Kilka miesięcy temu obejrzeliśmy na Netfliksie amerykański film sensacyjny pt. Gargoyle z 2004 r., o dwóch agentach CIA, którzy spotykają się w Bukareszcie. W jednej ze scen ma miejsce strzelanina wokół i w pałacu Mogoșoaia. Film jako taki jest z tych raczej słabszych i wcale go nie polecam, ale postanowiliśmy namówić Jarka, żeby poszerzył nasz program zwiedzania o ten punkt. Nie wiem, czy zrobił to chętnie, ale ponieważ mówiliśmy o tym odpowiednio wcześnie, zgodził się na ten pomysł.
Dlatego naszym pierwszym punktem, do którego zmierzaliśmy w sobotę 10 sierpnia, po wrzuceniu kluczy do naszego studia w New City Residence przy ulicy Laborator w Bukareszcie do skrzynki na listy, była wieś Mogoșoaia. Pierwotnie zbudował tam jedną ze swoich rezydencji sam, znany nam już, hospodar Constantin Brâncoveanu. Z tamtych czasów pochodzi cerkiew przy bramie do założenia pałacowego. Jak pisał Sacheverell Sitwell w opisie swojej podróży po Rumunii, pałac w swoim obecnym kształcie (od lat 30. XX wieku raczej się nie zmienił) jest w całości tworem jego obecnej właścicielki, czyli księżnej Marthy Bibescu, przedwojennej pisarki, poetki, polityczki, pamiętnikarki i znanej piękności. Nie wiem, czy chciała, żeby jej nazwisko brzmiało bardziej z włoska z powodów artystycznych, czy też jakichś innych, ale często pisała je jako Bibesco. Tak też występuje u Sitwella. Myślę jednak, że kształt pozostał brynkowiński, zaś restauracja pałacu dokonana przez księżnę i jej męża na początku drugiej dekady XX wieku zasadniczo go nie zmieniła.
Rezydencja arystokratki przywodzi na myśl zamożne domostwa Toskanii otoczone ogrodem ze stawem. Całość jest raczej oszczędna w ozdobach, co sprawia wrażenie doskonale wyważonego smaku.
Wjechaliśmy na parking przed główną bramą, z co zapłaciliśmy 2 leje, po czym podeszliśmy do cerkiewki. Przy drzewach po drodze umieszczono wycięte z kartonu zdjęcia psów z napisami zachęcającymi do ich adopcji. Wyglądało to na jakąś akcję schroniska dla zwierząt lub organizacji ich miłośników. W biserice akurat odbywało się nabożeństwo, więc do środka nie weszliśmy. Udaliśmy się za to na teren pałacu, którego obejście nie zajęło nam zbyt wiele, ponieważ budynek nie należy do bardzo dużych. W drodze powrotnej jeszcze raz zajrzeliśmy do cerkwi, gdzie nabożeństwo już dobiegło końca, ale wewnątrz odbywała się jakaś bardziej kameralna ceremonia, więc do środka też nie wszedłem.
Jak skręcać, albo zawracać "na trzy" taką limuzyną? (wyjeżdżając z Bukaresztu) |
Microcar na parkingu w Mogoșoai |
Brynkowiańska biserica (cerkiew) |
Odwiedzając Mogoșoaię zboczyliśmy nieco z trasy do naszego kolejnego noclegu, albo "popasu" w Râmnicu Vâlcea. "Popas" to kolejny swojski wyraz w rumuńskim. Jego znaczenie jest dokładnie takie samo, w jakim używał go Sienkiewicz w Trylogii. Teraz więc wróciliśmy na obwodnicę Bukaresztu i wkrótce wjechaliśmy na szosę w kierunku tego ponadstutysięcznego miasta, stolicy jednego z powiatów Oltenii. Opuszczaliśmy bowiem historyczną Muntenię i wkraczaliśmy do regionu na zachód od rzeki Olt. Po drodze mieliśmy odwiedzić jeden z prawosławnych monastyrów, jakie Jarek zaplanował na długo przed naszymi wakacjami.
W pewnym momencie "Kaśka", czyli głos nawigacji gps tom-tom namówiła Jarka do skrętu w lewo na piaszczysto-żwirową drogę wijącą się wśród niskiego lasu. Na szczęście po kilku kilometrach znaleźliśmy się na asfaltowej drodze, a właściwie już ulicy wsi Cotmeana. Podjechaliśmy jeszcze ok. trzystu metrów i znaleźliśmy się naprzeciwko zabudowań cerkiewnych. Na samym początku moją uwagę przykuła stara poczciwa budka telefoniczna, jakich już chyba w Polsce nie ma. Nie próbowaliśmy jednak, czy telefon w niej działa i gdzie się można z niego dodzwonić.
Tabliczki ze strzałkami informowały w którym kierunku udać się do cerkwi starej (biserica vecha), która była otwarta, więc dokładnie ją sobie obejrzeliśmy od wewnątrz. Oczywiście obeszliśmy ją od zewnątrz. Wyraźnie widać było, że składa się z części starszej i części dobudowanej później. Początki zabudowań kościelnych sięgają czasów hospodarów Radu I i Mircei Starego (ostatnie ćwierć XIV w.), ale w XVIII w. została odrestaurowana podczas panowania.... (no, czyjego?) oczywiście, Constantina Brâncoveanu! Cerkiewka jest (znowu) maleńka; tak samo niewielkich rozmiarów jest dziedziniec wokół niej. Nie dostrzegliśmy żadnych mnichów. Być może dlatego, że to pustelnicy. Na jednej z tabliczek widniał napis "schitul" (przeczytajcie to po włosku, czyli "skitul", odejmijcie sufix "-ul" pełniący rolę męskiego rodzajnika określonego i zostanie dobrze znany, przynajmniej na Podlasiu "skit", czyli pustelnia). Ze zrozumiałych względów tam nie doszliśmy.
Wróciliśmy za to do "nowej" cerkwi, na progu której batiuszka, prawdopodobnie tutejszy proboszcz, żegnał się z jakąś rumuńską rodziną. Podszedł do nas i spytał, skąd jesteśmy. Okazało się, że nie mówi po angielsku, więc tutaj mój niezwykle podstawowy rumuński został poddany prawdziwej próbie. Wytłumaczyłem, że jesteśmy z Polski. Duchowny zaprosił nas do obejrzenia wnętrza świątyni. Bardziej stwierdził, niż spytał, że jesteśmy katolikami. Wyłuszczanie temu uśmiechniętemu i tak bardzo przyjaznemu człowiekowi elementów swojego światopoglądu uznałem za zupełnie zbędne, więc przytaknąłem, ale od razu (dzisiaj chyba nie wiem jak to zrobiłem, ale udało się!) wyjaśniłem mu, że w regionie Polski, gdzie mieszka moja żona i ja, czyli w północno-wschodniej części w większości katolickiego kraju, żyje bardzo wielu wyznawców prawosławia. Następnie "batiuszka", bo nazwałem go tak, jak na księdza mówią pieszczotliwie podlascy prawosławni, pokazał nam ikonostas, wyjaśniając kogo przedstawiają poszczególne jego części, czyli icoane. Wskazując na jedną z nich powiedział, że to icoana Maicii Domnului (dosł. Matki Pana). Ponieważ wyraził wątpliwość, czy katolicy czczą ikony, wytłumaczyłem, że owszem, a taka właśnie cieszy się wśród nich popularnością. Nie była to dokładnie kopia tej ikony, którą miałem na myśli, czyli obraz Madonny znany wśród katolików jako Matka Boska Nieustającej Pomocy, ale bardzo podobny.
Następnie życzliwy ksiądz pokazał nam mały krucyfiks z przytwierdzoną doń metalową figurką Jezusa. W tym momencie chciałem poruszyć fascynujący mnie temat, a mianowicie zakazu wizerunków rzeźbionych w prawosławiu. Cała Rumunia usiana jest bowiem krzyżami przydrożnymi w takim samym stopniu, jak Polska, ale figura Jezusa przytwierdzona do drewnianego lub metalowego krzyża (bez poprzecznej belki symbolizującej złego i dobrego łotra powieszonych po bokach Jezusa, jak w tradycji cerkwi ruskich) jest kolorowa i absolutnie płaska! Te przydrożne rumuńskie krzyże są zazwyczaj dość niskie, ale za to figury niczym wycięte nożyczkami z jakiejś ikony, są zazwyczaj dużo większe od polskich rzeźbionych Jezusów. I teraz duchowny prawosławny pokazuje mi krucyfiks z postacią rzeźbioną. Z wrażenia aż zapomniałem spojrzeć na stopy figurki, żeby sprawdzić, czy są skrzyżowane i przybite jednym gwoździem jak u katolików, czy są przybite równolegle dwoma osobnymi gwoździami jak jest to przyjęte w prawosławiu. Obawiam się, że nie do końca się zrozumieliśmy, ponieważ użyłem tutaj angielskiego słowa "sculpture" z braku znajomości rumuńskiego, choć być może jednak tak -- powtórzyłem je po rosyjsku "skulptura" -- ponieważ pokazał mi, że Jezus na krzyżyku wcale nie jest taki wypukły, jak mi się wydaje. No, trochę jednak był, ale faktycznie robił wrażenie nieco spłaszczonego.
Chciałem zadać pytanie o to, jak są "carskie wrota" po rumuńsku, które w cerkwi umieszcza się pośrodku ikonostasu, i to przez nie przechodzi kapłan do ołtarza ukrytego przed wiernymi. Tutaj niestety zupełnie się chyba nie zrozumieliśmy, ale za to sympatyczny ksiądz otworzył je i pokazał nam ołtarz (altar) i naczynia liturgiczne na nim stojące. Wskazując na element swojego stroju, który przypominał katolicką stułę, również powtórzył kilkakrotnie rumuński wyraz ją oznaczający, ale niestety nie zapamiętałem go. Tak, czy inaczej, było to niezwykle miłe spotkanie w duchu, że się tak wyrażę, takim, w jakim kiedyś sobie wyobrażałem prawdziwe chrześcijaństwo -- wzajemnego szacunku, życzliwości a może po prostu, nie bójmy się tego słowa, miłości bliźniego.
Rolą założeń chrześcijańskich założeń klasztornych, czy to prawosławnych, czy katolickich, jest m.in. stworzenie swego rodzaju raju na ziemi, miejsca pokoju i niebiańskiego spokoju, gdzie mnisi mogą bez zakłóceń oddawać się obcowaniu z Bogiem. Takie wrażenie zrobił na mnie ten maleńki prawosławny monastyr w Cotneanu, pomimo tego, że całą zewnętrzną ścianę nowej świątyni zdobił ogromny "mural-komiks" przedstawiający rogate diabły męczące grzeszników, i w dalszej perspektywie anioły przyglądające się obojętnie tym egzekucjom.
Na pytanie, czy sympatyczny batiuszka pozwoli nam zrobić sobie z nim zdjęcie, z uśmiechem pokręcił przecząco głową i z tym samym uśmiechem pożegnał się z nami i zniknął za drzwiami świątyni. Ponieważ generalnie był zakaz robienia zdjęć w "nowej" cerkwi, nie mamy z niej żadnego zapisu w postaci obrazu oprócz zewnętrznej ściany z sądem ostatecznym z aniołami i diabłami.
Widok zabudowań Cotneany poza klasztorem przywiódł mi na myśl wspomnienie Lasocina, wsi, z której pochodziła moja mama, gdzie spędzałem w dzieciństwie całe wakacje. Powiadają, że człowiek zazwyczaj nie potrafi radzić sobie w obliczu czegoś, co jest mu obce, więc nie umiejąc tej obcości tolerować, musi ją sobie oswoić przyrównując do tego, co już dobrze zna. Nie wiem, czy to jest ogólna prawda, ale w moim przypadku na pewno tak jest. Takie porównywanie może być często powodem wielu nieporozumień, ale ja wierzę, że najczęściej intuicja mnie nie myli i porównuję raczej to, co da się porównać. Żyjemy w rzeczywistości Europy środkowo-wschodniej, która jest zadziwiająco podobna, choć prawie nic o sobie nie wiemy, bo jesteśmy zapatrzeni w bogatszy Zachód Europy i w Stany Zjednoczone Ameryki. Tworzymy niestworzone stereotypy na temat siebie nawzajem, a tymczasem jesteśmy bardziej do siebie podobni, niż nam się to wydaje. Wieś rumuńska wydaje mi się w stosunku do polskiej opóźniona o jakieś 10, góra 20 lat, ale chyba nie więcej i myślę, że te różnice zostaną szybko zniwelowane. Co prawda nie było dnia, żebyśmy co najmniej dwa razy nie natknęli się na furmankę ciągniętą przez jednego lub dwa konie. Bardzo mnie ten widok wzruszał, bo sobie przypominałem wakacje w Lasocinie, kiedy dziadek często oddawał mi lejce i pozwalał powozić. Oczywiście bywały sytuacje niebezpieczne i irytujące, kiedy np. na bardzo ruchliwej szosie powstawał korek spowodowany ciągniętą przez konia drewnianą furą, ale myślę, że za dziesięć lat rumuńscy rolnicy przesiądą się na dobre na traktory.
Tak sobie rozmyślałem wyjeżdżając z Cotneany asfaltową drogą, która dowiodła nas głównej szosy, z której przyjechaliśmy. Okazało się, że piaszczysty kręty gościniec przez las, owszem, był skrótem, ale niekoniecznie wartym rezygnacji z komfortowej jazdy po asfalcie.
Do pensjonatu "RELAX" dojechaliśmy stosunkowo wcześnie, bo ok. 13.00. Był to budynek, który był bezpośrednio sąsiadował z innym, a właściwie robił wrażenie części jednego wielkiego budynku podzielonego na kilka pensjonatów. Znajduje się on dosłownie zaraz po zjechaniu z ronda z drogi z Bukaresztu w kierunku Râmnicu Valcea, nieco w głębi za stacją benzynową przy samej drodze.
W maleńkiej recepcji po raz pierwszy w życiu poczułem się trochę jak bohater filmu, ponieważ nikogo nie było za ladą, natomiast na niej znajdował się dzwonek do przyciskania. Nie odmówiłem sobie tej przyjemności. Zamaszystym gestem od góry na dół wprawiłem mechanizm w ruch powodujący donośny dźwięk. Po kilku sekundach wysunął się zza drzwi za ladą energiczny mężczyzna w sile wieku z niewielką ilością włosów na głowie i z przyciśniętym do ucha telefonem komórkowym. Bardzo szybko tłumaczył coś komuś po drugiej stronie linii. Gestem poprosił nas, żebyśmy zaczekali, co też przyjęliśmy z oczywistym zrozumieniem.
Kiedy skończył, przeszedł na angielski i po tym, jak mu wytłumaczyliśmy, że mamy u niego rezerwację i że zdajemy sobie sprawę, że przybyliśmy nieco zbyt wcześnie (zameldować można się było od 16.00), oznajmił, że zadzwoni do swojego szefa, przy czym teatralno-konfidencjonalnie zniżył głos i rzucił niby tak na marginesie, że jego szefem jest jego żona. Jak zapowiedział, tak zrobił. Z żoną rozmawiał bardzo szybko i, oczywiście, po rumuńsku, ale wyłapaliśmy wszyscy czworo, że w pewnym momencie spojrzał na Jarka wydruk z potwierdzeniem rezerwacji przez booking.com i powiedział coś, co zabrzmiało jako "Żarolav Żaniki", co nas niepomiernie rozśmieszyło i pospieszyliśmy z wyjaśnieniem, że imię naszego szefa to "Jarosław Janicki". Mężczyzna przeprosił i pospieszył z usprawiedliwieniem, że jego nazwisko Totelecan (wymawiane jako Totelekan) ludzie wymawiają z angielska "Toutelikan", więc tego typu błędy są usprawiedliwione. Oczywiście pospieszyliśmy z wyrazami zrozumienia i deklaracją absolutnego braku problemu z naszej strony. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że niemal 90% klienteli pensjonatu RELAX stanowią Węgrzy jadący na wakacje do Bułgarii lub do rumuńskiej Konstancy, tudzież z tychże miejsc powracający. Pan Totelekan zapewnił nas, że możemy parkować wszędzie w obrębie podwórka za stacją benzynową, ponieważ sąsiednie pensjonaty, z którymi stykał się RELAX, to własność jego ojca i brata.
Okazało się, że nasze pokoje są jeszcze przygotowywane na nasze przyjęcie, więc najlepiej żebyśmy wrócili o szesnastej, ale jeśli "dziewczyna wcześniej skończy", właściciel do nas zatelefonuje. Rozdał przy wizytówki swojego pensjonatu ze swoim numerem telefonu komórkowego, bo gdybyśmy w jakiejś sytuacji potrzebowali tłumaczenia z rumuńskiego na angielski i odwrotnie, to wystarczy do niego zadzwonić i on służy pomocą. Ponieważ liczyliśmy się z taką sytuacją, postanowiliśmy wykorzystać ten czas na zjedzenie obiadu. Spytaliśmy więc uprzejmego i elokwentnego właściciela, gdzie znajduje się najbliższa restauracja. Powiedział, że albo jeden kilometr główną szosą w kierunku północnym, albo też jeden kilometr w kierunku zachodnim, czyli w mieście właściwym. Kiedy mu oznajmiliśmy, że wybieramy się tam piechotą, stwierdził kategorycznie, że to niemożliwe, ponieważ przy tych szosach nie ma chodnika ani nawet pobocza i że jedyna sposób dostania się do tych restauracji to taksówka, którą on może nam zaraz wezwać, a która kosztuje bardzo niewiele, bo taki kurs wynosi 1 euro.
Podziękowaliśmy za tę gotowość do pomocy i postanowiliśmy podjechać w kierunku miasta samochodem. Już kilkadziesiąt metrów za "naszą" stacją benzynową, wjechaliśmy na most nad Oltem, a zaraz po jego przejechaniu któreś z nas z daleka dostrzegło centrum handlowe z wielkim napisem i symbolem francuskiej sieci Carrefour. Postanowiliśmy więc nie szukać w ciemno restauracji i sklepów w mieście, tylko wszystko to znaleźć w jednym miejscu o charakterze ponadnarodowym. No niestety nie wykazaliśmy się zbyt wielką oryginalnością, ani głodem poznawczym.
Za to intelektualno-komercyjne wygodnictwo spotkała nas zasłużona kara. Jak zwykle w takich miejscach, również w tym Carrefourze znaleźliśmy "food court", czyli strefę pokrytą stolikami i krzesłami z szeregiem punktów gastronomicznych, z których każdy oferował nieco inne dania. Przeszliśmy obok wszystkich i w końcu zdecydowaliśmy się wrócić do pierwszego, gdzie można było tanio zjeść m.in. sznycel z piersi kurczaka, zupy itp. Nie mieli ciorby de burta, więc już kolejny raz Jarek musiał wybrać coś innego. Natomiast mnie zachciało się tradycyjnego "polskiego obiadku", więc sobie zamówiłem rosół, a na drugie tenże sznycel z ziemniakami i surówką. Trochę mnie rozśmieszyło, kiedy Jola spytała, czy mogłaby dostać mix sałatek, z których każda kosztowała i tak tyle samo, na co dziewczyna za ladą z uśmiechem pokręciła odmownie głową. Przypomniała mi się scena z filmu Deja vu Juliusza Machulskiego, w którym Jerzy Stuhr udający amerykańskiego profesora zostaje zaproszony do sowieckiego lokalu gastronomicznego przez swojego lokalnego kolegę. Kiedy okazuje się, że wybór ogranicza się do klopsików z ryżem i kotleta z ziemniakami. Kiedy Jerzy Stuhr życzy sobie kotleta z ryżem, apodyktyczny kelner stanowczo odmawia, ponieważ może być tylko kotlet z ziemniakami, zaś do ryżu przypisane są klopsiki. Kiedy rosyjski profesor półgłosem proponuje, żeby zamówić oba dania, a potem się wymienić dodatkami do mięsa, kelner, który to słyszy, jeszcze bardziej kategorycznie stwierdza, że "mieniatsia nie lzja!" Na tej samej zasadzie w tym barze w walczańskim Cerrefourze nie można było pomieszać sałatek!
Obsługująca nas dziewczyna była bardzo uprzejma, przy czym spytała nas po niemiecku, bardziej szukając potwierdzenia swojego domysłu, niż faktycznie pragnąc zaspokoić ciekawość, czy jesteśmy "Polnisch". Na twierdzącą odpowiedź z naszej strony, uśmiechnęła się jeszcze bardziej promiennie informując nas równocześnie, że na nasze rosoły musimy trochę poczekać. W międzyczasie nałożyła nam nasze sznycle, ziemniaki i surówki. Pomyślałem, że jeżeli poczekamy jeszcze kilka minut na zupę, wystygnie nam drugie danie. Zupy się jednak wkrótce pojawiły i z naszymi tacami dołączyliśmy przy stoliku do Joli i Jarka, którzy swoje zamówienie dostali wcześniej.
Po chwili mój przełyk doznał nieprzyjemnego uczucia przemieszczania się przezeń tłustego prawie zimnego wywaru z odrobiną wermiszelu i kawałkami gotowanego mięsa. Ani Agnieszka, ani ja nie lubimy gotowanego mięsa, ale znaleźliśmy na nie amatora w postaci Jarka, który jada mięso w każdej postaci. Na zimny tłusty rosół nikt się jednak nie chciał skusić. Sznycel okazał się w porządku, ziemniaki znośne, a wszystko to, oprócz rosołu, mogłem przełknąć tylko i wyłącznie dzięki surówce z kapusty, która łagodziła dyskomfort smakowy innych składników obiadu. Nie mogę powiedzieć, że tak jest z reguły, ale tym razem na pewno sprawdziło się powiedzonko, że "tanie mięso psy jedzą".
Na pocieszenie zjedliśmy lody, na dolnym poziomie centrum handlowego, na które jednak musieliśmy poczekać, ponieważ na punkcie ich sprzedaży zastaliśmy początkowo kartkę z rumuńskim odpowiednikiem "Zaraz wracam". Odczekaliśmy i lody zjedliśmy. Trochę nam to poprawiło humory.
W Carrefourze zrobiliśmy też zakupy jedzeniowe i ciasto, które sprzedawała pani na specjalnym, chyba nie stałym, stanowisku. Był 10 sierpnia, a więc nasza rocznica ślubu, która przypada tydzień po rocznicy Joli i Jarka. Zakupiliśmy również białe wino jidvei i gazowaną wodę mineralną na szprycera po południu, oraz coś, co po składzie i zawartości alkoholu oceniłem jako rumuński odpowiednik greckiej Metaksy.
Do wieczora było jednak daleko. Nie było też wcale blisko do 16.00. Ponieważ jeszcze wieczorem poprzedniego dnia w Bukareszcie trafiłem w internecie na Aquapark Posada, do którego wstęp dla dorosłych miał kosztować 15 lei od osoby, stwierdziliśmy, że jeżeli przybędziemy na miejsce odpowiednio wcześnie, to się tam wybierzemy. Dlatego mieliśmy przygotowane ręczniki i kostiumy kąpielowe. Ustawiliśmy tom-toma na adres z google maps, i ruszyliśmy poza granice miasta. Przejechaliśmy jedną wieś stykającą się bezpośrednio z miastem i dojechaliśmy do następnej, przed którą również nie było żadnej przerwy w postaci pola czy lasu, kiedy "Kaśka" poinformowała nas, że jesteśmy na miejscu. Żaden z sympatycznych, ale jednak stosunkowo małych domów w pobliżu nie przypominał nam budynku kryjącego zespół basenów z atrakcjami. Ponieważ w pobliżu dostrzegliśmy małe centrum handlowe, lub jak kto woli, duży sklep, podjechaliśmy na jego parking, żeby kogoś zapytać o tenże aquapark. Kilka osób, które zagadaliśmy jako pierwsze, w ogóle nie miało pojęcia o co chodzi. Dopiero, kobieta, która przysłuchiwała się naszym pytaniom z pewnej odległości, podeszła i z jej gestów i kilku słów wyłowionych z ich potoku zrozumiałem, że coś takiego znajduje się jakieś trzysta metrów od tegoż sklepu w kierunku, z którego przyjechaliśmy. Wyglądało na to, że po prostu przegapiliśmy nasz aquapark. Po wyjechaniu z parkingu i skręceniu w prawo na szosę wiodącą z powrotem do stolicy olteńskiego powiatu Valcea, ruszyliśmy bardzo powoli i faktycznie, po ok. 300 metrach zobaczyliśmy za jedną z bram nieco zasłonięty drzewami napis HOTEL POSADA.
Brama była otwarta, więc wjechaliśmy na parking, wzięliśmy torby z kostiumami, slipkami i ręcznikami, i udaliśmy się w poszukiwaniu wejścia i kasy. Między budynkami trafiliśmy na budkę, która się nią okazała. Ceny jednak różniły się dość zasadniczo od tych, na które przygotowała nas informacja na stronie internetowej. Wejście dla dorosłych kosztowało nie 15 a 30 lei od osoby. Na dodatek popatrzyliśmy przez siatkę ogrodzenia, jak ów "aquapark" wygląda. Z tego, co do nas dotarło, wynikało, że był to jeden, wcale nie taki duży basen, w którym przebywało już tyle ludzi, że ledwo się mogli poruszać, a przy tym miejsce to nie zapewniało ani trochę cienia w ponad trzydziestostopniowym upale. Postanowiliśmy odmówić sobie tej odrobiny luksusu. Zamiast tego postanowiliśmy wrócić na kwaterę, gdzie pewnie już będziemy mogli się wprowadzić do naszych pokoi, usiąść na tarasie i wypić sobie po szklaneczce szprycera do owocowego ciasta zakupionego w Carrefourze.
Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Kiedy wjechaliśmy na pierwsze wolne miejsce w cieniu na parkingu, starszy pan, który siedział sobie pod murkiem pod stacją benzynową, spytał, czy mamy rezerwację. Na moją odpowiedź "Suntem in RELAX", czym prędzej przyjaźnie zapewnił, że jest OK, OK i wrócił na swoje krzesło. Domyśliłem się, że był to ojciec naszego gospodarza, właściciel sąsiedniego pensjonatu.
Upał nie ustępował, a odrobina alkoholu w naszym szprycerze sprawiła, że chyba wszyscy oprócz Jarka, ucięliśmy sobie drzemkę. Zanim to jednak nastąpiło, kiedy tylko przybyliśmy na kwaterę i rozpakowaliśmy bagaże w swoich pokojach, dowiedzieliśmy się, że nie mamy jak sobie nawet zrobić kanapek, ani zaparzyć kawy lub herbaty. Pan Romeo Traian Totelecan zaproponował nam, że to on zapewni nam kawę. Przy tym zaoferował nam śniadanie za dodatkowe 18 lei od osoby. Ponieważ przed kuchnią miał nawet osobne, całkiem eleganckie pomieszczenie z estetycznie nakrytymi stolikami. Jak się szybko zorientowaliśmy, nikt z gości pensjonatu RELAX z tego udogodnienia nie korzystał. Zarówno kuchnia, jak i stołówka od tygodnie nie były używane. Kiedy tak z Jarkiem rozmawialiśmy z naszym sympatycznym gospodarzem, po schodach zbiegła moja żona, z którą właśnie przeżyłem 28 lat, z wydrukami Jarka z booking.com i z miną wskazującą na to, że sprawa się pokojowo nie skończy.
Moja na co dzień spokojna i miła towarzyszka życia, po której wszyscy spodziewają się raczej wszystkiego dobrego, kipiała złą energią podtykając panu Romeo pod nos wydruk z informacją, że pensjonat zapewnia dostęp do kuchni i naczyń! Trzeba przyznać, że nastawienie naszego gospodarza było bardzo pozytywne i bynajmniej do konfliktu nie dążące. Przeprosił nas, twierdząc, że na booking.com być może nie dotarły wszystkie szczegóły dotyczące jego kwatery, ale ponieważ zależy mu na dobrej opinii, on nam ten dostęp do kuchni i naczyń zapewni. Natychmiast poinformował swoją młodą pracownicę, że ma nam otworzyć rzeczone pomieszczenie i pozwolić na korzystanie z niego.
Tego wieczoru więc zaparzyliśmy sobie kawę w naszej kawiarce i przygotowaliśmy sałatkę na kolację. Ponownie usiedliśmy na tarasie, gdzie spożywaliśmy kolację a następnie drinki z zakupionego alkoholu, który sam w sobie miał smak dość mdławy i słodkawy, ale z colą był zupełnie zadowalający. W międzyczasie porozmawialiśmy z naszym gospodarzem, który przyszedł nas ostrzec, że za moment włączy "deszcz" i żeby Jarek raczej odsunął nieco dalej swojego laptopa, którego zabrał na taras. Chodziło o zraszacz wypuszczający krople wody wzdłuż całego dachu wysuniętego nad nasz taras, który faktycznie robił wrażenie deszczu. Naprawdę efekt był bardzo dobry, choć upału nie zmniejszył. Na moment nawet zbiegliśmy na dół przed budynek, żeby dać się zmoczyć "deszczowi z dachu".
Pan Romeo z dumą powiedział, że wszelkie instalacje i projekty związane z jego pensjonatem są jego dziełem, ponieważ jest inżynierem z wykształcenia. Ponieważ przy wejściu jeszcze przed recepcją znajdował się niewielki gabinet za przeszklonymi drzwiami z jego nazwiskiem i informacją, że udziela porad żywieniowych, spytałem go czy, to chodzi o niego, czy może o kogoś z rodziny. Okazało się, że nasz gospodarz skończył dwa fakultety i jest magistrem w obydwu dziedzinach. Z żalem stwierdził, że na poprawę obyczajów żywieniowych swoich rodaków to on raczej nie ma nadziei. Jedzą niezdrowo i chyba nikt ani nic ich nie przekona, żeby spróbować to zmienić. Ten gabinet na dole dzielił z żoną, która jest adwokatem. Stwierdził, że generalnie jest optymistą i ma mnóstwo pomysłów, czego mu pogratulowaliśmy i życzyliśmy sukcesów.
Mając już tyle informacji na temat naszego gospodarza, nie mogłem się oprzeć zadaniu mu pytania, czy przypadkiem i ta stacja benzynowa przed nami nie jest własnością jego lub jego rodziny. Nie byłem daleki prawdy, bo z jego odpowiedzi wynikało, że obecnie nie, ale kiedyś faktycznie była to jego stacja. Ponieważ dostawcy paliwa, czy też kierowcy cystern, bezczelnie go okradali na setki litrów benzyny, a walka z tym procederem okazała się walką z wiatrakami, postanowił sprzedać ten interes. Nie pytałem już komu, choć intrygowało mnie pytanie, dlaczego wśród osób obsługujących stację były praktycznie same kobiety, które w czerwonych "ogrodniczkach" nalewały benzynę, a także długim metalowym prętem co jakiś czas sprawdzały poziom paliwa w zbiorniku.
Tak sobie piszę o naszym gospodarzu w odrobinę satyrycznym tonie, bo nieco nas rozczarował rozziew między tym, czego się spodziewaliśmy sądząc po informacji z booking.com, a tym, co nam oferowano, przy tym był to nasz najdroższy nocleg w ciągu całej naszej dwutygodniowej wycieczki. (O dziwo, najtańszy był w Bukareszcie!). Niemniej szczerze człowieka podziwiam za przedsiębiorczość, pracowitość i niespożytą energię, z jaką realizuje swoje pomysły. Przypominają mi się lata 90. w Polsce, kiedy nadzieje związane z młodym kapitalizmem wyzwoliły w wielu ludziach podobną chęć zrobienia czegoś dla siebie, ale żeby zrobić coś dla siebie, należało najpierw zaoferować coś innym. Dzięki temu Polska zmieniała się bardzo szybko i dynamicznie, choć oczywiście możemy mieć cały szereg zastrzeżeń, co do szczegółów tego rozwoju. Kiedy jednak obserwuję wsie (oczywiście nie wszystkie) polskie, czeskie, węgierskie i rumuńskie, stwierdzam, że w tych dwóch środkowych praktycznie nic się nie zmieniło, podczas gdy wieś polska i rumuńska cały czas przechodzą (może w innym tempie, ale to inna sprawa) pozytywne zmiany. Chyba polega to na tym, że wielu ludzi w Polsce i Rumunii zdaje sobie sprawę, że czekanie na dobre decyzje rządu nie jest najkrótszą drogą do polepszenia własnego losu. To długi, dość złożony i zupełnie niewakacyjny temat. Tak czy inaczej, ja pana Romeo Traiana Totelacana szczerze podziwiam. A to, że mógłby wprowadzić nieco usprawnień udogodnień dla gości w swoim pensjonacie i nieco urealnić ceny, to jest inna kwestia. Ja mu życzę jak najlepiej!
Tymczasem po zmierzchu nadjechał pod nasz pensjonat samochód z rodziną, której ojciec nie miał z kim rozmawiać, ponieważ w recepcji już nikogo nie było. Widząc nas siedzących na tarasie, spytał po angielsku, czy jesteśmy gośćmi, a kiedy odpowiedzieliśmy twierdząco, dopytał o kogoś z gospodarzy lub pracowników, na co niestety nie umieliśmy odpowiedzieć. Przyszło mi jednak do głowy, że nowo przybyli potencjalni klienci pensjonatu RELAX mogą zadzwonić bezpośrednio do pana Romeo, więc zbiegłem na dół i podałem rodzinie siedzącej w samochodzie wizytówkę, którą otrzymałem rano. Po kilkunastu minutach prawdopodobnie okazało się, że rozmowa telefoniczna nie przyniosła żadnego rezultatu, ponieważ samochód z bukaresztańską rejestracją wkrótce odjechał.
Zastanawialiśmy się przez moment, dlaczego Rumun z Bukaresztu od razu mówił do nas po angielsku. Zaczęliśmy spekulować, czy to nie są jacyś turyści, którzy do stolicy Rumunii przybyli samolotem, a tam wynajęli samochód. Ponieważ informacja ta nie była nam niezbędna do napawania się pięknym wieczorem naszej dwudziestej ósmej rocznicy ślubu, wkrótce myśl o przejezdnych turystach przestała nas zajmować.
Woda mineralna "Borsec" we relacji Sacheverella Sitwella to jedyna, jaką przed wojną mieli Rumuni. Dziś jest ich gatunków więcej, ale jest też "Borsec"! |
"Alexandrion" czyli coś, co mi się skojarzyło z grecką "Metaksą" |
"Okrągłych" 28 lat razem! |
"Romantyczny" widok z naszego tarasu |
My... |
... i nasi goście... :) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz