Jarek, osoby poczuwające się do obowiązku przywództwa, natychmiast po zmianie kierunku ruszyły przodem, przeszły wskazaną ulicę i ruszyły ku następnej. Prawdopodobnie wykluczyły możliwość znalezienia stacji metra przy ulicy, którą przecież na ten plac dotarliśmy. Tymczasem zagadnąłem dwie zażywne Rumunki, które właśnie odeszły od budki z fast foodem. Tym razem spytałem po rumuńsku, a żeby je zrozumieć, nie trzeba było wielkiej znajomości tego języka, ponieważ się odwróciły, wskazały dłońmi ulicę generała Magheru i powiedziały "Acolo!", czyli "tam". Jola przywołała swojego męża i moją żonę, którzy dotarli już do kolejnej ulicy, i ruszyliśmy z powrotem stradą owego generała. Po jakichś stu metrach dostrzegliśmy charakterystyczny znak z literą "M" i zeszliśmy do podziemi, by wsiąść w linię M2.
Obraliśmy tę trasę, ponieważ po lekturze świetnej książki-reportażu Małgorzaty Rejmer "Bukareszt, kurz i krew", koniecznie chciałem zobaczyć Kliniczny Szpital Dziecięcy im. Marii Skłodowskiej-Curie, oddany w 1984 przez polską firmę budowlaną "Budimex" (dziś wielka spółka akcyjna), jako gest bratniej pomocy ze strony Polski po trzęsieniu ziemi w Bukareszcie w 1977 r. Dar został przyjęty z wdzięcznością, zaś przez wiele lat bukaresztańczycy nazywali ten szpital po prostu "Budimeksem".
Znalazłem go w mapach google. Okazało się, że znajduje się przy ulicy poznanego już wcześniej hospodara Constantina Brâncoveanu, której zabudowania jednak w niczym stylu brynkowańskiego, ponieważ są to wyłącznie komunistyczne bloki. Po opuszczeniu stacji metra Piața Eroii Revolutiei musieliśmy przejść piechotą jeszcze nieco ponad kilometr, co, mimo dającego się we znaki zmęczenia i nie ustępującego upału, poszło nam nadzwyczaj sprawnie, dotarliśmy do zabudowań szpitala z wielkim napisem informującym o jego nazwie i patronce. Spora tablica nad drzwiami wejściowymi natomiast zawiera informację w dwóch językach, polskim i rumuńskim, na temat wspomnianego już trzęsienia ziemi i daru polskiego "Budimeksu".
Wróciwszy na tę samą stację metra, dotarliśmy do stacji Piața Unirii 2, skąd przeszliśmy na stację Piața Unirii 1, skąd odjeżdżał pociąg linii M3 w kierunku naszej kwatery. Zanim jednak nadjechał, usłyszałem dźwięki przypominające gwizd. Były to trzy tony powtarzające się z pewną regularnością. Ponieważ, jak już wspomniałem, jestem "brany na muzykę", a więc poluję na wszelkie przejawy oryginalnej sekwencji dźwięków, zacząłem się rozglądać za ich źródłem. Widok był zaskakujący, ale i bardzo smutny zarazem. Otóż w drugim końcu hallu między peronami przechadzał się naprawdę wiekowy staruszek zgięty w pół w taki sposób, że jego głowa znajdowała się poniżej poziomu bioder, zaś w palce jego prawej dłoni tkwiły ustach. Nie podchodziliśmy bliżej, ponieważ nadjeżdżał już nasz pociąg, więc się już nie przypatrzyłem, czy mężczyzna trzymał w dłoni jakąś miniaturową fletnię pana, czy jakiś dziwny gwizdek, jak stwierdziła Agnieszka, czy też wydobywał te dźwięki gwiżdżąc na palcach, jak to się wydawało mnie.
Po ośmiu godzinach intensywnego zwiedzania byliśmy głodni i zmęczeni. Kiedy doszliśmy na kwaterę postanowiliśmy jednak zrealizować decyzję podjętą dnia poprzedniego, a mianowicie pójść do ciastkarni przy Kauflandzie. Po tej chwili oddania się sybaryckiej dekadencji, rozstaliśmy się na godzinę z Jola i Jarkiem, ponieważ oni wrócili do naszej kawalerki, zaś Agnieszka i ja udaliśmy się w poszukiwaniu poczty, gdyż tam spodziewaliśmy się znaleźć skrzynkę na listy. Kartki pocztowe (wiecie, takie tradycyjne, z widokami odwiedzonych miejsc) kupiliśmy już wcześniej, wypisaliśmy je jeszcze w Braszowie, znaczki na nie kupiliśmy w Branie u zabawnego staruszka, natomiast do tej pory ich jeszcze nie wysłaliśmy, ponieważ nigdzie nie trafiliśmy na skrzynkę pocztową.
Tym razem postanowiliśmy w końcu sprawę załatwić. Już z pewną nieufnością nastawiłem nawigację google w telefonie na wyszukiwanie urzędów pocztowych w pobliżu. Najbliższy znajdował się znowu ponad kilometr od miejsca, z którego wyruszyliśmy, czyli Kauflandu. Kiedy głos z telefonu oznajmił, że jesteśmy na miejscu, za nic nie mogliśmy dostrzec poczty. Po naszej prawej znajdowało się centrum handlowe, ale poczta miała być po lewej. Przeszliśmy na drugą stronę ulicy, po czym doszliśmy do następnej przecznicy, ale mapy google kazały zawrócić. Okazało się, że urząd pocztowy znajdował się nieco w głębi poprzedniej przecznicy. Wrzuciliśmy kartki pocztowe do znajomych, co sumieniom naszym sprawiło wielką ulgę. Ponieważ znajdowaliśmy się tak naprawdę przy szerszej ulicy, od której odchodziła kilometr później Strada Laborator, przy której znajdowała się nasza kwatera, stwierdziłem, że pójdziemy właśnie nią, żeby nie wracać pod Kaufland, a przy okazji skorzystać z ostatniej okazji, żeby przyjrzeć się okolicy.
Otóż kiedy w 1977 roku przeprowadziłem się z rodzicami na Widzew-Wschód z czynszowej kamienicy na ulicy Wysokiej w Łodzi, uważałem, jak większość moich rówieśników (i ich rodziców oczywiście też), że dostąpiliśmy niebywałego awansu społeczno-bytowego. Życie w bloku było wygodniejsze, ale życie na blokowisku jakieś takie bardziej anonimowo-wyalienowane. Długo nam zajęło poznanie nazwisk sąsiadów. O jakichś bardziej zażyłych stosunkach, jak na podwórku starej kamienicy, nie było mowy. Sklepy na dole bloku czy w pawilonikach między blokami to jednak nie było to samo co znajome ciągi sklepów w kamienicach frontowych przy starych ulicach. Dlatego w mojej świadomości życie w blokowisku było takie jakieś "na niby". Nigdy osiedla Widzew-Wschód nie potrafiłem obdarzyć takim sentymentem jak skądinąd obskurnej Wysokiej. To się chyba jednak zmieniło, bo przecież w blokowiskach wyrosły całe nowe pokolenia, a więc zdążyły się chyba wytworzyć jakieś nowe formy sąsiedzkich więzi.
Piszę o tym dlatego, że idąc ulicami bukareszteńskiego blokowiska zaobserwowałem wszystkie cechy tradycyjnego życia starej dzielnicy kamienic czynszowych. Partery niektórych bloków stanowiły ciągi sklepów i kawiarń. Ławki przy ulicy okupowane były natomiast najczęściej przez mężczyzn w różnym wieku, w tym dziarskich staruszków dowcipkujących jak nastolatki i popijając piwo, oraz przez kobiety, również reprezentujące całe spektrum wiekowe, oddające się żywym dyskusjom na jakieś pasjonujące tematy. Co jakiś czas mijaliśmy place zabaw z tłumami, dosłownie, dzieci oraz ich matkami/babciami/opiekunkami siedzącymi na ławkach dookoła przyrządów do zabawy. Robiło się już ciemno, a to osiedle kipiało życiem! Nie bez podstawy uważamy, że człowiek to gatunek doskonałych możliwościach adaptacyjnych. Te komunistyczne blokowiska już nie alienują. To dla tych ludzi ich naturalne habitaty.
Z wspomnianej już doskonałej książki Małgorzaty Rejmer poznałem nazwisko przedwojennego brytyjskiego absolwenta Oxfordu, historyka sztuki, Sacheverella Sitwella, który w 1937 roku wydał swoje wspomnienia z podróży do kraju królowej Marii i jej syna Karola II, zatytułowane Roumanian Journey. Dopiero później pozbyto się tego "u" w angielskiej nazwie Rumunii.
Otóż kiedy czytałem tę jego relację (dostępny e-book w google books), nie potrafiłem jeszcze sobie wyobrazić miejsc, które odwiedził. Dopiero teraz, kiedy zacząłem po raz kolejny przeglądać fragmenty dotyczące miejsc, które my odwiedziliśmy, zaczął mi się wyłaniać obraz jego trasy. Oczywiście przedwojenny Bukareszt to był zupełnie inny świat. Na szczęście zachowały się spore fragmenty Lipscani, czyli najstarszej części centrum tego miasta. I teraz właśnie z pewnym wzruszeniem odkryłem, że w dużym stopniu tego dnia podążaliśmy śladami Anglika.
Przyglądając się planowi miasta zdałem sobie też sprawę, że wbrew pozorom, znalazło by się jeszcze sporo miejsc, do których nie dotarliśmy. Calea Victoriei przechodzi bowiem w Șoseaua Kiseleff, o której Sitwell sporo pisał, natomiast ja, na jakiejś irracjonalnej zasadzie myślałem, że w czasach komunistycznego reżimu całkowicie zniknęła. Zostało jeszcze kilka biserik (cerkiewek i kościołów). Nie dotarliśmy do synagogi, choć byliśmy już bardzo niedaleko. Wszystko to sprawia, że chciałoby się zajrzeć do tego miasta jeszcze raz. Tak czy inaczej, pomimo ogromu zniszczeń popełnionych przez komunistyczny reżim w imię chorych megalomańskich wizji, pomimo wszystkich tych architektonicznych zbrodni, w Bukareszcie jest szereg zachowanych miejsc, które tworzą swoistą magię starego miasta, któremu nie dane było zostać wschodnioeuropejskim Paryżem, ale któremu warto dać szansę. Tak samo zresztą jak całemu temu pięknemu krajowi i jego mieszkańcom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz