poniedziałek, 5 sierpnia 2019

Hunedoara, czyli ranek 4 sierpnia

Wczoraj rano (niedziela, 4 sierpnia) napisałem relację z naszego dnia w Budapeszcie, Agnieszka jeszcze spała, natomiast Jola z Jarkiem wybrali się na krótki spacer po Silvasu de Jos. Kiedy wrócili, na stoliku pod parasolem czekała na nich kawa, mleko, ser, pomidory i ogórki, a także domowy chleb. Kiedy my do nich dołączyliśmy pojawił się świeży dzbanek z gorącą kawą. Zjedliśmy śniadanie. Ponieważ pajdy chleba były bardzo grube, zjadłem tylko go tylko jedną kromkę, drugą pakując na drogę w postaci kanapki. Ten rodzaj chleba nazwalibyśmy w Polsce raczej wielką bułką, ponieważ było to ciasto z drobno zmielonej białej mąki, chyba na raczej na drożdżach niż na zakwasie, tak że w smaku miejscami nawet kojarzył mi się z chałką, choć aż tak słodki nie był. Jednak trochę brakuje mi polskiego chleba i grahamek.

Na koniec śniadania spotkała nas jednak kolejna przemiła niespodzianka. Mianowicie nasza gospodyni postawiła na stole talerz sarmali, czyli rumuńskich gołąbków, ale mniejszych od polskich, z ryżu i mieszanego mięsa wieprzowo-wołowego. Na nich leżały kawałki smażonego boczku, zaś do polania sarmali podano gęstą kwaśną śmietanę. W ten sposób zaliczyliśmy jedną z rumuńskich potraw, które obiecaliśmy sobie spróbować! 

Kot w Casa Dodo

Peggy

Sarmale


Pożegnaliśmy się serdecznie z właścicielami Casy Dodo. "Totul a fost minunat"-- popisałem się na końcu komplementem po rumuńsku. Po chwili wyjechaliśmy za bramę pełni pozytywnych wrażeń. 
Z Silvasu de Jos musieliśmy wrócić do Hunedoary tą samą drogą, którą wczoraj tam dotarliśmy. Lekki deszczu, jaki zraszał szyby samochodu, nie przeszkadzał pasterzowi pilnującemu swojego stadka owiec przy jednym z ostrych zakrętów leżeć na mokrej trawie. Już u stóp góry natomiast zaskoczył nas genialny w swej prostocie sposób kierowania ruchem wahadłowym. Otóż przed grupą robotników wykonujących jakieś czynności na drodze (trochę nas zdziwiło, że mimo niedzieli trwały roboty drogowe) stał ich kolega w żółtej kamizelce i trzymał w ręku "lizak" wielkości nieco przekraczającej rozmiar paletki do ping-ponga z kolorem czerwonym. "Mamy czerwone światło" -- powiedziałem, zaś Jola wyraziła ciekawość, czy po drugiej stronie "lizak" ma kolor zielony. Po kilku sekundach została ona zaspokojona, a odpowiedź okazała się pozytywna. Mężczyzna odwrócił "paletkę" ukazując jej zieloną stronę, czyli dał nam de facto "zielone światło". 

Skręciliśmy w lewo i ponownie przejechaliśmy między romskimi pałacykami z fantazyjnymi dachami. Minąwszy wielką cerkiew przy głównym placu miasta, dotarliśmy na płatny parking w pobliżu zamku Corvinilor. Wokół parkingu znajdowały się stragany z pamiątkami. Chciałem kupić sobie rumuńską fujarkę, ale zorientowałem się, że ich producenci nie przywiązują zbytniej uwagi do tego, żeby "stroiły", tzn. tony, jakie wydobywały się po odkrywaniu poszczególnych dziurek niekoniecznie korespondowały z jakimś porządkiem. Czyste dźwięki pojawiały się dopiero przy odkryciu trzeciego otworu. Podziękowałem, ponieważ uznałem, że 10 lei za coś, na czym nie da się specjalnie niczego zagrać, to cena mimo tego, że niezbyt wysoka, przekracza wartość tego kawałka drewna. Moja uwagę przykuły również "odpustowe" mieniące się metalicznie plastikowe mikrofony od razu z głośniczkami na "walcu" otaczającym ich uchwyty. Nie było w nich baterii, więc nie można się było przekonać, jak działają. Obok nich natomiast leżały ni mniej ni więcej, tylko prawdziwe kastety! Agnieszka zakupiła jednakowoż pamiątkowy magnesik na lodówkę.
Na placu przed samym wejściem do zamku również znajdowały się stragany z pamiątkami, tudzież z lodami i innymi przekąskami, ale ominęliśmy je kierując się wprost do kasy z biletami. Wejście na zamek kosztowało 30 lei od osoby plus 5 lei za prawo do robienia zdjęć. Po przyłożeniu biletu do czytnika, można było przesunąć metalową poprzeczkę -- system taki sam, jak przy wejściu do term Shechenyi'ego -- i wejść na długi drewniany most nad fosą prowadzący do bramy budowli tyleż monumentalnej co niezwykle urokliwej. Pomimo nazwy od węgierskiego króla Macieja Korwina, którego herb (kruk) znajduje się niemal w każdej komnacie, zamek ma starszą historię sięgającą Zygmunta Luksemburskiego i Jana Hunyady'ego, regenta Węgier i bohatera tego kraju (brał udział w bitwie pod Warną, przegrał z Turkami na Kosowym Polu, ale obronił przed nimi Belgrad). Hunyady to zresztą węgierska nazwa Hunedoary. Trzeba sobie powiedzieć otwarcie, że zamek Corvinilor to po prostu kawał historii Węgier, a nie Rumunii. Pracownicy zamku stali lub siedzieli w przejściach między komnatami i w samych komnatach poprzebierani w historyczne kostiumy (nie do końca chyba związanymi z jakąś konkretną epoką, ale i tak tworzyli pewien klimat). Jednego z nich, który wcześniej rozmawiał z grupą turystów po węgiersku, spytałem po angielsku, czy możemy sobie z nim zrobić zdjęcie, a on się bez problemu zgodził. 

Chciałoby się powiedzieć, że obeszliśmy cały zamek, ale to wskazywałoby na trasę łączącą poszczególne pomieszczenia i dziedzińce. Tak jednak nie było. Gdziekolwiek weszliśmy, czy to do sali "złotej", czy to do sali "poselskiej" lub "rycerskiej", tudzież kuchni, kuźni, sali tortur itd., nie łączyły się one z niczym innym i trzeba było z nich wyjść tą samą drogą, którą się wchodziło. Zamek jest naprawdę uroczy, wręcz baśniowy, choć niektóre widoki z wież niestety psują ten nastrój. Z jednej strony bowiem widać np. ruinę jakiegoś niszczejącego ohydztwa z czasów komunizmu. Ale tak czy inaczej gorąco polecam zwiedzenie zamku Korwina. Architektonicznie jest po prostu piękny i czuć w nim średniowieczny klimat. 



































Prawdopodobnie sesje zdjęciowe świeżo poślubionych par w starych zamkach i pałacach to zwyczaj, który zyskał popularność na całym świecie. W Corvinilor też trafiliśmy na pannę młodą pozującą do zdjęcia, która później przemieszczała się w różne części głównego dziedzińca, zaś za nią szedł młody mężczyzna wyglądający na pana młodego. Nie byliśmy tego jednak pewni, ponieważ do eleganckiego nowoczesnego garnituru nosił czerwonawo-różowawe trampki z białymi sznurowadłami. Być może to jakiś krzyk najnowszej ślubnej mody. Nie znam się, niestety. 

W sali "złotej" mogliśmy posłuchać mężczyznę z długimi siwymi włosami i takąż brodą grającego na lutni "Green sleeves". Otaczał go cały szereg innych instrumentów (m.in. cymbały), co wskazywałoby, że był multiinstrumentalistą. W sali rycerskiej zaś na gitarze grał młody chłopak w stylizowanym stroju. 

Kiedy wychodziliśmy, na moście tuż za bramą minęliśmy trzech pracowników zamku w kostiumach -- m.in. mężczyznę, który pozwolił nam się z sobą sfotografować i chłopaka, który grał w sali rycerskiej -- palących papierosy i oddających się ożywionej rozmowie. Średniowieczni dworzanie z papierosami nie tworzyli raczej średniowiecznej atmosfery, ale przecież można zrozumieć, że faceci potrzebują chwili relaksującej przerwy w pracy.


Przeszliśmy się jeszcze raz wokół straganów z pamiątkami na placu przed zamkiem, gdzie tymczasem zaczęło w zastraszającym tempie przybywać turystów, a później na parkingu, po czym wsiedliśmy do Jarkowego hyundaia, którego nazwa zaczęła nam się mieszać, z węgierską nazwą Hunedoary, Hunyady, i odjechaliśmy w kierunku Alba Iulia.

W pobliżu naszego parkingu dostrzegliśmy przykład pomysłowości lokalnych przedsiębiorców, którzy otworzyli lokal nawiązujący w nazwie do znanej amerykańskiej sieci pizzerii, z drobną różnicą jednej samogłoski...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz