W środę, 14 sierpnia, po wczesnym
śniadaniu, znieśliśmy nasze torby do bagażnika, pożegnali z gospodarzem,
który przyszedł otworzyć nam bramę i ją potem za nami zamknąć i
wyjechaliśmy bez potrzeby budzenia moskwiczanina, ponieważ między jego
samochodem a tym stojącym obok nas było akurat tyle miejsca, Jarek mógł
bez problemu wyprowadzić swój. Wieźliśmy wszystkie nasze rzeczy plus
pamiątki zakupione w ostatnich dniach, ale bez ulubionej poduszeczki
Joli, która była ją zostawiła jeszcze w Bukareszcie. Po drodze do
Râmnicu Vâlcea, kiedy sobie uświadomiła stratę, było już za późno, żeby
zawracać. A może nie za późno, tylko Jola pogodziła się ze stratą swego
jaśka zbyt łatwo? Teraz mieliśmy nadzieję, że niczego nie zapomnieliśmy
zabrać z naszej ostatniej kwatery.
Dotarliśmy
do Oradei, czyli ostatniego rumuńskiego miasta, gdzie mieliśmy się
zatrzymać jedynie w celu dokonania szybkich zakupów, prowadząc luźne
rozmowy i od czasu do czasu słuchając "Podmoskownych wieczierow"
pogwizdywanych przez Jarka, którą to melodię dawało się rozpoznać po jej
pierwszych dźwiękach. Przy drugiej frazie linia melodyczna się nieco
załamywała, żeby przy trzeciej i kolejnych zmienić się w swobodną
improwizację w zupełnie innej tonacji. Ponieważ wychodzimy z założenia,
że kierowca musi przy prowadzeniu auta mieć pełen komfort psychiczny,
wszyscy powstrzymali się od krytycznych uwag.
Oradea
to spore miasto i zapewne ciekawe miasto, ale nie planowaliśmy jego
zwiedzania. Już wieczorem poprzedniego dnia zrezygnowaliśmy z
ponadplanowego punktu zboczenia do Șimleu Silvaniei, miejsca urodzenia
Stefana Batorego, księcia Siedmiogrodu, króla Polski i wielkiego księcia
litewskiego. Po zamieszczeniu zdjęcia rekonstruktorów powstania
Rakoczego w Aiud na Facebooku, kolega, Tomasz, który sam jest wielkim
rekonstruktorem siedemnastowiecznej potęgi polskiego oręża, zasugerował
nam odwiedzenie tego miejsca. Niestety, stracilibyśmy przez to
prawdopodobnie ponad godzinę, a nie wiedzieliśmy jakie będą warunki na
drogach na Węgrzech i na Słowacji, gdzie Jarek nie miał wykupionych
winiet na autostrady.
W
Lidlu przy drodze wylotowej z Oradei dokupiliśmy trochę pieczywa, oraz
dwie butelki wina, białego i czerwonego, żeby je przywieźć do domu.
Ponieważ zarówno Jarkowi, jak i Agnieszce zostały jeszcze jakieś leje, z
których nie mielibyśmy już pożytku po przekroczeniu granicy, Jarek
wrócił z parkingu do Lidla, żeby dokupić piwo, a Agnieszka też coś
małego, ale nie pamiętam co.
Pamiętaliśmy,
że Rumunia nie jest w strefie Schengen i że może być kontrola
graniczna, dlatego zbliżając się do przejścia i widząc, że młody
pogranicznik stoi po naszej prawej, to ja trzymałem wszystkie cztery
dowody osobiste, żeby mu szybko je podać i zaraz odebrać. Tak szybko to
jednak nie poszło. Umundurowany mężczyzna o wyglądzie dziecka, ale za to
ze śmiertelnie poważną miną pozdrowił nas polskim "dzień dobry", wziął
ode mnie dokumenty, odłożył je na półce otwartego okienka swojej budki,
po czym, znowu po polsku, powiedział "bagażnik!" Jarek posłusznie i
sprawnie otworzył go. Młody strażnik podszedł w kierunku tyłu samochodu,
ale nie wiem nawet, czy pofatygował się, żeby odwrócić głowę w kierunku
bagażnika, ponieważ po ułamku sekundy był już z powrotem przy budce,
wziął z półki nasze dowody osobiste, oddał i na tym się nasz kontakt
skończył.
Tuż
przed granicą pogoda dawała wyraźne sygnały, że czas wakacyjnych upałów
dobiegał kresu. Po jej przekroczeniu wiedzieliśmy to już na pewno. Całe
niebo pokrywała ciemnoszara jednolita masa chmur, czyniąc wieczór z
środka dnia. Po pewnym czasie rozpadał się deszcz. Z przerwami
towarzyszył nam aż do samej Piwnicznej w Polsce.
Przez
Węgry jechaliśmy płaskimi terenami dawnej puszty. Nie mogliśmy narzekać
na jakieś uciążliwości na drodze. Na pewnych odcinkach widzieliśmy
sznur samochodów na bięgnącej równolegle autostradzie, podczas gdy my
jechaliśmy odcinkiem praktycznie wolnym od samochodów. Oczywiście bywały
też miejsca spowolnienia ruchu. Przejechaliśmy przez Debreczyn i
Miszkolc i chyba (głowy nie dam) na pewnym odcinku za tym miastem
trafiliśmy na budowę drogi, co sprawiło, że musieliśmy odjechać w prawo i
przedzierać się przez liczne małe wioski, ale nie jakieś tam ulicówki,
ale takie z przecznicami! Wszedłem w mapy google i zacząłem głośno
czytać nazwy owych ulic przecinających tę, którą jechaliśmy. Niektóre
nosiły imiona wielkich bohaterów, ale okazywały się nędznymi dróżkami
ciągnącymi się między opłotkami. Ten objazd sprawił, że nawigacja
zaczęła wskazywać więcej kilometrów do pokonania i późniejszy czas
potencjalnego przybycia na miejsce.
Przejechawszy
przez Koszyce na Słowacji dojechaliśmy do Popradu, a za nim znowu
jechaliśmy przez nie kończący się ciąg wsi, z których jedna przechodziła
w drugą, ale to już nie był żaden niezaplanowany objazd, tylko trasa
wyznaczona przez gps. Ze wzruszeniem patrzyliśmy na zamek w Starej
Lubowni, gdzie byliśmy jeszcze bez dzieci w latach 90., a potem już z
obojgiem naszych latorośli na początku obecnego stulecia. Od tego
miejsca było już niedaleko do Mniszka nad Popradem (Mníšek
nad Popradom). Znowu byliśmy w górach i to nieco podobnych do tych,
przez które przejeżdżaliśmy Transalpiną. Tuż przed polską granicą
zobaczyliśmy zjawisko, które jeszcze bardziej nam przypomniało Rumunię, a
mianowicie stado krów i pasterza w wielkiej kapocie i z kijem w ręku.
Kiedy byłem dzieckiem, pasanie krów zawsze kojarzyło mi się z dziećmi. W
Lasocinie, gdzie jak już wspominałem, spędzałem w dzieciństwie każde
lato, krowy na pastwisko wypędzali dwa razy dziennie chłopcy w wieku od
lat 8 do 15. We współczesnych Karpatach, jak widać, jest to zajęcie dla
starych chłopów (tzn. w sile wieku, nie jakichś staruszków).
Po
tej zaskakującej naturalnej reminiscencji wjechaliśmy w teren górzysty i
pokryty gęstym lasem. Pokonaliśmy kilka ostrych zakrętów, po czym
nawigacja poprowadziła nas w jakąś boczną drogę dość ostro pod górę. Po
kilku metrach zobaczyliśmy tablicę informującą nas, że właśnie
powróciliśmy na ojczyzny łono, zaś kilka minut później stanęliśmy na
ulicy, gdzie znajdował się pensjonat "Helena", gdzie mieliśmy spędzić naszą ostatnią noc na wyjeździe.
Za furtkę Jarek wszedł sam,
ponieważ moja pomoc językowa straciła rację bytu. Po chwili wrócił,
otworzył bramę i wjechał na niewielkie podwórko. Wnieśliśmy na górę
nasze bagaże. Jola z Jarkiem na drugie piętro, a my na pierwsze. Na
naszym piętrze była też niewielka kuchenka gazowa, lodówka i zestaw
naczyń.
Po
chwili wyszliśmy furtką w ogrodzeniu na zapleczu domu, która nas
wyprowadziła na uroczą alejkę dla pieszych z wytyczoną równoległą
ścieżką rowerową biegnącą wzdłuż bystrego potoku poprzecinanego licznymi
mostkami. Między jednym a drugim na przeciwnym brzegu ktoś zostawił
plastikowe krzesło, co znaczyło, że to miejsce przy ładniejszej pogodzie
chyba tętni życiem. Natychmiast się poczułem jak przedwojenny bywalec
górskich kurortów.
Przed
oczami przesunęły mi się obrazy z dzieciństwa, kiedy to pierwszy raz
przyjechałem do Piwnicznej z mamą i jej wujostwem. Wujek Józef, mąż
cioci Ani, a właściwie mojej ciotecznej babki, ponieważ była rodzoną
siostrą mojej babci, był w tamtym czasie ważnym człowiekiem w
województwie nowosądeckim, ponieważ zarządzał całą gastronomią w tamtym
regionie. Pomimo zamożności jeździł małym fiatem 126p, który dla mnie,
dziecka robotniczej Łodzi, był i tak symbolem statusu społecznego. Wujek
miał specjalne upoważnienie do wjeżdżania tam, gdzie inni mieli zakaz,
więc pamiętam, że kiedyś z tego nawet skorzystał, wjeżdżając w małą
uliczkę pod prąd. Największą atrakcją tych eskapad było jedzenie w
świetnych restauracjach, a dla mnie dodatkowo nieograniczony dostęp do
pepsi-coli.
Z
wizytami u wujostwa w Nowym Sączu wiąże się też moje wspomnienie
rodzinnej wycieczki do Krynicy. Oprócz starszych państwa, jechały z nami
ich córki, czyli kuzynki mojej mamy, córki jednaj z nich -- moje
młodsze kuzyneczki i jeszcze inni goście wujostwa! Takie towarzystwo nie
zmieściłoby się w małym fiacie. Zajęliśmy za to cały przedział i to
było kapitalne przeżycie. Zarówno moja cioteczna babka, jak i ciotki,
dorosłe kobiety, zaczęły recytować z pamięci "Lokomotywę" Tuwima, potem
wspominać swoje szkolne lata. Dużo później skonstatowałem, że to
doświadczenie było niczym z przedwojennych powieści Kornela
Makuszyńskiego!
Teraz
te wszystkie wspomnienia odżyły jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki. Poczułem się błogo i bardzo na swoim miejscu. Złagodziło to
nawet poczucie przygnębienia spowodowane zbliżającym się końcem
wakacji!
Poszliśmy
wzdłuż potoku do mostu, na którym znajdowała się jego nazwa, czyli
Czercz. Kilka metrów dalej wpadał do Popradu, ale my już szliśmy
chodnikiem obok kraniku z wodą. Z tej jakiejś dziwnej radości
przychodziły mi do głowy różne głupie pomysły. A to, że Czercz to nic
innego, jak "kościół" po angielsku (church), którego pisownię
spolszczono, a to, że ów kranik to jest właśnie ten zdrój, któremu
Piwniczna zawdzięcza drugi człon swojej nazwy. W takim to stanie wesołej
głupawki doszedłem wraz z innymi na rynek, gdzie wstąpiliśmy do
restauracji "Pod Kasztanami". Miejsce bardzo sympatyczne, może nawet
klimatyczne, bo pełne starych książek jako ozdób, zaś z głośnika leciała
wyłącznie klasyka bluesa. Nie wiem, co na takie przeszczepianie obcej
kultury na grunt górskiej gastronomii Magda Gessler, ale chyba nie ma
potrzeby jej tam zapraszać, bo na brak gości ten lokal z pewnością się
nie uskarżał. Zajęliśmy ostatni wolny stolik, zaś sąsiednie okupowały
całe rodziny, łącznie z małymi dziećmi. Kelner przyniósł nam karty, po
przestudiowaniu których ja sobie zamówiłem coś, czego w obcych krajach
często trudno uświadczyć, a mianowicie miks pierogów. Agnieszka za to
wzięła coś, co wyglądało jak schabowy, ale panierkę miało z jajka i
kapusty!
Przed
tym późnym obiadem Jarek zamówił sobie piwo, ponieważ "ono mu się po
prostu należało"! Przy zamawianiu przeprowadził drobny męsko-piwny flirt
na temat dobrego nalewania piwa, w którego niuanse się nie zagłębiałem,
ale czułem, że chodzi o nawiązanie swego rodzaju więzi na linii
gość-kelner, choć takiej bez spoufalania się. Po złożeniu zamówienia
czekaliśmy dobre pół godziny.
Tymczasem
młody kelner usiadł sobie za barem i w najlepsze ucinał sobie pogawędkę
ze znajomych, który popijał piwo po drugiej strony kontuaru. Po
rzeczonym czasie młody człowiek podszedł do nas i bardzo przeprosił, że
wylecieliśmy mu z głowy! Po podobnej sytuacji z młodą kelnerką w
Turdzie, był to już wyraźny znak od kosmosu, że prawdziwe jest
przekonanie niektórych, że ludzie po pięćdziesiątce są po prostu
niezauważalni.
Nasze
dania w końcu jednak przybyły. Pierogi mnie nie zawiodły. Skonsumowałem
też jedną trzecią kotleta Agnieszki, która nie była go w stanie
dokończyć. Okazał się nadzwyczaj smaczny. Nie wiem, jak robią tę
panierkę z kapusty, ale na pewno jest to pomysł udany. Jarkowi poprawił
się humor na tyle, że znowu nawiązał flirt z kelnerem na temat nalewania
piwa.
Po
obiedzie Jola postanowiła spełnić swoje marzenie i zjeść wreszcie
prawdziwy deser lodowy, ("taką melbę albo coś takiego"), czyli coś,
czego na próżno wypatrywała w Rumunii, gardząc lodami gałkowymi w
wafelkach (tak przy okazji, gałka to po rumuńsku "kupa"). Znaleźliśmy
takie miejsce przy pierzei prostopadłej do tej, gdzie znajdowała się
restauracja "Pod Kasztanami". Kawiarnia nazywała się "Florencja", a jej oferta wyglądała na bardzo apetyczną. Już nawet każdy sobie wybrał swój deser lodowy, kiedy to Jola spytała, czy można tam płacić kartą. Dziewczyna za ladą pokręciła przecząco głową.
"Niestety, nie. Przyjmujemy tylko gotówkę".
W tym momencie się zaczęło. Objawił się Jarek, jakiego pamiętamy sprzed lat. Już sądziliśmy, że z wiekiem ta cecha mu przeszła, ale w tym momencie w jakiś dziwny sposób "odmłodniał".
"A dlaczego, proszę pani?" spytał zaczepnie.
Dziewczyna zwyczajnie wytłumaczyła, że tak ten biznes prowadzi jej szefostwo i już. Jarek jednak się rozkręcał. Zaczął jej mentorsko-ganiącym tonem tłumaczyć jakim to lekceważeniem wobec potencjalnego klienta wykazuje się ten lokal itd. itp. Jola, która poczuła lekkie zażenowanie Jarkowym pieniactwem, w końcu go odciągnęła od lady, o którą stał oparty napawając się brzmieniem swojego głosu. Tłumaczyła, że przecież "pani jest tylko pracownicą i nic jej do decyzji szefostwa". Nie wiem, czy to jej perswazja wpłynęła, że udało nam się wszystkim wyjść na zewnątrz, czy Jarek po prostu uznał, że osiągnął swój dydaktyczno-punitywny cel, ale wkrótce siedzieliśmy już w innej lodziarni, tuż obok restauracji "Pod Kasztanami", która może nie wyglądała z zewnątrz zbyt atrakcyjnie i nie spodziewaliśmy się tam innych lodów niż gałkowe, ale za to można było tam płacić kartą, o co zapytaliśmy od progu. Co więcej, okazało się, że jednak mają w ofercie bardziej złożone desery lodowe. Zamówiliśmy i po odczekaniu kilku dobrych minut (chłopak, który te desery przygotowywał, strasznie się guzdrał, aż w końcu zamienił się z dziewczyną przy ladzie -- ona szybko przygotowała pozostałe porcje, a on się zajął przyjmowaniem zamówień) konsumowaliśmy lodowe przysmaki.
Chyba wszyscy oprócz mnie byli nieco rozdrażnieni, ponieważ moja Agnieszka co jakiś czas rzucała sarkastyczne uwagi na temat wrzeszczących dzieci lub otrząsającego się psa, z którymi weszła do lodziarni jakaś kobieta. W maleńkim sklepie spożywczym po przeciwnej stronie ulicy, go którego zaszliśmy na drobne zakupy, Jarek, zobaczywszy ceny serów i wędlin, rzucił głośną uwagę niby do Joli, ale tak żeby ją usłyszała starsza pani za ladą: "Czy te ceny są w euro?" Początkowo nie wiedziałem, o co chodzi, ale potem Jola wytłumaczyła mi, że już w wielu sklepach w Polsce widziała, że ceny niektórych produktów żywnościowych nie są podawane za kilogram, ale za 100 gram. Jarek znowu szukał zaczepki z osobą, która była Bogu ducha winna, bo przecież nie ta pani ustalała taki sposób oznaczania cen. Na szczęście Joli udało się go zmitygować, zanim się rozkręcił.
Już na kwaterze, przy stole w kąciku kuchennym na naszym piętrze wypiliśmy po kieliszku țuiki i poszliśmy spać. W pokoju wyciągnąłem wtyczkę od telewizora z gniazdka, i podłączyłem tam ładowarkę do telefonu. Do telewizji nie ciągnęło nas ani za granicą, ani w Polsce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz