niedziela, 4 sierpnia 2019

Dzień w Budapeszcie


Nasz kolejny dzień w Budapeszcie upłynął całkowicie zgodnie z planem. Zrealizowaliśmy każdy z zamierzonych punktów. Wstałem przed siódmą rano i wyszedłem na dwór poćwiczyć taiji. Następnie zjedliśmy na patio śniadanie i wypiliśmy kawę, po czym opisałem naszą drogę do Budapesztu.

Na stacji metra miałem okazję zaobserwować przezabawną sytuację. Oto bowiem mężczyzna, którego płynna wymowa nie pozostawiała żadnej wątpliwości, że jest to rodowity Węgier, podszedł do Jarka i zadał mu pytanie. Z całego potoku słów wyłapaliśmy tylko jedno zrozumiałe słowo „Oktogon”. Jarek wyjął mapkę metra, zerknął na nią i z całą powagą potwierdził, że mężczyzna znajduje się na właściwym przystanku metra i że pociąg z niego odjeżdżający z całą pewnością dowiezie go na stację Oktogon. W ten sposób po raz kolejny zamanifestowała się tradycyjna przyjaźń polsko-węgierska. Jarek bowiem z przyjemnością pomógł zagubionemu „bratankowi” odnaleźć się we własnej stolicy.

Do term Szechenyi’ego dotarliśmy ok. jedenastej. Zaskoczył nas brak jakiejkolwiek kolejki do kas, choć przez okna wychodzące na wewnętrzny dziedziniec  z trzema basenami można było dostrzec, że do term przybyło już nieco ludzi. Zaczęliśmy „obchód”, a ponieważ byliśmy tam tydzień wcześniej, mogliśmy służyć jako przewodnicy Joli i Jarka. Wyszliśmy na zewnątrz i zanurzyliśmy się w bardzo ciepłej wodzie basenu, w którym tabliczka informacyjna zaleca przebywać maksymalnie 20 minut. Nam wystarczyło 5, po czym przeszliśmy do zbiornika z nieco mniej gorącą wodą po przeciwnej stronie basenu pływackiego. Ponieważ wziąłem ze sobą czepek nabyty podczas poprzedniej wizyty w termach, mogłem sobie popływać, ponieważ w basenie o wymiarach olimpijskich znowu nie było tłoku. Tym razem jednak nie siedziałem w nim non-stop, ale co jakiś czas wychodziłem się relaksować do innych basenów i baseników, w tym do tego z wodą o temperaturze 20 stopni, do której mało kto miał chęć wchodzić. Za każdym razem, kiedy do basenu pływackiego wchodziłem po wodzie cieplejszej, miałem wrażenie, że woda w nim jest zimna, choć jej temperatura wynosiła cały czas 26 stopni, natomiast po zanurzeniu się na kilka minut w tym baseniku dwudziestostopniowym, basen pływacki wydawał się bardzo ciepły. Niby normalne i nie ma w tym nic dziwnego, ale kiedy to odczułem, mimo wszystko wystąpił we mnie efekt zadziwienia dziecka podczas lekcji fizyki, na której pod nadzorem nauczyciela wykonuje proste, ale ciekawe doświadczenie. W sumie przepłynąłem sobie 20 długości, więc ok. kilometra, co dało mi wielką satysfakcję.

W międzyczasie namówiłem nasze panie (Jarek wolał się pomoczyć w sąsiednim basenie) na zajęcia z aqua-aerobiku. Tym razem instruktorka zaaplikowała bardziej dynamiczne ćwiczenia niż te podczas naszej poprzedniej wizyty.

Z term wyszliśmy po czternastej. Uznaliśmy, że świetną sprawą jest to, że wykupuje się wstęp na cały dzień bez ograniczenia czasowego (pod Egerem trzy lata temu kupiliśmy wejście na trzy godziny), ale i tak trzy godziny to dla nas czas optymalny. Żeby siedzieć w termach dłużej, trzeba by chyba zrobić tak jak ich bywalcy – zająć sobie leżak i wziąć książkę.

Na obiad wróciliśmy do „naszej” restauracji, gdzie wszystkie kelnerki i kelnerzy mówią po angielsku, jedzenie jest diabelnie smaczne i obfite, natomiast ceny dokładnie o połowę niższe niż w centrum. Tym razem zamówiłem paprykarz z kurczaka z kluseczkami, czyli potrawę, którą już wcześniej jadła Agnieszka i bardzo chwaliła.

Po krótkim odpoczynku, znowu zgodnie z planem, udaliśmy się na „podbój” wzgórza Gellerta, ponieważ mnie nigdy się to wcześniej nie udało. Kiedy wychodziliśmy z pensjonatu akurat zaczęło padać, ale to nas nie odstraszyło od realizacji naszego planu. Włożyliśmy kurtki przeciwdeszczowe i wzięliśmy parasole. W autobusie zastępującym metro było tak gorąco, że kurtki musieliśmy zdjąć. Kierowca chyba wyłączył klimatyzację uznając, że deszcz jest równoznaczny z zimnem.

Metrem przejechaliśmy pod Dunajem na jego budziński brzeg i wysiedliśmy na wprost hotelu o „Gellert”. Zrobiliśmy sobie kilka zdjęć przy fontannie zdobiącej plac przed jego budynkiem, po czym zaczęliśmy się wspinać parkowymi alejkami na szczyt wzgórza, które jest przecież obowiązkowym punktem do zaliczenia przez każdego, kto odwiedza Budapeszt. Z jego zboczy podziwialiśmy Dunaj i panoramę Pesztu, ale również termy, które znajdują się z tyłu hotelu „Gellert”. Stwierdziliśmy, że mamy pretekst do powrotu do stolicy Węgier! Jola wpadła na pomysł, że możemy zacząć realizować wycieczki tematyczne, z których pierwszą może być objazd po węgierskich łaźniach termalnych.

Dochodząc do szczytu zerknąłem na ogromny posąg kobiety trzymającej nad głową pióro i nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że jej twarz to kolejna kamienna podobizna Adama Mickiewicza. Kiedy jednak dotarliśmy do celu, zmieniła się perspektywa i ulotniło się moje skojarzenie z naszym wieszczem.

Po sesji zdjęciowej z panoramą Pesztu w tle zaczęliśmy schodzić parkowymi alejkami zboczem po drugiej stronie szczytu. Doszliśmy do przystanku, wsiedliśmy do tramwaju, żeby wysiąść na przystanku następnym i wrócić mostem łańcuchowym na pesztańską stronę. Nie eksperymentowaliśmy, ale doszliśmy do kolejnej „naszej” restauracji, gdzie piliśmy drinki podczas naszego pobytu w Budapeszcie pod koniec lipca. Każdy zamówił coś innego do picia zgodnie z indywidualnymi upodobaniami. Nie wziąłem ze sobą swojego selfiesticka, więc jakoś próbowaliśmy robić zdjęcia z Dunajem w tle bez niego. Jedno ze zdjęć zrobił Jarek wstając od stolika, ale Joli głośno wyraziła dezaprobatę z pozycji, którą przyjął, przewidując kiepską perspektywę. Nie wiem, czy akurat to było bodźcem dla pani siedzącej przy sąsiednim stoliku, ale wstała, podeszła do nas i po angielsku zaproponowała, że zrobi zdjęcie nam wszystkim. Oczywiście skorzystaliśmy z tej miłej oferty, dzięki czemu cała nasza czwórka znalazła się w kadrze.

Wracaliśmy nieco wcześniej, niż poprzednio, kiedy byliśmy z naszymi dziećmi, więc nie musieliśmy iść na nocny autobus. Spokojnie przespacerowaliśmy się jeszcze wzdłuż bulwaru mijając szereg ogródków restauracyjnych. W jednym z nich zespół złożony ze skrzypka, akordeonisty, kontrabasisty i  gitarzysty wykonywał utwór, który mnie swoim stylem przypominał coś Django Reinhardta. Poczułem przez moment właśnie taką atmosferę, jaką sobie wyobrażam oglądając filmy, których akcja rozgrywa się w przedwojennych luksusowych lokalach, a której w Polsce trudno uświadczyć. W kraju wszędobylskiego disco-polo trudno w miejscu, gdzie serwuje się jedzenie, o dobrą muzykę, a szkoda!

Już na naszej stacji  końcowej kupiliśmy butelkę egri bikavera, którego wypiliśmy na kwaterze na przypieczętowanie dobrze spędzonego dnia.
W TERMACH SZECHENYI
W oparach siarki...

Godzilla wychodzi z morza...

Z koleżanką ze studiów, Jolą...

W kolejnym basenie

Z inną koleżanką ze studiów, Agnieszką...
OBIAD w Bujdosó Székely
Obiad -- paprykarz z kurczaka z kluseczkami

Deser -- naleśniki z dżemem truskawkowym polane sosem waniliowym i bitą śmietaną
WZGÓRZE GELLERTA (spacer w deszczu)
















ZASŁUŻONE DRINKI



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz