wtorek, 6 sierpnia 2019

Sybin, czyli popołudnie i wieczór 4 sierpnia

Syci wrażeń i nasyceni pożywnym obiadem w Alba Iulia, dotarliśmy późnym popołudniem do Sybina. Tym razem naszą kwaterę miało stanowić mieszkanie w bloku. Nawigacja zaprowadziła nas na osiedlowy, dość zaniedbany parking. Ponieważ przybyliśmy przed 17.00, na którą Jarek był umówiony z właścicielką lokum, po odnalezieniu właściwego budynku nie zastaliśmy w nim nikogo. Zatelefonowaliśmy pod numer, jaki Jarek miał w swoich notatkach. Kobiecy głos obiecał mi w płynnej angielszczyźnie, że będzie na miejscu za jakieś dziesięć minut. W międzyczasie odkryliśmy, że przed naszym blokiem są wolne miejsca parkingowe, więc Jarek postanowił przestawić samochód z parkingu, na który zaprowadził nas tom-tom. 

Ledwo jego samochód stanął przed gmachem, w którym mieliśmy się zatrzymać na kolejne dwie noce, przy ulicy zatrzymała się żółta taksówka, z której wysiadła młoda szczupła brunetka i skierowała się ku drzwiom wejściowym do bloku. Chyba nie potrzebowała wiele, żeby się domyślić, że to my mamy się z nią spotkać, więc się z nami przywitała przedstawiając się jako Ramona (przynajmniej ja tak usłyszałem jej imię). Pokazała nam, jak otworzyć drzwi do bloku przy pomocy breloka przy kluczu do mieszkania, po czym poinformowała nas, że od kilku dni nie działa winda i że niestety nic nie jest w stanie na to poradzić. Weszliśmy więc na czwarte piętro piechotą, co na szczęście nie było zbyt uciążliwe. Po pokazaniu nam przytulnego czystego mieszkania z wygodną kuchnią, dwoma pokojami i niewielką łazienką, urządzonego nowocześnie i ze smakiem, pożegnała się z nami. Wcześniej umówiliśmy się, że opuszczając mieszkanie zamkniemy je, klucze wrzucimy do skrzynki na listy a następnie poinformujemy ją o tym smsem. Nie zaproponowała nam co prawda ani palinki, ani sera, ale zostawiła do naszej dyspozycji całe mieszkanie, w tym kawę, sól, pieprz i cukier, a także olej i ocet. Na półce w salonie natomiast znaleźliśmy cały rząd książek będących rumuńskimi wydaniami klasyki światowej. Niestety moja znajomość tego języka jest jeszcze zbyt ograniczona, żeby móc w pełni cieszyć się z możliwości korzystania z takiej kolekcji. 

Po rozpakowaniu się ruszyliśmy do centrum miasta. Minęliśmy ogromną cerkiew znajdującą się przy rondzie na skrzyżowaniu ulic w pobliżu naszej kwatery i wzdłuż zadbanych komunistycznych wieżowców do kolejnego ronda, przy którym skręciliśmy w ulicę budynków urzędowych i nowoczesnego banku. Po drodze zaczepiłem panią, która akurat przeciągała pomadką po swojej głównej wardze, czym nieco ją wystraszyłem, i zadałem jej pytanie o drogę do starego miasta. Zupełnie nie wiem, czy Rumuni używają akurat takiego zwrotu, ale zastosowałem dosłowne tłumaczenie określenia polskiego. Spytałem więc "Unde este bătrân oraș" i uzyskałem odpowiedź, którą zrozumiałem. Pewnie dzięki temu, że słowom sympatycznej Rumunki towarzyszyły gesty pokazujące kierunki, które powinniśmy obrać, ale efekt okazał się pozytywny, ponieważ bez problemu dotarliśmy do ulicy będącej odpowiednikiem łódzkiej Piotrkowskiej, lub białostockiej Lipowej lub płockiej Tumskiej. Piękny sybiński deptak nosi imię romantycznego poety i uczestnika Wiosny Ludów, Nicolae Bălcescu.

Zanim się tam znaleźliśmy, musieliśmy pokonać z naszej kwatery ok. 3 kilometrów. M.in. koło centrum kultury przeszliśmy przejściem podziemnym na drugą stronę szerokiej i ruchliwej ulicy, gdzie znajduje się Teatr Narodowy. Tam przeszliśmy na światłach kolejną ulicę i niewielkim parkiem dotarliśmy do sznura samochodów czekających na wjazd na płatny parking, gdzie tablica świetlna przy bramce informowała, że są na nim tylko dwa wolne miejsca. Niedługo jednak się zastanawialiśmy nad tym, na co liczą kierowcy samochodów znajdujących się na dalszych pozycjach, ponieważ minąwszy postój taksówek dotarliśmy do początku ulicy-deptaka, pełnej spacerowiczów i gości ogródków restauracyjnych. 

Naszą uwagę przyciągały malownicze kamienice i kamieniczki, które oprócz swojej architektury i pastelowych kolorów charakteryzują się specyficznymi lukarnami robiącymi wrażenie oczu w dachu. Sybińskie domy bacznie "obserwują" miasto i jego mieszkańców. Zwróciliśmy również uwagę na bardzo długie kolejki do otwartych okien sklepowych, w których sprzedawano dwa rodzaje pieczywa. Jedno przypominało duże obwarzanki, którego, jak później odkryliśmy, było kilka irodzajów, a drugie było czymś w rodzaju pieczonego sporego pieroga, podobnego do tego, jaki jadłem w Chorwacji, a na który mówiono burek. Już dzisiaj, podczas naszego drugiego popołudniowego spaceru po starym Sybinie, kiedy korzystając z braku kolejek sami zakupiliśmy kilka dużych obwarzanków, doczytałem, że nazywają się one covrigi, zaś nadziewane pieczywo przypominające burek to gogoși, choć kiedy sprawdzicie to w internecie, wyskoczą wam zdjęcia zwykłych pączków. Prawdopodobnie nazwa ta obejmuje każdy rodzaj ciasta z nadzieniem w środku smażony na głębokim tłuszczu. 

Na końcu ruchliwego deptaka doszliśmy do Piața Mare, czyli Placu Wielkiego, otoczonego po prawej stronie uroczymi kamieniczkami, zaś po lewej pięknym secesyjnym budynkiem władz lokalnych i katolickim kościołem parafialnym pod wezwaniem Świętej Trójcy (Sfânta Treime). Tam, gdzie kończył się budynek kościelny (prawdopodobnie mieści oprócz samego kościoła mieszkania duchownych i być może jakieś urzędy) na placu ustawiono olbrzymią scenę z nieco mniejszymi telebimami o jej obu stronach, na której odbywał się festiwal pieśni i tańca. Trudno mi było wyczuć, jaki był jego motyw przewodni, ponieważ transmitowana przez telewizję impreza obejmowała zarówno taniec nowoczesny, jak i występy zespołów ludowych, oraz pieśni operetkowe. Największe wrażenie zrobił na mnie zespół muzyków i tancerzy z Bukowiny. Zapowiadając go, konferansjerka wymieniła długą listę krajów, gdzie artyści występowali a wśród nich była też "Polonia". Z plakatu wynikało, że występował też ktoś z Polski, ale nie pozostawaliśmy zbyt długo na Piața Mare, ponieważ chcieliśmy jeszcze coś zobaczyć. Udaliśmy się więc uliczką prowadzącą w bok na Piața Mica (Plac Mały), a stamtąd na kolejną ulicę, gdzie dostrzegliśmy olbrzymi gmach przypominający kościół, ale zamiast krzyży jego spiczaste wieże były zwieńczone metalowymi kulami. Przed zamkniętym budynkiem, robiącym wrażenie zaniedbanego, znajduje się posąg mężczyzny podpisany po prostu TEUTSCH. Jak sprawdziłem, Georg Daniel Teutsch był zmarłym w Sybinie biskupem ewangelickim, zaś budynek to były kościół tego wyznania. 

Krążąc po okolicznych uliczkach i placykach, dotarliśmy na tzw. most kłamców, o którym legenda mówi, że się zawali, jeżeli znajdzie się na nim kłamca. Podobno wartość tego mitu przetestował sam Nicolae Ceausescu i wynik wypadł, co tu się oszukiwać, negatywnie. Obecność rumuńskiego arcykłamcy na moście w niczym nie zachwiała jego konstrukcji. 

Na Plac Wielki wróciliśmy przejściem przez jedną z kamienic, którym wyszliśmy z tyłu festiwalowej sceny. Przespacerowaliśmy się nieco ulicą biegnącą za nią dochodząc do kolejnego katolickiego kościoła, po czym zawróciliśmy i spokojnym spacerem wróciliśmy na kwaterę. 

Do kolacji wypiliśmy jedno z dwóch win, którymi mieliśmy poprzedniego dnia uczcić rocznicę ślubu Joli i Jarka, ale gospodarze poczęstowali nas palinką, więc wino się zachowało do następnego i jeszcze następnego dnia. Pijąc to Chianti pomyśleliśmy o globalizacji i jej przedziwnych skutkach. Oto bowiem Polacy pili w Rumunii włoskie wino kupione w niemieckim Lidlu na węgierskiej ziemi.


































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz