Nasz kolejny dzień w Budapeszcie
upłynął całkowicie zgodnie z planem. Zrealizowaliśmy każdy z zamierzonych
punktów. Wstałem przed siódmą rano i wyszedłem na dwór poćwiczyć taiji.
Następnie zjedliśmy na patio śniadanie i wypiliśmy kawę, po czym opisałem naszą
drogę do Budapesztu.
Na stacji metra miałem okazję
zaobserwować przezabawną sytuację. Oto bowiem mężczyzna, którego płynna wymowa
nie pozostawiała żadnej wątpliwości, że jest to rodowity Węgier, podszedł do
Jarka i zadał mu pytanie. Z całego potoku słów wyłapaliśmy tylko jedno
zrozumiałe słowo „Oktogon”. Jarek wyjął mapkę metra, zerknął na nią i z całą
powagą potwierdził, że mężczyzna znajduje się na właściwym przystanku metra i
że pociąg z niego odjeżdżający z całą pewnością dowiezie go na stację Oktogon.
W ten sposób po raz kolejny zamanifestowała się tradycyjna przyjaźń
polsko-węgierska. Jarek bowiem z przyjemnością pomógł zagubionemu „bratankowi”
odnaleźć się we własnej stolicy.
Do term Szechenyi’ego dotarliśmy
ok. jedenastej. Zaskoczył nas brak jakiejkolwiek kolejki do kas, choć przez
okna wychodzące na wewnętrzny dziedziniec
z trzema basenami można było dostrzec, że do term przybyło już nieco ludzi.
Zaczęliśmy „obchód”, a ponieważ byliśmy tam tydzień wcześniej, mogliśmy służyć
jako przewodnicy Joli i Jarka. Wyszliśmy na zewnątrz i zanurzyliśmy się w
bardzo ciepłej wodzie basenu, w którym tabliczka informacyjna zaleca przebywać
maksymalnie 20 minut. Nam wystarczyło 5, po czym przeszliśmy do zbiornika z
nieco mniej gorącą wodą po przeciwnej stronie basenu pływackiego. Ponieważ
wziąłem ze sobą czepek nabyty podczas poprzedniej wizyty w termach, mogłem
sobie popływać, ponieważ w basenie o wymiarach olimpijskich znowu nie było
tłoku. Tym razem jednak nie siedziałem w nim non-stop, ale co jakiś czas
wychodziłem się relaksować do innych basenów i baseników, w tym do tego z wodą
o temperaturze 20 stopni, do której mało kto miał chęć wchodzić. Za każdym
razem, kiedy do basenu pływackiego wchodziłem po wodzie cieplejszej, miałem
wrażenie, że woda w nim jest zimna, choć jej temperatura wynosiła cały czas 26
stopni, natomiast po zanurzeniu się na kilka minut w tym baseniku
dwudziestostopniowym, basen pływacki wydawał się bardzo ciepły. Niby normalne i
nie ma w tym nic dziwnego, ale kiedy to odczułem, mimo wszystko wystąpił we
mnie efekt zadziwienia dziecka podczas lekcji fizyki, na której pod nadzorem
nauczyciela wykonuje proste, ale ciekawe doświadczenie. W sumie przepłynąłem
sobie 20 długości, więc ok. kilometra, co dało mi wielką satysfakcję.
W międzyczasie namówiłem nasze
panie (Jarek wolał się pomoczyć w sąsiednim basenie) na zajęcia z
aqua-aerobiku. Tym razem instruktorka zaaplikowała bardziej dynamiczne ćwiczenia
niż te podczas naszej poprzedniej wizyty.
Z term wyszliśmy po czternastej.
Uznaliśmy, że świetną sprawą jest to, że wykupuje się wstęp na cały dzień bez
ograniczenia czasowego (pod Egerem trzy lata temu kupiliśmy wejście na trzy
godziny), ale i tak trzy godziny to dla nas czas optymalny. Żeby siedzieć w
termach dłużej, trzeba by chyba zrobić tak jak ich bywalcy – zająć sobie leżak
i wziąć książkę.
Na obiad wróciliśmy do „naszej”
restauracji, gdzie wszystkie kelnerki i kelnerzy mówią po angielsku, jedzenie
jest diabelnie smaczne i obfite, natomiast ceny dokładnie o połowę niższe niż w
centrum. Tym razem zamówiłem paprykarz z kurczaka z kluseczkami, czyli potrawę,
którą już wcześniej jadła Agnieszka i bardzo chwaliła.
Po krótkim odpoczynku, znowu
zgodnie z planem, udaliśmy się na „podbój” wzgórza Gellerta, ponieważ mnie
nigdy się to wcześniej nie udało. Kiedy wychodziliśmy z pensjonatu akurat
zaczęło padać, ale to nas nie odstraszyło od realizacji naszego planu.
Włożyliśmy kurtki przeciwdeszczowe i wzięliśmy parasole. W autobusie
zastępującym metro było tak gorąco, że kurtki musieliśmy zdjąć. Kierowca chyba
wyłączył klimatyzację uznając, że deszcz jest równoznaczny z zimnem.
Metrem przejechaliśmy pod Dunajem
na jego budziński brzeg i wysiedliśmy na wprost hotelu o „Gellert”. Zrobiliśmy
sobie kilka zdjęć przy fontannie zdobiącej plac przed jego budynkiem, po czym
zaczęliśmy się wspinać parkowymi alejkami na szczyt wzgórza, które jest
przecież obowiązkowym punktem do zaliczenia przez każdego, kto odwiedza
Budapeszt. Z jego zboczy podziwialiśmy Dunaj i panoramę Pesztu, ale również
termy, które znajdują się z tyłu hotelu „Gellert”. Stwierdziliśmy, że mamy
pretekst do powrotu do stolicy Węgier! Jola wpadła na pomysł, że możemy zacząć
realizować wycieczki tematyczne, z których pierwszą może być objazd po
węgierskich łaźniach termalnych.
Dochodząc do szczytu zerknąłem na
ogromny posąg kobiety trzymającej nad głową pióro i nie mogłem się oprzeć
wrażeniu, że jej twarz to kolejna kamienna podobizna Adama Mickiewicza. Kiedy
jednak dotarliśmy do celu, zmieniła się perspektywa i ulotniło się moje
skojarzenie z naszym wieszczem.
Po sesji zdjęciowej z panoramą
Pesztu w tle zaczęliśmy schodzić parkowymi alejkami zboczem po drugiej stronie
szczytu. Doszliśmy do przystanku, wsiedliśmy do tramwaju, żeby wysiąść na
przystanku następnym i wrócić mostem łańcuchowym na pesztańską stronę. Nie
eksperymentowaliśmy, ale doszliśmy do kolejnej „naszej” restauracji, gdzie
piliśmy drinki podczas naszego pobytu w Budapeszcie pod koniec lipca. Każdy
zamówił coś innego do picia zgodnie z indywidualnymi upodobaniami. Nie wziąłem
ze sobą swojego selfiesticka, więc jakoś próbowaliśmy robić zdjęcia z Dunajem w
tle bez niego. Jedno ze zdjęć zrobił Jarek wstając od stolika, ale Joli głośno
wyraziła dezaprobatę z pozycji, którą przyjął, przewidując kiepską perspektywę.
Nie wiem, czy akurat to było bodźcem dla pani siedzącej przy sąsiednim stoliku,
ale wstała, podeszła do nas i po angielsku zaproponowała, że zrobi zdjęcie nam wszystkim.
Oczywiście skorzystaliśmy z tej miłej oferty, dzięki czemu cała nasza czwórka znalazła
się w kadrze.
Wracaliśmy nieco wcześniej, niż
poprzednio, kiedy byliśmy z naszymi dziećmi, więc nie musieliśmy iść na nocny
autobus. Spokojnie przespacerowaliśmy się jeszcze wzdłuż bulwaru mijając szereg
ogródków restauracyjnych. W jednym z nich zespół złożony ze skrzypka, akordeonisty,
kontrabasisty i gitarzysty wykonywał
utwór, który mnie swoim stylem przypominał coś Django Reinhardta. Poczułem
przez moment właśnie taką atmosferę, jaką sobie wyobrażam oglądając filmy,
których akcja rozgrywa się w przedwojennych luksusowych lokalach, a której w
Polsce trudno uświadczyć. W kraju wszędobylskiego disco-polo trudno w miejscu,
gdzie serwuje się jedzenie, o dobrą muzykę, a szkoda!
Już na naszej stacji końcowej kupiliśmy butelkę egri bikavera,
którego wypiliśmy na kwaterze na przypieczętowanie dobrze spędzonego dnia.
W TERMACH SZECHENYI |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz