niedziela, 11 sierpnia 2019

Drogą transfogaraską do Bukaresztu

8 sierpnia rano poszedłem na taras poćwiczyć taiji. Zanim to jednak zrobiłem, poskakałem na skakance, a po formie taiji wykonałem kilkadziesiąt pompek i formę lien bu quan. Wszystko to w celu psychicznego przygotowania organizmu, a jak organizmu to i umysłu, do pokonania trasy transfogaraskiej (transfogarskiej wg innej pisowni) w drodze do Bukaresztu. 

Właściwie ten wpis mógłbym ograniczyć do jednego zdania: "Jechaliśmy, jechaliśmy, aż dojechaliśmy", ale wiem, że istnieją jeszcze ludzie, których bawią nieco dłuższe teksty. Im też niniejszy wpis dedykuję. :)

Czytając przedwojenną relację Sacherewella Sitwella z jego podróży po Rumunii, zauważyłem, że pokonując drogę pierwotnie do naszej, czyli z Siedmiogrodu do Muntenii (Sighișoara, potem Brașov) brytyjski kulturoznawca podróżował przez Sinaję, którą to drogę opisał w bardzo barwny sposób. Niestety nie można mieć wszystkiego. Po pierwsze, najszybsza droga między Braszowem a Bukaresztem prowadzi najpierw do nowoczesnej autostrady, a potem tąż autostradą, co praktycznie wyklucza wiele walorów krajoznawczych. Po drugie, Jarek od wielu lat marzył, żeby się przejechać trasą transfogaraską, o której wielu naszych poprzedników pisało peany. Jej malownicze piękno stało się już legendą. Ponieważ jest to szosa dostępna jedynie w ograniczoną część roku, gdyż na zimę jest zamykana i nie wolno nią jeździć, wielu spodziewa się drogi niezwykle niebezpiecznej, gdzie serpentyny i ostre zakręty to tylko część wyzwań, jakie czeka kierowców z nią się mierzących.

Opuściwszy Braszów bez większych przygód, i wyjechawszy na trasę, postanowiliśmy się trzymać głównej drogi aż do skrętu w pobliżu Cartișoary. Jest to o tyle ważne, że "Kaśka", czyli nawigacja gps tom-tom w samochodzie Jarka udawała, że słynnej drogi zbudowanej na rozkaz Ceaucescu nie widzi. W związku z tym uruchomiłem nawigację google. Tak, google maps widziały drogę transfogaraską, ale sposób prowadzenia po drodze doprowadzał mnie do szału. Otóż męski głos nawigacji google bez przerwy wzywał nas do robienia niezrozumiałych z punktu widzenia logiki pętelek, a następnie zawracania na główną drogę. Na szczęście nie słuchaliśmy ani jego komend, ani komend "Kaśki", która od pewnego momentu systematycznie kazała nam zawracać.

Dzięki temu, że Agnieszka trzymała na kolanach mapę i pilnowała trasy (odkąd pamiętam była moją najlepszą nawigacją, dopóki nie kupiliśmy naszego tom-toma), skręciliśmy we właściwą przecznicę i wkrótce byliśmy już w Cartișoarze. Czekało nas jeszcze ładnych kilka kilometrów do granicy pasma Karpat, które mieliśmy przekroczyć. Podniecenie z powodu czekającej nas przygody sprawiło, że pokonaliśmy je subiektywnie szybko.

Obok szosy, w lesie, przy pierwszym fragmencie drogi wiodącej na górę, dostrzegliśmy rodzinę przy samochodzie; między innymi młodą nastolatkę wymiotującą w krzakach. Nie był to dobry omen dla naszej dalszej podróży, ale wycofywać się nie było już sensu. Kilkanaście pierwszych ostrych zakrętów przeżyliśmy bez problemu. Owszem, nie było jak wyprzedzać, ale też inni kierowcy (wbrew oczekiwaniom nie było ich tak mało) trzymali przyzwoitą prędkość (50-60 km/h). Ku mojemu zaskoczeniu, od czasu do czasu mijaliśmy rowerzystów, pojedynczych i w grupach, w tym niektórych całkiem korpulentnych. Jeżeli oni mieli zamiar pokonać naszą trasę, to jak byśmy tego nie mieli dokonać my?

Minęło dobrych kilkadziesiąt kilometrów lasem zanim zaczęły się pokazywać ciekawsze widoki. A to malownicze inne góry, a to wymurowane osłony przed spadającymi odłamkami skalnymi, albo po prostu wodą cieknącą z góry, a to niewielkie parkingi, gdzie można było się zatrzymać i zrobić kilka zdjęć.

Fragment trasy mniej więcej w połowie drogi, tuż przed nieco dłuższym tunelem (w porównaniu z tunelami w Chorwacji, to był jakiś żart) zmienił się dosłownie w centrum komercyjne -- zewsząd otaczały nas stragany z pamiątkami, a także z kiełbasą i inną wędliną, serami oraz pamiątkami, w tym wyrobami ze skóry i futra. Stanęliśmy w korku, który nie był spowodowany zatrzymywaniem się w celu zakupu pamiątek lub jedzenia, ale jakimś idiotycznym błędem jednego z kierowców przed nami, który przez długą chwilę stał w poprzek naszego pasa.

Kiedy w końcu podjechaliśmy do wjazdu do tunelu, dostrzegliśmy szereg znaków drogowych, które informowały o zakazie wyprzedzania, a także używania sygnałów dźwiękowych. Nie wiem, na kogo te znaki podziałały niczym podnieta do zrobienia czegoś odwrotnego, ale ledwo wjechaliśmy do tunelu za nami rozległa się kakofonia klaksonów. Nie sądzę, żeby ktoś blokował drogę. Po prostu młodzi kierowcy "z fantazją" dawali wyraz swojemu lekceważeniu wobec wszelkich zakazów. Tunel nie jest w ogóle oświetlony, więc być może chodziło o osiągnięcie jakiegoś efektu jak z horroru?

Jeszcze po stronie siedmiogrodzkiej zatrzymaliśmy się kilkakrotnie, że o próbie robienia zdjęć w biegu z okien samochodu nie wspomnę. Podziwialiśmy majestatyczne granie wznoszące się nad lasami. malownicze strumyki i strumienie przechodzące w miniwodospady, a także twory rąk ludzkich, w tym wagoniki kolejki linowej, które na tle parkowej zieleni prezentowały się wręcz malowniczo.

Po stronie multańskiej (wołoskiej, a konkretnie muntańskiej) widoki nadal pozostały majestatyczne. Ponieważ szosa trawersuje liczne stoki, widzieliśmy zarówno te odcinki, które już pokonaliśmy (wystarczyło spojrzeć w dół), jak i te, które dopiero mieliśmy pokonać (widok na góry).
Jechaliśmy m.in. na pięknymi sztucznymi jeziorami, ale ponieważ przez większość trasy odgradzał nas od nich las, nie udało nam się zrobić żadnych ich zdjęć.

Przejechaliśmy przez zaporę i przez kolejny, tym razem minimalny tunel. Jeszcze przez szereg kilometrów jechaliśmy przez tereny górskie, ale po kilkudziesięciu godzina i one się skończyły. Wjechaliśmy w strefę wsi, których różnica od wsi siedmiogrodzkich od razu rzuciła mi się w oczy. W miejsce "dworów" węgierskich, czy może niemieckich (saskich) z charakterystycznymi  bramami w ścianach murowanych przy domu, albo między domami, znajdowały się jak najzwyklejsze nowoczesne domy w obrębie ogrodzeń, bądź siatkowych, bądź w postaci sałatki ziemniaczanej. Te gospodarstwa do złudzenia przypominały polską wieś. 

Ponieważ opuszczeniu gór jechaliśmy szosą, która biegła przez jedną długą wieś przechodzącą płynnie w drugą długą wieś, nasza prędkość nie uległa żadnej zauważalnej zmianie. Cały czas jechaliśmy po prostu ok. 50 km na godzinę. Na jakiejś lokalnej stacji benzynowej zatrzymaliśmy się, żeby skorzystać z toalety i choć trochę zaspokoić głód. Niestety poza "sztucznymi" croissantami "Seven Days" i batonami sklepik przy stacji niczego nie oferował. W ogóle nie spotkaliśmy tu na stacjach hot-dogów, ani ekspresów do kawy, choć oczywiście wszystkich sieci nie znam. 

Kiedy w okolicy Pitești wskoczyliśmy na autostradę, początkowo nabraliśmy nowego animuszu, Jarek zdecydowanie przyspieszył, ale po kilkunastu minutach głowa i powieki zaczęły mi ciążyć, a chwilę później spałem w najlepsze. Obudziłem się dopiero przy samym wjeździe do Bukaresztu. Nawigacja wiodła nas ulicami szerokimi i wielopasmowymi jak autostrady, ale pełnymi samochodów, z których niemal każdy chciał wyprzedzić pozostałe. Pod tym względem mentalność rumuńskich kierowców w niczym się nie różni od mentalności naszych rodaków za kółkiem. W odróżnieniu od nas, Rumuni nie mają żadnych zahamowań w używaniu sygnału dźwiękowego, więc co jakiś czas od zapadnięcia w letarg chroniło nas nagłe trąbienie, którego przyczyny często trudno nam było dociec. 

Szerokie ulice otaczały zaś wielkie komunistyczne bloczyska, które po zastosowaniu jakichś nowych tynków i farb mogłyby się nawet komuś spodobać (jakiemuś miłośnikowi idei Corbusiera). Po przedarciu się przez niemal całe miasto, wjechaliśmy w nieco węższą uliczkę, między zabudowania przypominające typowe polskie blokowisko z lat 70. lub 80. ubiegłego stulecia. Skręciliśmy w kolejną wg wskazówek gpsa. Jarek zdecydował, że zaparkuje na razie na najbliższym wolnym miejscu, a kiedy znajdziemy już naszą kwaterę, podjedzie pod nią i wtedy się rozpakujemy. 

Idąc w stronę naszego adresu, Jarek stwierdził, że owszem, jechaliśmy długo w korku a kierowcy trąbili, ale prostopadłorównoległy układ ulic i brak rond sprawiły, że mniej się stresował niż podczas każdorazowego przejazdu przez o wiele mniejszy Braszów, gdzie ulice zbiegały się "gwiaździście" i pod pod różnym kontem, zaś ronda wcale nie pomagały rozwiązać kwestii pierwszeństwa, ponieeważ kierowcy włączali się do ruchu na jakichś dziwnych zasadach. Bukareszt przy Braszowie okazał się łatwizną. 

W notatce z booking.com nie było numeru mieszkania, więc nie wiedzieliśmy nawet co wcisnąć na domofonie, żeby się skontaktować z właścicielem. Zatelefonowaliśmy do niego. Po pierwszej nieudanej próbie, za drugim razem przywitał mnie dość cicho brzmiący męski głos. Przedstawiłem się i wytłumaczyłem naszą sytuację. Podał numer naszego mieszkania i powiedział, żeby do niego wejść. Nie do końca wiedziałem, o co mu chodzi. Myśleliśmy, że on tam na nas czeka. Wciskamy więc wskazany numer, ale nikt nam drzwi wejściowych na dole nie otwiera. W międzyczasie ktoś wychodził, więc skorzystaliśmy z okazji i wcisnęliśmy się na klatkę schodową. Zadzwoniłem do właściciela raz jeszcze, na co on poinstruował nas, żeby wjechać na dziesiąte piętro i po prostu wejść do mieszkania. 

Wjechaliśmy. 

Znaleźliśmy nasze mieszkanie w jednym z narożników klatki schodowej, ponieważ jak się zorientowaliśmy całe piętro zorganizowane było w cztery narożniki po trzy mieszkania w każdym. Środkiem biegła klatka schodowa, z której ani razu nie skorzystaliśmy. Kiedy dotarliśmy do drzwi i nadal naiwnie wierząc, że ktoś za nimi czeka, Jola przycisnęła guzik dzwonka, a po chwili ja zapukałem, ufając tradycji utrwalonej w europejskiej kulturze. Kiedy nie nastąpiła żadna reakcja, nacisnąłem klamkę, a drzwi bez problemu poddały się mojemu pchnięciu. Weszliśmy do środka pustego studia, gdzie jedynie łazienka była oddzielonym pomieszczeniem. Rozglądając się dookoła dostrzegłem klucz do mieszkania wiszący na jednym z haczyków w pobliżu drzwi wejściowych.  Ponieważ kawalerka była zgodna z opisem na booking.com, nic nas nie zaskoczyło. Mieszkanko w Bukareszcie było zresztą naszym najtańszym noclegiem. 

Ponownie zatelefonowaliśmy do właściciela w celu umówienia się na spotkanie, podczas którego zapłacimy za nasz pobyt. Obiecał, że przybędzie w przeciągu godziny. W międzyczasie zaczął doskwierać nam głód i chcieliśmy jak najszybciej wyjść coś zjeść. Z okien naszej kawalerki widzieliśmy, że w dole ciągnie się szereg sklepów, z największym Kauflandem, zaś w tym łańcuchu najbliżej nas znajdował się KFC. Ponieważ nie chcieliśmy odwiedzać amerykańskiej sieciówki podczas naszej wizyty w stolicy Rumunii, zacząłem szukać w internecie czegoś w miarę taniego, ale oferującego jedzenie rumuńskie. Google pokazało mi w naszym pobliżu fast-foodowy lokal Dinner Food, w którego karcie dostrzegłem kilka dań lokalnych.  Dzięki maps.google.com wydawało mi się, że doskonale znam drogę do tego miejsca. Trzeba było tylko obejść ten długi parterowy budynek z ciągiem sklepów z Kauflandem na czele i gdzieś na jego zapleczu miała się znajdować ta jadłodajnia, która miała nas nakarmić smacznie a tanio. 

Tymczasem zapowiedziana godzina minęła, a nawet piętnaście minut więcej, a nikt się nie zjawiał. Po raz kolejny wykonałem telefon do właściciela, który nas przeprosił i uspokoił mówiąc, że jeśli chcemy wyjść, to dla niego nie stanowi to żadnego problemu. Ustaloną kwotę mieliśmy po prostu zostawić na stole i sobie wyjść. Tak też zrobiliśmy. 

Po naszej wyprawie do restauracji Dinner Food postanowiłem już nigdy nie zaufać aplikacji google maps. Otóż idąc krok po kroku po trasie wskazywanej przez nią dotarliśmy na tyły budynku z ciągiem sklepów, gdzie znajdowały się... zaplecza tych sklepów. Do wściekłości doprowadził mnie zadowolony głos aplikacji "jesteś na miejscu", ponieważ w tym miejscu z całą pewnością nie było miejsca, w którym można było coś zjeść. 

Wróciliśmy do części frontowej tegoż budynku, gdzie za Kauflandem idąc w kierunku naszej kwatery, znaleźliśmy mały lokalik o nazwie Pizza i coś tam. Dostrzegliśmy jednak inne dania niż pospolita podróbka neapolitańskiego placka (jak mawiają neapolitańczycy, pizza dzieli się na dwa rodzaje -- neapolitańską i podróbkę neapolitańskiej), więc sobie je zamówiliśmy. Agnieszka wzięła kawałek musaki, Jola coś, co przypominało kształtem musakę, ale było "ziemniakami po francusku", Jarek grilowaną pierś z kurczaka z "klinikami" ziemniaków pieczonych z rozmarynem i sałatkę w postaci papryki. Moje danie różniło się od jego tym, że zamiast kurczaka wziąłem sobie cztery chifteli (spytałem, czy to jest kofta, czyli greckie kotleciki mielone, ale pani tego nie zrozumiała i wytłumaczyła, że to chifteli właśnie -- wym. /kifteli/). 

Papryka (ardei) była wg mnie niezwykle smaczna, ponieważ, jak potem sprawdziłem w internetach, była najpierw upieczona, a potem polana octem, olejem i posypana przyprawami. Kotleciki i ziemniaki też mi bardzo smakowały (może dlatego, że byłem już bardzo głodny), choć trochę mnie zmroziło, kiedy zobaczyłem, że pani to całe danie, oprócz papryki, wkłada do podgrzania do kuchenki mikrofalowej. Myślałem, że te potrawy są już w naczyniach utrzymujących stałe ciepło. 

Wyszedłem z tego lokaliku usatysfakcjonowany. Agnieszka też, ale Jola stwierdziła, że musi coś jeszcze zjeść, natomiast Jarek nie potrafił ukryć swojego niezadowolenia. Jego mięso smaczne nie było, ziemniaczane "kliniki" też mu nie smakowały, a papryki zażyczył sobie zbyt mało w porównaniu z porcją, którą wziąłem ja. Opuściliśmy "Pizzę & ...." (coś tam) w zróżnicowanych humorach. Stwierdziliśmy, że skoro już tu jesteśmy, to wejdziemy do Kauflandu i zrobimy jakieś zakupy spożywcze. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy, przy czym oprócz podstawowych rzeczy kupiliśmy ciasto, ponieważ wcześniej czytaliśmy, że Rumuni mają dobre słodkie wypieki. 

Kiedy już zapłaciliśmy, tuż za kasami dostrzegliśmy sklepik z trzema stolikami, gdzie sprzedawano tylko ciasto. Postanowiliśmy tu przyjść już następnego dnia i zjeść coś na miejscu. Natomiast mnie w tym momencie dosłownie zatkało. Otóż obok tejże ciastkarni dostrzegłem bardzo wyraźny napis Dinner Food, ale pod nim inną informację, że akurat się zmieniają "pentru tine" (dla ciebie), czyli między innymi "pentru mine" (dla mnie). Okazało się, że nawigacja google być może prowadziła nas do tego miejsca, ale drogę wybrała tak, żeby stanowiła dla nas wyzwanie. Plusem tej sytuacji było to, że nie mieliśmy czego żałować, ponieważ lokal był i tak zamknięty. Moje zaufanie do google maps zostało jednak na długi czas mocno nadszarpnięte. 

Na kwaterze nasze plastikowe rumuńskie banknoty leżały nietknięte na stole, co wskazywało na to, że właściciel się jeszcze po nie nie zgłosił. Ledwo jednak zaczęliśmy wypakowywać nasze zakupy, usłyszeliśmy dzwonek do drzwi, a po chwili gościliśmy już naszego gospodarza. Nie ruszywszy się dalej niż dwa metry od drzwi wejściowych, spytał, czy wszystko w porządku. Po naszym zapewnieniu o pełnej satysfakcji, nastąpiła krępująca, ale na szczęście bardzo krótka cisza, po czym wręczyliśmy cichemu szczuplutkiemu panu w okularach naszą zapłatę za wynajęcie kawalerki, a on ładnie podziękował i zniknął (to chyba jedyne właściwe słowo, które przychodzi mi do głowy). 

Później, już przy kolacji z winem (cabernecik kupiony jeszcze w Braszowie), Jarek żartował, że facet pewnie spodziewał się czterech młodych dziewczyn, a zastał dwie mieszane pary starych ludzi, więc się speszył. Mogło tak być, ale wiadomo, że nigdy tego nie sprawdzimy. 

Zrezygnowaliśmy z późnowieczornego spaceru w celu znalezienia najbliższej stacji metra. Doszliśmy do wniosku, że w tym przypadku google maps nas nie oszuka i że wystarczy, jak rano ruszymy na naszą zaplanowaną trasę, a zdążymy tę stację i tak znaleźć. 

Po zmroku wyjrzałem przez okno z naszego dziesiątego piętra nowoczesnego bloku, z dwoma pierwszymi piętrami zajętymi przez jakieś biura, który w dodatku google maps pokazywał nie jako jakiś tam zwykły dom, ale jako New City Residence, i ujrzałem światła wielkiego blokowiska, z elektrownią po lewej stronie -- trzy niezbyt wysokie kominy i kilka wielkich chłodni. Wiedziałem jednak, że na następny dzień Jarek przygotował ciekawą trasę, pomimo tego, że większość przewodników i blogów turystycznych Bukaresztu do miast atrakcyjnych bynajmniej nie zalicza.



































































































































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz