piątek, 9 sierpnia 2019

Braszów i okolice (wieczór 6. sierpnia i cały 7. sierpnia)

Przed naszym przyjazdem do Rumunii nie wiedziałem, że Braszów to po niemiecku Kronstadt. Owszem, znałem takie miasto, ale w Rosji, koło Petersburga, znane jako miejsce buntu marynarzy przeciwko władzy bolszewików w trakcie rewolucji październikowej. Tymczasem Niemcy, czy też niemieckojęzyczni Austriacy, uważali Braszów za ostatni bastion cywilizacji na wschodzie Węgier. Cały czas trzeba pamiętać, że Siedmiogród przez kilka stuleci stanowił część Korony św. Stefana, zaś średniowieczni władcy Europy Środkowej, łącznie z naszymi Piastami, bardzo chętnie zapraszali osadników z krajów niemieckich, ponieważ ci posiadali szereg umiejętności, jakich miejscowej ludności, która na dodatek była zbyt nieliczna dla zagospodarowania rozległych terenów, brakowało. Sasi siedmiogrodzcy to nie był żaden efekt niemieckiego podboju, czy rozdmuchanego w polskiej literaturze historycznej "Drang nach Osten". Niemcy byli zapraszani i z tego zaproszenia korzystali.

Kiedy wyszliśmy na spacer z naszego pensjonatu i schodziliśmy stromym spadkiem ulicy, pomyśleliśmy, że nasz powrót może być nieco męczący. W młodości, co prawda chodziliśmy sporo po górach, ale ostre podejścia nigdy nie należały do przyjemności. Wbrew radom recepcjonistki z naszej kwatery, nie potrzebowaliśmy nawigacji google, żeby znaleźć sklep Carrefour. Podczas tej pierwszej wizyty kupiliśmy tylko pieczywo, ponieważ mogło go później zabraknąć, natomiast po inne zakupy postanowiliśmy zajść w drodze powrotnej ze spaceru, ponieważ delikatesy były czynne do 22.00.

Idąc w kierunku reprezentacyjnego budynku, do którego prowadziły strzałki z napisem "Prefectura", spytałem jednego z ojców, jacy zatrzymali się przy ławce, o drogę do "orașul batrân", a ten wskazał nam wysoki nowoczesny budynek po naszej lewej i poradził skręcić w jego pobliżu w lewo. Ledwo tam dotarliśmy po jakichś stu pięćdziesięciu metrach od razu dostrzegliśmy ożywiony deptak z tłumem przechodniów. Ruszyliśmy tą braszowską "Piotrkowską", czyli Strada Republicii, w kierunku rynku, czyli Piața Sfantului. Szukaliśmy miejsca, żeby sobie usiąść i wypić po drinku, ale w żadnym z licznych ogródków nie znaleźliśmy oferty, która by nas zadowoliła. Zatrzymaliśmy się dopiero na "Rynku Świętego", gdzie Jarek znalazł satysfakcjonujące go lokalne piwo "Ursus", a ja zamówiłem Long Island Iced Tea, który to koktajl z herbatą chyba nie ma nic wspólnego, ale jest mieszanką kilku wysokoprocentowych alkoholi.

W drodze powrotnej przez ulicę Republiki poczułem taki głód, że namówiłem Agnieszkę na zakup naleśnika w "budzie" na kołach stojącej. Stojąc w kolejce byliśmy świadkami reklamacji ze strony anglojęzycznej dziewczyny, która dostała naleśnika z nadzieniem innym niż zamawiała. Nie zraziło to nas jednak. Rozglądałem się dookoła, kiedy jeden z mężczyzn z obsługi odpowiedzialny za smarowanie naleśników rozmaitymi nadzieniami wymieniał dziewczynie jej zamówienie, a następnie przygotowywał naleśniku kolejnej klientce. W tym samym czasie drugi zadał mi pytanie o to, czego ja sobie życzę. Mówił tak cichym głosem i z tak łagodną intonacją, że dopiero zdecydowana interwencja mojej żony ("Pan mówi coś do ciebie!") przywołała mnie do porządku. Zgodnie z tym, co ustaliśmy wcześniej zdecydowaliśmy się na naleśniki z dżemem owocowym. Na pytanie, z jakich owoców, podjąłem błyskawiczną decyzję, że z wiśni. Kiedy jednak drugi z mężczyzn, czyli ten smarujący naleśniki, podał pierwszego z nich Agnieszce, poinformował ją, że to "capșuna" (truskawki), postanowiliśmy już nie robić awantury, ponieważ chcieliśmy już jak najszybciej wrócić do pensjonatu. Ja dostałem już zamówionego naleśnika z "vișine", z którym oddaliłem się w kierunku, z którego przyszliśmy.

Jak zaplanowaliśmy, w drodze powrotnej wstąpiliśmy do Carrefoure'a. Musieliśmy wejść jakimś bocznym wejściem, do którego skierował nas ochroniarz przy wejściu głównym, która akurat było zamykane, ale udało nam się zrobić zakupy. Kupiliśmy rumuńskie wino, a Jola z Jarkiem również rumuński biały ser.

O dziwo wspinanie do naszego pensjonatu okazało się nie tak straszne, jak się spodziewaliśmy. Przygotowaliśmy kolację i usiedliśmy na górnym tarasie (oprócz jadalni przy kuchni, w naszym lokum były trzy tarasy na zewnątrz, w tym ten na piętrze, z którego można było wejść bezpośrednio do recepcji. Wypiliśmy również nasze lokalne wina, które okazały się smaczne i "lekko wchodzące". Wieczór był bardzo ciepły. Temperatury nie obniżało nawet sąsiedztwo pokrytej gęstym lasem góry po drugiej stronie ulicy. Po raz kolejny napawaliśmy się prawdziwie wakacyjną atmosferą.

 Rankiem następnego dnia na tym samym tarasie poćwiczyłem sobie taiji -- rozgrzewkę i formę, po czym zjedliśmy śniadanie. Z jego przygotowaniem wiąże się krótka historia. Otóż poprzedniego dnia wieczorem zakupiliśmy sześć jajek w celu przyrządzenia z nich jajecznicy następnego dnia rano. W kuchni naszego pensjonatu, ku naszemu rozczarowaniu, skonstatowaliśmy, że pomimo licznych talerzy, talerzyków, kubków i filiżanek, jest ona wyposażona w jeden duży garnek i jedną bardzo dużą dżezwę do gotowania kawy po turecku. Nie było natomiast żadnej patelni, ani rondla. Zmieniłem więc zdanie i postanowiłem na śniadanie zjeść dwa jajka na miękko, zaś Jola podjęła decyzję o przygotowaniu jednego jajka na twardo. Ponieważ nie mieliśmy jakiegoś niewielkiego garnuszka, a gotowanie wody w dużym i szerokim garnku zajęłoby zbyt dużo czasu, zdecydowalem, że ugotujemy nasze jajka w tejże dużej dżezwie. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Całe szczęście, że po jej wykorzystaniu Agnieszka natychmiast ją chwyciła i umyła, a następnie odstawiła na miejsce. Nie minęło bowiem pięć minut, kiedy do kuchni przyszedł jeden z rumuńskich gości pensjonatu i zaczął sobie w tym wielkim tygielku przygotowywać kawę! Kiedy moja żona i przyjaciele wyszli z kuchni, a ja skończyłem śniadanie, postanowiłem zaspokoić ciekawość i spytałem mężczyznę, jak się to naczynie do przyrządzania kawy po turecku nazywa po rumuńsku. Niezwykle szczupły Rumun odpowiedział, że to "ibrik". Zetknąłem się kiedyś z tym słowem, kiedy szukałem tureckiej nazwy tygielka do kawy. Kiedy jednak od Tatarów dowiedziałem się, że ludy turkojęzyczne nazywają to naczynie "dżezwe", co zostało potwierdzone w Bośni, gdzie obowiązuje zesłowiańszczona wersja tej nazwy ("dżezwa") doszedłem do wniosku, że chyba coś się komuś z tym ibrikiem pomyliło (zwłaszcza, że kojarzyło mi się z imbrykiem do parzenia herbaty). Tymczasem na dżezwę ibrik mówią Rumuni!

O 9.00 wyruszyliśmy do Branu, gdzie znajduje się piękny zamek, którego budowę zaczął Ludwik Wielki, u nas zwany jedynie Ludwikiem Węgierskim, bo za wielkiego to go uważają Węgrzy, a my uczymy dzieci, że ma to sens, ponieważ swemu krajowi urodzenia poświęcał więcej czasu niż Polsce, czyli krajowi, którego tron objął po swoim wuju. Zresztą mniejsza z tym. Zamek w Branie nie zawdzięcza swojej ogromnej popularności Ludwikowi Andegaweńskiemu, ale... Tak, tak, Vladowi Palownikowi znanemu jako Drakula. A prawda jest taka, że ten spędził tam zaledwie kilka nocy w swoim życiu, będąc tam przejazdem! Czego się jednak nie robi dla marketingu?! Dzięki temu, że miłośnicy filmów na podstawie powieści Brama Stockera pragną zobaczyć "zamek Drakuli", Bran jest miejscem rozbuchanej komerchy! Zastanawialiśmy się już wcześniej, czy się tam wybierać, skoro przewodniki pisały, że za obejrzenie komnat należy zapłacić 35 lei, a internet jest równocześnie pełen negatywnych opinii o tym miejscu, twierdzących, że ekspozycja muzealna rozczarowuje. Postanowiliśmy więc kupić jakieś tańsze bilety i obejrzeć zamek króla Lajosa Nagy'a wraz z jego licznymi późniejszymi przeróbkami tylko z zewnątrz. Do tego jednak nie doszło, ponieważ przy kasie dowiedzieliśmy się, że dla dorosłych jest tylko jeden rodzaj biletów na wszystko, a jego cena wynosi 40 lei. Podjęliśmy szybką decyzję, że na zamek popatrzymy sobie zza ogrodzenia, natomiast pochodzimy sobie trochę między "tasikami".

Tutaj muszę trochę miejsca poświęcić wyjaśnieniu słowa, którego używa Jola, a ani pochodząca z Podlasia Agnieszka, ani pochodzący z Łodzi Jarek (mąż Joli) ani ja nigdy wcześniej nie słyszeliśmy. Podejrzewam, że niektóre przykłady wokabularza Joli pochodzą z jej rodzinnego idiolektu, który być może jest pochodzenia środkowo-wschodnio-mazowieckiego. Otóż mama Joli używa słowa "tas" na określenie straganu lub kramu. Jola natomiast to słowo zdrobniła i w ten sposób powstały "tasiki". Poznaliśmy je, usłyszawszy z ust Joli, już w Alba Iulii, ale w Branie zaczęliśmy sami używać tego określenia, na zasadzie nieco złośliwego żartu. Zanim jednak wróciliśmy do straganów z pamiątkami przy kasie biletowej, obeszliśmy ogrodzenie założenia pałacowego i obfotografowaliśmy co się dało. Miało to jednak pewną wartość dodaną, ponieważ dzięki temu, że nie weszliśmy na teren zamku, odkryliśmy szeroką polanę przy jednej z okalających go ulic. Łapiąc coraz szerszą perspektywę na tejże polanie, co nie było łatwe, ponieważ widok mimo wszystko zasłaniały drzewa, dostrzegliśmy tajemnicze miejsce na wzgórzu po jej drugiej stronie, do którego można się było wspiąć po kamiennych schodach. Okazało się, że jest to miejsce spoczynku serca Marii, królowej Rumunii, które tam złożono w 1940 roku! O brytyjskiej księżniczce (wnuczce królowej Wiktorii i cara Aleksandra II), która poślubiła następcę tronu Rumunii Ferdynanda (późniejszego króla --  od 1914 r., którego podobizny zdobią cerkiew koronacyjną wzniesioną w Alba Iulii po przyłączeniu Siedmiogrodu). Królowa Maria była niezwykle lubiana zarówno w samej Rumunii jak i za granicą. Była prawdziwą damą, kobietą z klasą, która umiała z każdym nawiązać przyjazny kontakt. M.in wspominał ją Sacheverell Sitwell, brytyjski kulturoznawca, który w 1937 roku wydał książkę będącą opisem jego podróży w tym egzotycznym wówczas dla Europejczyka z zachodu kraju.

Wędrując wśród "tasików" zwróciłem szczególną uwagę na mężczyznę w stroju ludowym przypominającym nieco nasz góralski (co tu dużo gadać, polscy górale są w prostej linii potomkami wołoskich, czyli rumuńskich, pasterzy). Na innym dostrzegłem szeroki pas z czterema sprzączkami do zapinania. Jego cena wynosiła 150 lei. Myślę, że skóra, z którego został zrobiony i sama robocizna były warte tej ceny. Mnie jednak przypomniały się twarde reguły podróżnego budżetu polskiego nauczyciela i z bólem serca rozstałem się ze straganem z "góralskimi" pasami.

Po przeciwnej stronie zatrzymałem się przy mężczyźnie przygotowującym kawę w kilku ozdobnych dżezwach. Po wlaniu do nich zimnej wody i dosypaniu kawy, zanurzał je głęboko w żarzącym się miałkim węglu! Odczułem nagle potrzebę potwierdzenia swojej wiedzy nabytej rano od rumuńskiego sąsiada z pensjonatu, w związku z czym spytałem, wskazując na jeden z tygielków, czy to naczynie nazywa się "ibric". Ich właściciel się ożywił i energicznie powtórzył to słowo kilkakrotnie: "Da, ibric, ibric! Cafeaua turcă!" Myślę, że tak należy zapisać jego ostatnie słowo, które brzmiało jak "turko", mimo, że w literackim rumuńskim kawa po turecku to "cafeaua turcească"!

Potem mieliśmy śmieszną sytuację z mocno zaawansowanym wiekiem panem w straganie z pocztówkami, i znaczkami. Kartki pocztowe zakupiliśmy już poprzedniego dnia. Teraz postanowiliśmy dokupić do nich znaczki. Starszy pan na pytanie o znaczki pokazał jednak na kartkę wystawioną przed jego okienkiem, z której zrozumiałem, że on sprzedaje znaczki jedynie na pocztówki zakupione w jego budce. Zacząłem więc odchodzić, na co mężczyzna zaczął coś krzyczeć. Nie zrozumiałem go, ale Agnieszka po jego gestach zrozumiała, że zgodził się nam te znaczki sprzedać luzem. Poprosiliśmy o cztery znaczki do Polski. Podał je i wskazując na cenę każdego z nich z osobna powiedział cenę 20 lei (były po 5). Wszystko to było dla nas zrozumiałe, ale Agnieszka nie miała dokładnie takiej kwoty, więc podała staruszkowi banknot stulejowy. Ten zaczął podniesionym głosem gwałtownie tłumaczyć, że znaczki kosztują tyle, co suma nominałów, na nich umieszczonych, czyli "douazeci lei". Ja pojąłem to tak, że on nie ma drobniejszych, żeby nam wydać, więc stwierdziłem, że trzeba gdzieś pójść i te sto lei rozmienić. Kiedy Agnieszka zdecydowanym ruchem ponownie wręczyła mu stulejowy banknot, starszy mężczyzna go przyjął i już bez problemu wydał resztę.

Po drodze na parking mijaliśmy lokal gastronomiczny, który oprócz typowych fast foodów (hamburgerów, frytek i hot dogów) oferował kulki mamałygi, co widać było na kolorowych zdjęciach na ścianie. Zwróciłem uwagę Joli na to ostatnie danie. Właściciel, a może po prostu pracownik baru zrobił zapraszający gest, potwierdzając przy tym moje słowa, że jest to rumuńska specjalność, yga. Na to Jola, która była spróbowała poprzedniego dnia mojej mamałygi w Sighișoarze, zrobiła gest wskazujący na pewien odruch, jaki w niej wzbudził jej smak i powiedziała głośno "niedobre". Mężczyzna zareagował na to zaprzeczeniem jej słów, stwierdzając po polsku "dobre, dobre!" Nie wywołało to w nas jednak żadnego efektu, ponieważ pospieszyliśmy w stronę samochodu. 














Przy naszych porannych wyjazdach najczęściej mamy szczęście, ponieważ omijają nas korki. Widzimy je natomiast po tej stronie, z której przyjechaliśmy, kiedy już wracamy. Tak samo było, kiedy jechaliśmy z Branu w stronę Braszowa, nie dojeżdżając doń jeszcze, ponieważ mieliśmy w planie zwiedzenie jeszcze kilku obiektów po drodze. Mimo, że rumuńscy kierowcy praktycznie zawsze przepuszczają pieszych na pasach, są o wiele mniej przyjaźni wobec innych kierowców. Nieco czasu zajął nam więc wyjazd z parkingu na ruchliwą ulicę, ponieważ przez kilka minut żaden kierowca przesuwający się w sznurze samochodów na głównej ulicy Branu nie chciał nas przepuścić. W końcu udało się Jarkowi wcisnąć między samochody sunące w prawo patrząc od naszej strony, i po odczekaniu kilkudziesięciu sekund, w których je blokowaliśmy, udało nam się też wyskoczyć bezpicznie na pas dla samochodów jadących z przeciwnej strony. Skręcanie w lewo w maleńkim Branie okazało się więc pewnym wyzwaniem.

Po drodze zajechaliśmy do miejscowości Râșnov, która podobnie jak Braszów i Hollywood ma swoją nazwę uwidocznioną przy pomocy wielkich białych liter na tle zielonego lasu na zboczu góry. Znalezienie wolnego miejsca na parkingu było bardzo trudne z tego względu, że miejsce to przyciąga tłumy turystów nie tylko nasz cel odwiedzin tego miasteczka, czyli kolejny zamek chłopski, ale również park dinozaurów znajdujący się po drodze na zamek. Po krótkim zamotaniu się w korek krążących samochodów na jednym z parkingów, gdzie, jak się okazało, nie było osobnego wjazdu i wyjazdu, a zakręt w jednej z alejek prowadził do ślepego zakończenia, musieliśmy podobnie jak wszyscy inni, którzy do niego dojechali i odkryli, że ani nie znajdą wolnego miejsca, ani tędy z parkingu nie wyjadą, zawrócić. Na szczęście wśród kierowców gęstwy samochodów panowała dobra wola i, dokonując zręcznych manewrów, Jarek zdołał zawrócić i wyjechać z tego parkingu tą samą drogą, którą przez niego jechaliśmy. Kilkadziesiąt metrów dalej znajdował się parking, gdzie miejsc było całe mnóstwo, więc tam zostawiliśmy samochód. Agnieszce przypomniała się sytuacja z plaży w Kątach Rybackich, gdzie swego czasu bywaliśmy. Otóż ludzie tłoczyli się na plaży dwóch domach wczasowych otoczonych straganami i sklepikami, dosłownie wchodząc sobie na głowę, kiedy wystarczyło odejść dosłownie pięćdziesiąt metrów dalej i znaleźć sobie mnóstwo miejsca, zaś dwieście metrów dalej plaża była dosłownie pusta. Leniwa natura ludzka, w tym nasza, ujawniła sie również w przypadku tego parkowania. 

Od drugiej strony, którą widzieliśmy jeszcze z szosy, wydawało się, że zamek chłopski w Râșnovie znajduje się bardzo wysoko w górze i, że wspięcie się na niego będzie wymagało dużo czasu i wysiłku. Od strony parkingu pokonaliśmy odległość do niego zadziwiająco szybko, a podejście parkową aleją nie było zbyt męczące. Mniej więcej w połowie tej drogi minęliśmy wejście do parku dinozaurów, gdzie została spora część tłumu turystów, jacy się wspinali razem z nami, w tym prawie wszystkie grupy hałaśliwych dzieci. Droga do zamku i potem z powrotem na parking miała tylko jeden poważny mankament. Mianowicie coś, co ja nazywam "zabawkową kolejką", czyli kolorowe wagoniki na gumowych kołach ciągnięte albo przez samochody w kształcie równie kolorowych lokomotyw, albo przez ogromne traktory! Te ostatnie mijały nas średnio co trzy minuty i okropnie smrodziły spalinami psując cały efekt spaceru pośród parkowej zieleni. 

Trzeba przyznać, że ten kolejny zamek chłopski zrobił na nas większe wrażenie, niż ten w Rupei. Być może dlatego, że wydawał się bardziej funkcjonalnie zaplanowany (jeśli w ogóle był jakiś plan), a może dlatego, że był lepiej wykorzystany komercyjnie. Wąskie kamieniste alejki w środkowej, mieszkalnej części fortyfikacji, były bowiem pełne straganów, co sprawiało wrażenie, że jest to żywa osada. Oczywiście oferowano współczesne kiczowate pamiątki, ale całość tworzyła atmosferę przypominającą mi nieco tę w bośniackim Mostarze. 






































Kiedy tak snuliśmy się uliczkami twierdzy Jarka zaczepiła para młodych ludzi, którzy poprosili go po angielsku o zrobienie im zdjęcia ich polaroidem. Oczywiście ich prośba została spełniona. Ponieważ polaroidy widzieliśmy wcześniej chyba tylko na amerykańskich filmach, chcieliśmy zobaczyć efekt, który, jak się spodziewaliśmy, powinien być natychmiastowy. Tymczasem młody mężczyzna powiedział nam, że teraz trzeba poczekać jakieś piętnaście minut, po czym odebrał Jarkowi zdjęcie, które wysunęło się z aparatu i schował je do zeszytu, który wyjął z torby. Nawiązaliśmy krótką sympatyczną rozmowę informując się nawzajem skąd jesteśmy. Okazało się, że chłopak był z Pizy, natomiast dziewczyna z Brescii. Na dźwięk miasta z krzywą wieżą, cała trójka moich towarzyszy się ożywiła, ponieważ tam byli, natomiast o Brescii stwierdzili, że nie wiedzą nic. Powiedzieliśmy, gdzie my mieszkamy, tłumacząc równocześnie w których częściach Polski są Płock i Białystok. Jak to już często bywało, cudzoziemcy również i w tym przypadku z polskich miast znali tylko Kraków i Warszawę. Kiedy już się rozstaliśmy z sympatycznymi Włochami, Jarek wyraził zdziwienie, dlaczego obcy ludzie zawsze zwracają się do niego z różnymi pytaniami lub prośbami (przypomniał tego Węgra, który go spytał w Budapeszcie o stację metra). Uważam, że to jest bardzo ciekawe zjawisko psychologiczne. Myślę, że ludzie, którzy są pewni siebie (w pozytywnym znaczeniu), o predyspozycjach przywódczych, okazują to zupełnie nieświadomie w postawie całego ciała. Ta postawa jest chyba sygnałem dla innych, w tym zupełnie obcych ludzi, która sprawia, że okazują takiej osobie zaufanie, jako do najbardziej kompetentnej.

Po kilku sesjach zdjęciowych w różnych punktach zamku, których miał ich więcej, niż ten w Rupei, pomaszerowaliśmy w dół do samochodu. Mijając punkty gastronomiczne przy parkingu i przypominając sobie napisy z innych odwiedzanych przez nas miejsc, doszliśmy do wniosku, że obecnie ogródki restauracyjne i kawiarniane w Rumunii noszą nazwę "terasa", czyli taras, podczas gdy Sacheverell Sitwell w latach 30. XX w. zetknął się z nazwą "grădină", czyli po prostu ogród. To taka dygresja na marginesie, ale podczas podróży lubię obserwować również zjawiska lingwistyczne. 

Refleksję natury językowej wzbudził we mnie również wyraz "biserica", czyli kościół. Religią większości w Rumunii jest prawosławie, zaś nowe cerkwie powstają tu jak grzyby po deszczu. Po komunistycznych represjach, kościół prawosławny prawdopodobnie odbija sobie lata ateistycznej dyktatury budując biseriki z kolorowymi postaciami świętych malowanymi na frontowych ścianach świątyń i z lśniącymi nowością kopułami zwieńczonymi krzyżami, które w odróżnieniu do cerkwi spotykanych w Rosji, na Białorusi, Ukrainie, czy u nas na Podlasiu, nie mają dodatkowej przekrzywionej belki symbolizującej dobrego i złego łotra wiszących po obu stronach Jezusa. Tutejsze prawosławie ciążyło raczej ku Konstantynopolowi niż ku Moskwie.

Wyraz "biserica" jest, jak sprawdziłem, zniekształconą wersją łacińskiego słowa "basilica", co jest kolejnym dowodem na to, jak bardzo Rumunia jest krajem mieszania się kultur i języków. "Biserica" to określenie na każdy kościół -- zarówno w znaczeniu organizacji, jak i budynku świątynnego; stąd na tablicach informacyjnych "biserica catolică", "biserica evangelică" i najczęstsza "biserica ortodoxă". Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że w innych językach na wszystkie kościoły chrześcijańskie jest też tylko jedno słowo i tylko przymiotniki wskazują na różnicę między nimi, polszczyzna jawi się na ich tle jako język wyjątkowy, bo choć również mówi się u nas "kościół prawosławny", lub "kościół ewangelicki", o wiele częściej usłyszymy różnice już na podstawowym poziomie. "Kościół" najczęściej odnosi się do świątyni i instytucji katolickiej. Prawosławna to już jest "cerkiew", a protestancki "zbór" (pomijając już nazwę nacechowaną negatywnymi emocjami, jakiej używali moi dziadkowie i ojciec, a mianowicie "niemiecka kircha"). Być może występuje tu zjawisko podobne do dziesiątek wyrazów na określenie śniegu w języku Inuitów, ponieważ każdy jego rodzaj w ich świadomości to zupełnie odmienna jakość. 

Tak sobie rozmyślałem, a tymczasem dojechaliśmy do wsi o z niemiecka brzmiącej nazwie Hărman, gdzie, odwiedziliśmy za opłatą 10 lei od osoby, pocysterski kościół obronny. Cysterskie jego początki to oczywiście średniowiecze, ale siedmiogrodzcy Niemcy przyjęli zreformowaną wersję chrześcijaństwa, więc obecnie wszystkie te stare kościoły-twierdze są ewangelickie. Jako takie, nie dostarczają więc specjalnie wielu bodźców estetycznych, jeśli chodzi o wystrój wnętrz. Stanowią jednak atrakcję architektoniczną z powodu swoich najwcześniejszych, gotyckich, elementów. Tylko niewielki fragment murów obronnych był dostępny dla zwiedzających. Na dole natomiast w kilku izbach urządzono maleńką ekspozycję poświęconą życiu niemieckich społeczności Siedmiogrodu w XIX w. M.in., jako nauczyciele, zrobiliśmy sobie zdjęcia w historycznej salce szkolnej. 

Pana, który nam sprzedał bilety, poprosiliśmy o wskazówki co do miejsca, w którym moglibyśmy coś zjeść. Ten, posługując się planem obiektu, którego był pracownikiem, pokazał nam palcem drogę do restauracji, która miała się znajdować, po drugiej stronie murów obronnych. Obeszliśmy je zgodnie z instrukcją, ale nie znaleźliśmy niczego, w związku z czym spytaliśmy kierowcy białego vana, który oddawał się relaksowi trzymając wyciągnięte nogi na drzwiach otwartego samochodu i rozmawiając przez telefon komórkowy. Pizzeria, która okazała się restauracją "Althaus", o której mówił nam kasjer z kościoła-twierdzy, nie znajdowała się bowiem dosłownie za jego murami, a raczej po drugiej stronie ulicy wiodącej wzdłuż murów. Tak czy inaczej, po zapoznaniu się z kartą i cenami jedzenia, postanowiliśmy ruszyć dalej i poszukać czegoś w miasteczku Prejmar. 





































Odległość między Hărmanem a Prejmarem nie jest duża, więc wkrótce parkowaliśmy na rynku w pobliżu ufortyfikowanej "biseriki", której najstarszą część wznieśli rycerze zakonu NMP domu niemieckiego, których znamy w Polsce pod nazwą krzyżaków. Jak być może niektórzy pamiętają z lekcji historii, zakon ten został sprowadzony do Siedmiogrodu przez Węgrów w celu obrony rubieży Korony św. Stefana przed Kumanami (Połowcami), ale samodzielna polityka zakonu spowodowała reakcję króla Andrzeja II, który mnichów-rycerzy wypędził. Jak wiemy, zbiegło się to w czasie z ofertą księcia mazowieckiego Konrada, który niemieckich zakonników zaprosił do Ziemi Chełmińskiej. 

Po krzyżakach kościół w Prejmerze przejęli cystersi, kolejny niezwykle ciekawy zakon średniowiecznej Europy, o którym bez przesady można powiedzieć, że za swoją misję przyjął szerzenie postępu technicznego w rolnictwie i rzemiośle. Oczywiście obecnie kościół-twierdza, a raczej kościół-muzeum, to "biserica evangelică". 



Ponieważ byliśmy już bardzo głodni postanowiliśmy wizytę w Prejmarze zacząć od obiadu. Rozglądając się po rozległym rynku, dostrzegliśmy parasole wskazujące na miejsce, gdzie ludzie jedzą i piją. Po kilku minutach zasiedliśmy jednak nie pod parasolem, ale w chłodnym wnętrzu restauracji, gdzie zaspokoiliśmy głód. Obowiązkowo zamówiliśmy po lemoniadzie, ale z zastrzeżeniem, że bez miodu, w związku z czym miała niezwykle kwaśny smak, ale za to doskonale gasiła pragnienie. Ponieważ lokal nie posiadał w ofercie ciorby de burta, czyli rumuńskich łagodnych flaczków, w których tak zasmakował Jarek, tym razem zamówił pizzę. Nasze panie zażyczyły sobie sałatkę "Cezar", ja zaś wziąłem opiekane "kliniki" (wedges) z ziemniaków i sałatkę "rustykalną" (pomidory, ogórki, cebula, papryka, kukurydza, sałata i ser). Po mięsnych szaleństwach z poprzednich dni była to bardzo odświeżająca odmiana. 



Tym razem obeszliśmy całe mury dookoła. Idąc dość szerokim, choć ciemnym ze względu na niewielkie rozmiary otworów strzelniczych, korytarzem, oprócz tychże, mijaliśmy również otwory do wylewania gorącej wody i smoły na potencjalnych wrogów. Co jakiś czas jednak tam, gdzie byśmy się spodziewali kolejnego takiego wylotu, znajdowało się siedzenie z otworem pełniące funkcję stosunkowo wygodnego wychodka! Żałuję, że nie... Nie, nie tego, że nie skorzystałem, ale że nie przyszło mi do głowy żeby zrobić zdjęcie temu "sanitariatowi". 

Konstrukcja w Prejmerze jest, a przynajmniej takie odniosłem wrażenie, większa od tej, którą odwiedziliśmy poprzednio, ale chyba kościół-twierdza w Hărmanie nam się bardziej podobała. Charakterystyczną cechą murów wewnętrznych otaczających prejmerski kościół są liczne drewniane drzwi, do których prowadziły drewniane schody i krużganki na kilku poziomach. Całość robiła dość ponure wrażenie rzędów wielkich czarnych dziupli na tle jasnej ściany. Jola wyczytała w przewodniku, że te drzwi prowadziły do mieszkań rzemieślników żyjących przy kościele. Prawdopodobnie niewielkie izdebki bez okien służyły im, niczym tokijskie hotele kapsułkowe, tylko do spania, bo trudno nam było sobie wyobrazić w tych ciemnych i dusznych pomieszczeniach normalne życie. To prawdopodobnie toczyło się na zewnątrz. 

W Prejmerze również kilka pomieszczeń poświęcono historii Sasów siedmiogrodzkich urządzając w nich oprócz szkolnej klasy, warsztaty rzemieślnicze, a także zaopatrując je w wystrój typowego domu mieszkalnego. Obejrzeliśmy wszystko bardzo skrupulatnie, po czym opuściliśmy teren kościoła-twierdzy. 



























Wsiadając do samochodu zwróciłem uwagę na bociany w gnieździe na jednym z centralnych budynków miasteczka. Wychowany w przeświadczeniu utrwalanym przez nauczycieli w szkole podstawowej, że bociany są po prostu Polakami, którzy lubią spędzać zimę w Afryce, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że te spotykane na Węgrzech czy Rumunii to leniwi arystokraci (bo chyba nie zdrajcy po prostu), którym się nie chciało dolecieć do domu i zbudowali go sobie bliżej swoich zimowych rezydencji. 


Po powrocie na kwaterę chwilę odetchnęliśmy i z grubsza powtórzyliśmy scenariusz z dnia poprzedniego. Kupiliśmy pieczywo w delikatesach Carrefour i udaliśmy się ulicą Republiki w stronę Rynku Świętego (nie że rynek jest święty, ale jest on poświęcony świętemu, choć nie sprawdziłem, jakiemu, bo w nazwie nie występuje). Po drodze wstąpiłem do księgarni, która przypominała nasze. Można było znaleźć całe bogactwo światowej klasyki i literatury najnowszej. Szukałem jakiejś zwięzłej historii Rumunii, ponieważ uznałem, że byłby to świetny materiał do nauki języka, ale nie znalazłem. Poza tym działałem pod pewną presją czasu, ponieważ moi towarzysze czekali na mnie na zewnątrz. 

Podszedłem też do wywieszonych przed jednym ze sklepów szerokich pasów, dokładnie takich, jakie można było kupić na straganie (czy też "tasiku", jak mawia Jola) w Branie za 150 lei. Sprzedawca zainteresował się moim zainteresowaniem, a zorientowawszy się, że jestem cudzoziemcem, przeszedł na dość kiepski angielski. Spytałem o cenę jednego z pasów, na co on udzielił mi odpowiedzi wzmacniając ją pisząc podaną kwotę na kartce. Cena, jaką wymienił, to było 350 lei, ale od razu zaproponował mi zniżkę, po której ostateczna cena wyniosłaby 250 lei. Grzecznie podziękowałem i ruszyłem dalej. 



Na rynek poszliśmy z zamiarem odwiedzenia tzw. czarnego kościoła, który swoją nazwę zawdzięcza pożarowi z 1689 r., po którym na elewacji pozostała opalenizna. Zanim tam jednak dotarliśmy naszą uwagę przyciągnęło dwóch młodych dżentelmenów w surdutach i cylindrach. Jola zasugerowała, żebym ich zapytał o to, co reprezentują ich kostiumy i czyje role odgrywają. Sam byłem tego bardzo ciekaw, więc podszedłem do mężczyzn i zadałem im to pytanie. Spytałem też, czy działają w ramach jakieś akcji. Na ostatnie pytanie odpowiedzieli twierdząco. Do końca sierpnia będą się codziennie pojawiać w tych samych kostiumach, a wszystko sponsorują władze miasta. Wyższy i chyba nieco starszy, z twarzą okoloną zarostem, przedstawił się płynnie po angielsku jako George Barițiu, dziewiętnastowieczny nauczyciel i działacz społeczny propagujący rumuńskość Siedmiogrodu, m.in. przy pomocy założonej przez siebie gazety. Drugi młodzieniec z gładką twarzą i w wielkim cylindrze w równie nienagannej angielszczyźnie zaprezentował się jako Andrei Mureșanu, dziennikarz wspomnianej wcześniej gazety, młodszy kolega i redakcyjny podwładny swojego towarzysza. Akcja nazywa się History at the First Person i ma na celu przybliżanie historii Braszowa każdemu, kto się nią zechce zainteresować, tak jak np. my. Jak się dowiedziałem z ulotki, to już czwarta edycja tej imprezy. 







Kiedy podeszliśmy pod czarny kościół akurat wybiła 19.00, i równo o tej godzinie jego wnętrze zostało zamknięte dla zwiedzających. Pozostało nam obejrzenie go z zewnątrz. Obok zboru, który przed reformacją był gotyckim kościołem katolickim, stoi statua Johannesa Honterusa, ewangelickiego pastora, o którym nigdy wcześniej nie słyszałem, ale teraz podsłuchałem z ust przewodniczki oprowadzającej jakąś wycieczkę i opowiadającej im o historii Braszowa po angielsku, że był to człowiek o niewątpliwych zasługach dla miasta. Był m.in. założycielem pierwszej w mieście szkoły średniej. 

































Wróciwszy przed muzeum znajdujące się w dawnym ratuszu, z wystawionych przed nim tablic poznaliśmy nieco historii królowej Marii, żony króla Ferdynanda i matki, m.in., Karola II, postaci niezbyt ciekawej i zupełnie niechwalebnej. Sama Maria była jednak kobietą świetnie oddziałującą na dyplomatów z całego świata, przez co przyczyniała się do dobrego publicity kraju, który stał się jej drugą ojczyzną. 

Do cerkwi znajdującej się przy głównym placu, w budynku którego z jednej strony znajduje się sklep z dewocjonaliami, a z drugiej... lodziarnia, nas nie wpuszczono. Przeszliśmy się więc jeszcze kilkoma innymi ulicami, których dnia poprzedniego nie poznaliśmy, po czym wróciliśmy do naszego pensjonatu, eksplorując przy tym nieco inną drogę -- cichą uliczką, w odróżnieniu do naszej bez żadnego ruchu samochodów -- która biegła nieco łagodniej w górę, a dopiero pod koniec przechodzącą w węższy pasaż ze schodami, który dochodził do ulicy, przy której stała nasza kwatera. 

Po drodze oczywiście zakupiliśmy trochę jedzenia i wino do kolacji, na którą zrobiłem sałatkę z pomidorów, ogórków, papryki, cebuli i czarnych oliwek, które posypałem startym serem cașcaval kupionym po drodze. Myślę, że wszystkim smakowała, choć oczywiście liczę się z tym, że przez grzeczność ktoś mógł mi oszczędzić krytycznych uwag. 

Następnego dnia czekała nas nowa przygoda, a mianowicie przejazd przez góry do Bukaresztu.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz