Poniedziałek, 5 sierpnia, miał być, zgodnie z planem Jarka, dniem lekkim. Wyjazd miał nastąpić dopiero ok. 10.00, więc mogliśmy dłużej pospać. Jak zwykle nic z tego nie wyszło, ponieważ obudziłem się ok. 6.00 i nie mogłem już zasnąć. Trzeba przy tym dodać, że w Rumunii obowiązuje czas przesunięty o godzinę do przodu, więc wg czasu polskiego była to piąta rano. Poświęciłem ten czas na uzupełnienie wpisów na blogu i na przerzucenie zdjęć z telefonu na laptop.
Pierwszym punktem naszego poniedziałkowego planu był skansen na obrzeżach Sybina, którego pełna nazwa to Muzeum Tradycyjnej Cywilizacji Ludowej "ASTRA". Po zakupie biletów weszliśmy przez takie same bramki, jak w zamku Corvinilor na teren największego obiektu tego typu w Rumunii. Najpierw udaliśmy się w kierunku jednej z drewnianych cerkiewek charakterystycznych dla regionu Maramosz, której towarzyszą w pobliżu chaty kryte strzechą. Później przeszliśmy do podobnej cerkiewki, żeby znaleźć się w okolicy domów bogatych gospodarzy-rzemieślników. Oprócz rolnictwa mieszkańcy wsi, z których przywieziono ich domostwa, zajmowali się bowiem obróbką złota, bursztynu, garncarstwem, wyrobem skórzanych pasów, produkcją sznurów konopnych i szeregiem innych rzemiosł, które prawdopodobnie zapewniały im dość pokaźny dochód, o czym świadczyła wystawność ich domostw i obejść, wyraźnie odcinających się od biednych chatynek krytych strzechą.
Po drugiej stronie dużego stawu, na którym umieszczono krytą terakotą scenę niewielkiego amfiteatru z ławkami dla widowni na brzegu, urządzono strefę młynów i wiatraków. Nigdy bym nie przypuszczał, że pomysłowość ludzka może być tak bogata w projektowaniu zwykłego, jak by się wydawało, młynu wodnego. Napędzane bieżącą wodą koła były bowiem rozmaitej wielkości, były umieszczone w rozmaitych częściach budynku, a jeden z młynów miał ich aż trzy. Wielkim zaskoczeniem był dla mnie młyn pływający. Jego konstrukcja polegała bowiem na tym, że koło poruszane przez wodę znajdowało się między budynkiem młyna umieszczonym na czymś, co przypominało łódź, a łodzią. Całość stanowiła więc jakiś wielki katamaran! Podobnie było z wiatrakami, choć tych było nieco mniej.
Prawie w każdym z odwiedzanych gospodarstw naszą uwagę przykuwała prostokątna wertykalna konstrukcja z wikliny, której celu nie potrafiliśmy dociec. Spytałem nawet jednego z pracowników, wykonujących prace porządkowe na terenie jednego z nich. Ten odpowiedział, a ja wyłapałem słowo "porumb", co skojarzyło mi się z "porumbel", czyli gołąb. Czyżby to był taki dziwny gołębnik? Na szczęście na jednej z takich konstrukcji znajdował się napis, który po angielsku informował, że to "granary", czyli spichlerz, natomiast w translatorze google sprawdziłem, że "porumb" to kukurydza!
W świetnej restauracji na terenie skansenu o nazwie Hanul din Tulgheș zaspokoiliśmy głód, choć nie było jeszcze trzynastej. Od śniadania ok. ósmej rano upłynęło jednak trochę czasu, więc potrzeba uzupełnienia energii dawała o sobie znać. Moi towarzysze zamówili sobie zupy -- Jola i Jarek gulaszową, a Agnieszka warzywną, która okazała się niezwykle smaczna. Ja natomiast zamówiłem pieczarki nadziewane serem, a do tego pieczone ziemniaki również nadziewane serem, cebulą i boczkiem. Usatysfakcjonowani pysznym posiłkiem zapłaciliśmy bardzo sympatycznemu kelnerowi, z którym bez problemu można się było porozumieć po angielsku, i udaliśmy się w kierunku wyjścia. W głównym budynku, w którym kupowaliśmy bilety, znajdował się duży sklep ze strojami ludowymi i pamiątkami. Między innymi dostrzegłem za szybą zestaw ludowych kapeluszy, a ponieważ kolekcjonuję nakrycia głowy z różnym miejsc, w których jestem, poczułem lekki ból, gdyż sklep był zamknięty. Dopiero teraz przeczytałem informację, że w poniedziałki nie tylko ten sklep jest nieczynny, ale również zamknięte są chłopskie domostwa w całym skansenie. Chodząc po nim myśleliśmy, że po prostu można je podziwiać tylko z zewnątrz. Okazało się, że tak jest tylko w poniedziałek, bo w pozostałe dni tygodnia, można do obiektów wejść.
To, co nas uderzyło zaraz przy pierwszej alejce skansenu to ogromne plastikowe "ozdoby" w jaskrawych kolorach -- a to stado pand, a to jakieś ogromne kwiaty i grzyby, a to stado pawianów wśród bambusów, a to ogromne klatki z plastikowymi papugami, a nawet wielki chiński smok. Cały ten niezwykle kiczowaty "disneyland" porozrzucany był między starymi gospodarstwami i młynami. Pewnie była to jakaś atrakcja dla dzieci, ale my odebraliśmy te "atrakcje" jako potworne zeszpecenie założenia muzealnego.
W jednym z punktów skansenu było stanowisko, gdzie przy dwóch kołach garncarskich dorosły mężczyzna i młody chłopak pokazywali jak się nimi posługiwać. Przed nami dzieci polskiej rodziny (Polaków w Rumunii spotykamy bardzo, ale to bardzo rzadko, dlatego bywamy jeszcze nieco zaskoczeni) ulepiły całkiem udane miseczki, ale ich ojciec stwierdził, że nie mogą ich zabrać, bo po prostu nie ma ich jak bezpiecznie transportować, a nie ma czasu na ich suszenie i wypalanie.
Z "ASTRy" pojechaliśmy jakieś pięć kilometrów do miejscowości Cisnădoara, żeby zobaczyć warowny kamienny kościółek (cerkiewkę) z XIII wieku. Przy ścieżce prowadzącej pod górę do tej budowli stała drewniana budka, z której okienka usłyszeliśmy głos pani, które wyraźnie dała nam do zrozumienia, że musimy zapłacić za prawo do wpięcia się do zabytkowej świątyni. Uiściliśmy więc opłatę 8 euro od osoby i przystąpiliśmy do wspinaczki, a następnie zwiedzania. Doszliśmy do wniosku, że nie były to pieniądze zmarnowane. Romański obiekt jest bowiem piękny -- skromny, ale monumentalny i wzruszający zarazem. Zawsze mnie bowiem wzruszają budynki, które w dawnych wiekach stanowiły forpocztę cywilizacji.
We wnętrzu nie zachowało się nic zabytkowego, natomiast zaskoczyła nas absyda, której ściany stanowiły lapidarium złożone z tablic informujących o martwych oficerach i podoficerach armii austriackiej poległych w walkach z Rosjanami w 1916 r. Naszą uwagę przykuło kilka polsko brzmiących nazwisk.
Po zwiedzeniu kamiennego kościoła-mini-twierdzy zeszliśmy do samochodu i przejechaliśmy kilka kilometrów do Cisnădie, gdzie mieliśmy zamiar zwiedzić inną budowlę sakralną o charakterze obronnym. Niestety wieżę kościoła górującą nad miasteczkiem zobaczyliśmy tylko z zewnątrz, ponieważ z kartki na podwóreczku prowadzącym do niej dowiedzieliśmy się, że z powodu remontu, najwcześniej będziemy mogli do niej wejść dopiero w roku 2021, bez sprecyzowania miesiąca.
Wymieniliśmy kolejną porcję euro na leje w miejscowym kantorze, ponieważ oferował cenę korzystniejszą od tych w Sybinie. Niemniej Agnieszka i Jarek, którzy dokonywali transakcji musieli pokazać pani w okienku swoje dowody osobiste, z których spisała ich dane! Jak za dawnych lat!
W ogródku restauracyjnym na rynku tuż przed konnym posągiem Michała Walczenego, wyglądającym jak mniejsza kopia tego z Alba Iulii, zjedliśmy lody, a ja wypiłem kawę. Jarek natomiast wypił kolejny dzbanek lemoniady. Jest to bowiem napój oferowany przez wszystkie lokale, a Jola z Jarkiem stali się jego wielkimi amatorami!
Po powrocie do Sybina zrobiliśmy niewielkie zakupy w Lidlu w pobliżu naszej kwatery, po czym nieco odpoczęliśmy i późnym popołudniem wyszliśmy na nasz drugi spacer po sybińskim Starym Mieście. Po drodze, przy ulicy z komunistycznymi wieżowcami, Agnieszka dostrzegła pasmanterię, a w niej wsuwki do włosów, które koniecznie chciała nabyć. Weszliśmy do sklepu i zaczęliśmy się rozglądać. Ekspedientka, usłyszawszy naszą mowę, uśmiechnęła się miło i spytała, czy jesteśmy z Czech lub ze Słowacji. Kiedy powiedzieliśmy, że z Polski, przeszła na rosyjski i rozmawiając w tym języku dowiedzieliśmy się, że pani ma polskie korzenie -- wiedziała bowiem, że jej przodkowie pochodzili z Polski. Stwierdziła też, że ma jasne oczy, podobnie do naszych.
Jak na razie (jesteśmy tu przecież bardzo krótko), zauważamy że ludzie są wobec nas bardzo uprzejmi. Sąsiedzi z bloku zawsze nas pierwsi pozdrawiają ("Buna"/"Buna ziua!"), kierowcy zawsze się zatrzymują widząc kogoś, kto wygląda na zamierzającego przejść na drugą stronę ulicy. Fakt, że jesteśmy z Polski wzbudza w sprzedawcach miłe skojarzenia. Fajnie!
Tym razem poszliśmy do prawosławnego soboru (katedry) pod wezwaniem Świętej Trójcy, a więc takim samym jak katolicki kościół przy Placu Wielkim. Weszliśmy do środka, gdzie o podziwialiśmy imponujące carskie wrota, ikony i polichromie. Moją uwagę przykuli ludzi wykonujący znak krzyża. Ponieważ kilka razy w życiu byłem w cerkwi, czy to w Białymstoku, czy w Hajnówce lub na świętej górze Grabarce, wiem, że wyznawcy prawosławia nie tylko wykonują znak krzyża dotykając, w przeciwieństwie do katolików, prawego ramienia przed lewym, ale robią to trzykrotnie, a na dodatek kilkakrotnie się kłaniają. Kiedy zaś klęczą, niektórzy wręcz biją pokłony do ziemi. Kiedy stoją, ich pokłon jest płytszy, ale symetryczny. W sybińskiej cerkwi pobożni jej bywalcy żegnali się po wielokroć, niektórzy więcej niż trzy razy, po czym na podobieństwo Włochów całowali swoją prawą dłoń, a następnie wykonywali ukłon do ziemi, ale nie centralnie, czołem do przodu. Ich stojący pokłon przypominał raczej ćwiczenie gimnastyczne, które polegało na dotknięciu podłogi prawą ręką, czyli tą, która przed chwilą została pocałowana po uczynieniu znaku krzyża. Cały tułów przechylał się nie tyle centralnie ku przodowi, ale w kierunku dłoni, która dotykała podłogi. Skojarzenie z ćwiczeniem gimnastycznym nasuwało się z powodu praktycznie prostych kolan modlących się. Jeden mężczyzna całował szybę, za którą znajdowała się ikona Trójcy Świętej, żegnał się kilkakrotnie, za każdym razem całując prawą dłoń, a następnie dotykając nią podłogi i zginając tułów przy prostych kolanach. Proszę wszystkich religijnych czytelników o wybaczenie, ale nie mogłem się oprzeć myśli, że człowiek ten cierpi na obsesję natręctw. Za moment jednak zauważyłem kobietę, która robiła dokładnie to samo.
Naprzeciwko ogromnej cerkwi znajduje się wydział teologiczny. Idąc dalej minęliśmy jeszcze kilka zabytkowych budynków, w tym tzw. dom z kariatydami i jeszcze jeden, mniejszy, kościół ewangelicki. Na dziedzińcu tego wielkiego dostrzegliśmy grupę młodych ludzi w charakterystycznych historycznych strojach oddających się czynnościom rzemieślniczym. Przeszliśmy za ogromnym kościołem obok restauracji "Wien" i znaleźliśmy się w zaułku, w którym stała większa grupa młodych ludzi w podobnych strojach, z których jeden, z puszką piwa w ręku, tłumaczył po niemiecku parze turystów, czym się zajmują. Z tablicy informacyjnej na płocie wyczytałem, że jest to rodzaj stowarzyszenia zapaleńców, którzy działają od 2007 r. na rzecz podtrzymania tradycji Sasów siedmiogrodzkich zamieszkujących niegdyś te terany. W końcu również i dzisiaj znajdujemy w tym mieście tablice, gdzie pod rumuńską nazwą Sybiu, znajdziemy niemiecką -- Hermannstadt!
Naprzeciwko ogromnej cerkwi znajduje się wydział teologiczny. Idąc dalej minęliśmy jeszcze kilka zabytkowych budynków, w tym tzw. dom z kariatydami i jeszcze jeden, mniejszy, kościół ewangelicki. Na dziedzińcu tego wielkiego dostrzegliśmy grupę młodych ludzi w charakterystycznych historycznych strojach oddających się czynnościom rzemieślniczym. Przeszliśmy za ogromnym kościołem obok restauracji "Wien" i znaleźliśmy się w zaułku, w którym stała większa grupa młodych ludzi w podobnych strojach, z których jeden, z puszką piwa w ręku, tłumaczył po niemiecku parze turystów, czym się zajmują. Z tablicy informacyjnej na płocie wyczytałem, że jest to rodzaj stowarzyszenia zapaleńców, którzy działają od 2007 r. na rzecz podtrzymania tradycji Sasów siedmiogrodzkich zamieszkujących niegdyś te terany. W końcu również i dzisiaj znajdujemy w tym mieście tablice, gdzie pod rumuńską nazwą Sybiu, znajdziemy niemiecką -- Hermannstadt!
Wróciliśmy na Plac Wielki, gdzie uwagę Jarka przyciągnęła jedna z bram. Weszliśmy do przejścia pod kamienicą frontową. Podwórko okazało się mało ciekawe, natomiast wewnątrz korytarza między bramą od placu a wylotem na nie dostrzegliśmy stary portal w stylu romańskim, w którym jednak nie było drzwi. Nie wiem, czy się tam kiedyś znajdowały i zostały zamurowane, czy też ktoś to ozdobne obramowanie tam wmurował na nie wiadomo jakiej zasadzie. Na dodatek tuż pod jego poziomym zwieńczeniem przebiegała jakaś rura, której przeznaczenia nie umieliśmy określić. Któreś z nas stwierdziło, że w czasach renesansu tej rury tam chyba nie było. Na to kobieta, która wraz ze swoim partnerem, z którym toczyła rozmowę po rumuńsku, również przyglądała się tej ciekawej pozostałości architektonicznej, uśmiechnęła się i powiedziała głośno po polsku "na pewno nie!" Do tej pory zastanawiamy się, czy była Polką znającą świetnie rumuński, czy też Rumunką znającą naszą mowę.
Z Placu Wielkiego wyszliśmy na ulicę Nicolae Bălcescu, gdzie w jednej z piekarenek zakupiliśmy covrigi, z czyli duże obwarzanki/precle, z których po jednym zjedliśmy od razu, zaś dwa zostawiliśmy sobie na śniadanie następnego dnia. Pisząc te słowa, właśnie spożyłem covrigi z makiem do porannej herbaty.
Z Placu Wielkiego wyszliśmy na ulicę Nicolae Bălcescu, gdzie w jednej z piekarenek zakupiliśmy covrigi, z czyli duże obwarzanki/precle, z których po jednym zjedliśmy od razu, zaś dwa zostawiliśmy sobie na śniadanie następnego dnia. Pisząc te słowa, właśnie spożyłem covrigi z makiem do porannej herbaty.
W dzisiejszych planach mamy przerzut do Braszowa, ale bynajmniej nie bezpośredni. Będziemy jechać łukiem, zatrzymując się w co najmniej dwóch miejscach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz