poniedziałek, 5 sierpnia 2019

Alba Iulia, czyli 4 sierpnia, środek dnia


Z Hunedoary pojechaliśmy do miejscowości o pięknej, z łacińska brzmiącej, nazwie, Alba Iulia, która niektórym może przywieźć na myśl Alba Longę, czyli latyńską osadę założoną przez syna Eneasza, i z której wywodzili się wykarmieni przez wilczycę bliźniacy Romulus i Remus, z których ten pierwszy po zabiciu brata założył Rzym. Ba, "Iulia" kojarzy się z kobietą z rodziny Juliuszów, a więc rzymskość tego przychodzi do głowy natychmiast. Prawda natomiast jest nieco bardziej złożona. Paradoksalnie bowiem początki miasta są faktycznie rzymskie i sięgają czasów Trajana, pogromcy dackiego króla Decebala, ale ówczesna łacińska osada nazywała się Apulum. Kiedy tereny późniejszego Siedmiogrodu zasiedliły plemiona Słowiańskie prące na południe, nazwały ją Belgrad, czyli Białogród! Słowiańska osada została jednak podbita przez przybyszy ze wschodu, Węgrów. Ponieważ tytuł wodza Madziarów to gyula (znowu te skojarzenia -- przypomniała mi się komedia węgierska z dzieciństwa, o pospolitym łobuzie, którego filmowcy wzięli do odgrywania rycerza Gyuli -- tym razem chodziło o imię -- co zmieniło jego życie, nieco je komplikując, ale to nie ma z tą historią nic wspólnego), podbity Belgrad został przemianowany na Gyulafehérvár. W wersji łącińskiej madziarski gyula stał się Iulią i tak oto jedno z najważniejszych miast Siedmiogrodu, swego czasu nawet siedziba jego władców, przybrało pięknie, starorzymsko brzmiącą, nazwę, pod którą znane jest dzisiaj. 

Kiedy dojeżdżaliśmy do miasta, ze strony przeciwnej ciągnął się długi korek. Wyraziliśmy nadzieję, że kiedy będziemy wracać, będzie już rozładowany. Tymczasem dotarliśmy na parking w obrębie austriackiej cytadeli z XVIII wieku. Zanim tam wjechaliśmy po naszej lewej stronie zauważyłem gmach zwieńczony kopułką z krzyżem, ale sam budynek nie wyglądał na cerkiew. Był to wydział teologii prawosławnej miejscowego uniwersytetu. 

W obrębie murów cytadeli musieliśmy trochę pokrążyć po uliczkach zanim znaleźliśmy miejsce do zaparkowania samochodu. Kiedy tak wolno przesuwaliśmy się jedną z ulic dostrzegliśmy po naszej lewej grupkę około pięciu policjantów. Jeden z nich wysunął się w naszym kierunku i wyraźnie wskazał nam to miejsce. Byliśmy mu za to niezmiernie wdzięczni. 

Rozpoczęliśmy spacer; najpierw w kierunku bramy, za którą znajdował się wysoki monument, następnie wróciliśmy do placu z rzeźbami rzymskiego legionisty oraz imperatorów Septymiusza Sewera i Karakalli. Były też rzeźby wyglądające na naprawdę starożytne, ale tego już nie mogliśmy sprawdzić. Zaczęliśmy się przesuwać w kierunku dwóch ogromnych katedr -- katolickiej i prawosławnej. Zanim tam jednak doszliśmy obejrzeliśmy szereg straganów z pamiątkami i podziwialiśmy pięknie odnowione budynki. Podziwialiśmy też konny posąg Michała Walecznego (Mihai Viteazul), hospodara mołdawskiego, któremu jako pierwszemu w historii udało się pod swoim panowaniem zjednoczyć ziemie późniejszej Rumunii -- Mołdawii, Siedmiogrodu i Wołoszczyzny. Patrząc na jego strój zażartowałem, że przodkowie Rumunów nosili stroje, na które moda zapanowała w stuleciu następnym. Oczywiście tak naprawdę przyszła ona do nas już w czasach Stefana Batorego -- krzywe szable, kołpaki z piórkiem i żupany.

Nie mogliśmy zrozumieć, jak to możliwe, że na zdjęciach w przewodnikach Jarka, te same uliczki były idealnie puste, bowiem teraz przemierzały je tłumy turystów. Zaczęliśmy od kościoła katolickiego pod wezwaniem świętego Michała Archanioła, który był kolejnym świadectwem węgierskiej obecności na tej ziemi, z polskim śladem w postaci nagrobka Izabelli Jagiellonki, córki Zygmunta Starego i Bony Sforzy, a żony Jana Zapolyi. 

W międzyczasie zaczął kropić deszcz więc po wyjściu z katedry św. Michała przebiegliśmy do bramy-dzwonnicy prawosławnego Soboru Koronacyjnego wzniesionego na początku lat 20. XX w. z okazji przyłączenia Siedmiogrodu do Rumunii. Tutaj w roku 1922 koronowano na króla Rumunii Ferdynanda I Hohenzollerna. Sama cerkiew i budynki ją otaczające były prawdopodobnie niedawno odnowione, ponieważ tynk i farba na nim robią wrażenie bardzo świeżych. Cały kompleks stanowi kompozycję idealną, ponieważ dziedziniec wokół baśniowej świątyni porasta szereg idealnie zadbanych drzew i krzewów. 

Postanowiliśmy znaleźć restaurację poza obrębem twierdzy Alba Carolina. Nowoczesna część miasta robi również bardzo pozytywne wrażenie. Specyficzne ławki otaczające fontannę na tle bloków mieszkalnych, którym owszem, przydałaby się farba, ale są bardzo ciekawie skomponowane, na jakiejś zasadzie skojarzyły się z polskim serialem z epoki późnego Gierka "Życie na gorąco", w którym agent polskiego komunistycznego wywiadu odwiedzał różne obce kraje. Ta część Alba Iulia skojarzyła mi się z taką architekturą i infrastrukturą, którą w czasach gierkowskich wiązałem z luksusem. 

Zostawiając prawosławną katedrę i fontannę za sobą, ruszyliśmy między blokami ulicą-deptakiem w poszukiwaniu restauracji, w której moglibyśmy coś zjeść. Minęliśmy kilka kawiarni, gdzie jednak nikt nic nie jadł, ponieważ goście pili tam kawę lub piwo. W końcu trafiliśmy na restaurację, gdzie goście głównie zamawiali pizzę, ale która miała w karcie cały szereg innych dań. Kelner bardzo słabo mówił po angielsku, ale dogadaliśmy się. Jarek i ja koniecznie chcieliśmy spróbować rumuńskich flaków, czyli zupy zwanej ciorba de burta, do której zamówiliśmy również po ostrej papryczce do zagryzania i chleb, który okazał się słodkawymi bułeczkami. Zupa okazała się w niczym nie podobna do polskich flaków, w których wyczuwa się pieprz i majeranek. Mnie w smaku przypominała raczej łagodną zupę kalafiorową lub warzywną. Dodatkowym czynnikiem, jaki przyczynił się do łagodnego smaku było doprawienie śmietaną. Gdybyśmy nie zagryzali papryczką ciorba de burta nie pozostawiłaby we mnie żadnego wspomnienia. 

Z drugim daniem nastąpiło małe nieporozumienie, które na szczęście udało się jakoś rozwiązać. Ponieważ wszystkim wytłumaczyłem, że to co ma w nazwie "de pui" jest zrobione z kurczaka, Agnieszka i Jola zamówiły danie, które na zdjęciu wyglądało bardzo apetycznie -- kawałki mięsa w sosie, a do tego frytki. Ja poprosiłem o sznycel z kurczaka z frytkami i sosem przypominającym salsę z pomidorów, papryki i cebuli. Agnieszka na moment musiała oddalić się od stolika, a w tym samym czasie kelner przyniósł nasze dania. Ku mojemu przerażeniu Jola odkryła, że potrawa, którą zamówiła Agnieszka i ona to... wątróbka. Drobiowa, ale wątróbka. Wiem bardzo dobrze, że Agnieszka wątróbki nie znosi i że nawet jej nie tknie. Z przerażeniem więc czekałem na wybuch złości mojej drugiej połowy i zebrałem się w sobie, żeby go przeczekać. Burza nastąpiła zgodnie z przewidywaniem. 

"Przecież mówiłeś, że to kurczak!"
"Ależ to jest kurczak!"
"To jest wątróbka, do cholery, a nie kurczak!"
"Ależ to jest kurczak, po prostu wątróbka z kurczaka. Nie sprawdzałem, już dokładnie, ale na pewno nie skłamałem -- tam było napisane 'de pui', więc to jest kurczak!" 

Roztrząsanie tego nieporozumienia nie miało większego sensu. Znaleźliśmy salomonowe wyjście. Ponieważ moja porcja zawierała dwa całkiem duże sznycle z piersi kurczaka, Agnieszka wzięła ode mnie jeden, natomiast swoją wątróbkę rozparcelowała między naszą trójkę. Sam nie jestem amatorem podrobów, ale zjadłem te dwa kawałki. W ten sposób każdy się najadł, a Agnieszce przeszedł zły humor. 

Zadowoleni i syci, wróciliśmy na teren osiemnastowiecznej twierdzy, gdzie wsiedliśmy do samochodu i opuściliśmy miasto, które nam się naprawdę spodobało. I faktycznie mieliśmy szczęście, ponieważ wyjeżdżając z Alba Iulia natknęliśmy się na dość krótki korek po naszej stronie, natomiast na kilkukilometrowy po stronie przeciwnej! W dobrych humorach wjechaliśmy na autostradę i bez problemu dojechaliśmy do Sibiu, czyli po naszemu, do Sybina. Fakt, że te siedmiogrodzkie miejscowości mają polskie wersje swoich nazw zakorzenione w naszej tradycji, to świadectwo tego, że w dawnych wiekach Polacy byli z mieszkańcami tych ziem w stałym kontakcie, oraz że owe ziemie znajdowały się w sferze żywych zainteresowań ówczesnych polskich elit.























































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz