sobota, 3 sierpnia 2019

Do Budapesztu przez Ostrzyhom

Jarek zawsze ustawia swoją nawigację na omijanie dróg płatnych, co ma swoje oczywiste słabe strony -- jedzie się wolniej -- ale również całkiem sporo zalet. Oczywiste jest, że nie trzeba kupować winietek, co stanowi pewną oszczędność. Natomiast niewątpliwą wartością dodaną takiego podróżowania są widoki i walory poznawcze. Jadąc powiatowymi drogami poznaje się cały szereg wiosek i miasteczek, jedzie się drogami otoczonymi urozmaiconą roślinnością, w tym coraz rzadszymi lasami liściastymi. 

Na trasę szybkiego ruchu wyjechaliśmy tuż przed Częstochową, dzięki czemu ominęliśmy korki spowodowane robotami drogowymi. Na kawę zatrzymaliśmy ok. pół do dziesiątej w MacDonaldzie przy stacji benzynowej się już gdzieś na Śląsku. Minęliśmy tereny, które swego czasu dość dobrze poznałem podczas wizyty u kuzynki mojej żony i jej rodziny w Pszczynie w pierwszej dekadzie naszego stulecia. Kiedy skręciliśmy przed Bielsko-Białą w kierunku Cieszyna, można było zacząć swobodniej oddychać, ponieważ skończyło się tamowanie ruchu przez światła co kilka kilometrów, jeśli nie co kilkaset metrów. Z sentymentem patrzyłem na panoramę Cieszyna, gdzie mieszka moja ciotka i siostry cioteczne oraz ich dzieci. Przypomniały mi się czasy młodości, kiedy obowiązywała granica, potem kiedy można było już przejść do Czeskiego Cieszyna jednym mostem, a wrócić drugim; kiedy stały ogromnie długie ciągi samochodów do tych przejść, które przecież znajdowały się w samym centrum miasta. Obecnie przejście graniczne znajduje się obok Cieszyna, a po wejściu do strefy Schengen, jak wiadomo, żadnej faktycznej granicy nie ma. Przejeżdża się tylko obok nieużywanych zabudowań straży granicznej i służby celnej. 

Tak też było tym razem. Przez Czechy jechaliśmy stosunkowo krótko, natomiast kiedy znaleźliśmy się w Čadcy, było na sto procent wiadomo, że jesteśmy na Słowacji. W tym momencie muszę podzielić się refleksją z dziedziny dość modnej obecnie w literaturoznawstwie, a mianowicie tzw. pamięciologii. Nie jest chyba żadną tajemnicą, że pamięć jest zawodna i często płata nam różne figle, które czasami mogą prowadzić do dziwnych nieporozumień. W Čadcy ostatni raz byłem w połowie lat 90., kiedy to wraz z Agnieszką i malutkim wówczas Adasiem przesiadaliśmy się z pociągu z Popradu na skład jadący do Czeskiego Cieszyna. Po ponad tygodniu w Starej Leśnej i zwiedzaniu słowackich Tatr, postanowiłem wtedy przeżyć przygodę (nie mieliśmy wtedy jeszcze własnego samochodu) i przejechać się zagraniczną koleją, a następnie przejść piechotą granicę w Cieszynie, żeby odwiedzić ciotkę i kuzynki. Jak zaplanowałem, tak zrobiliśmy. Niemniej, w mojej pamięci Čadca zlała się z zupełnie inną słowacką miejscowością, gdzie z kolei w 2004 roku spowodowałem wypadek, w wyniku którego skasowałem nasz pierwszy samochód, fiata uno! 

Bodźcem wprowadzającym w błąd moją pamięć, była miejscowość Żylina. Otóż Jarek powiedział nam, że będziemy jechać przez Čadcę i Żylinę, a ponieważ Żylina to poniekąd miejscowość, przez którą spowodowałem ten wypadek sprzed 15 lat (dostrzegłszy napis "Žilina" nie zwróciłem uwagę na znak stopu kończący pierwszeństwo drogi, którą do tej pory jechałem), stwierdziłem, że pewnie przejedziemy przez skrzyżowanie, na którym nastąpiło to nieszczęsne wydarzenie. Tymczasem żaden widok mi się z nim w Čadcy nie kojarzył. Na dodatek patrząc na mapę, nie umiałem sobie wytłumaczyć, jak niby jadąc z Bratysławy do Polski Čadca mogła się znaleźć na naszej drodze do Żyliny. Dopiero w samej Żylinie jeden z drogowskazów otworzył jakąś klapkę w moim mózgu, co pozwoliło wszystko poustawiać na właściwym miejscu. Otóż miejscowością, w której przytrafiła nam się feralna przygoda, była Bytča, tam, gdzie młody strażnik więzienny, Juraj Janošik, poznał herszta bandytów zwanych romantycznie zbójnikami, Uhorčika, który go wciągnął w kryminalną działalność.

W Čadcy utknęliśmy na ponad godzinę w korku spowodowanym robotami drogowymi. Jak się okazuje, korki to plaga nie tylko na autostradach. Kiedy zrobiło się nieco luźniej, nasze przemieszczanie się również nabrało szybszego tempa. Na dodatek jazda lokalnymi drogami naprawdę zaczęła ujawniać swoje zalety. Malownicze góry -- częściowo pokryte lasami, a częściowo skaliste -- gdzie trzeba było wspinać się serpentynami dróg, żeby potem takimi samymi serpentynami opuścić górę, niemniej zjawiskowe wioski i małe miasteczka z zabudową typową dla Europy Środkowej -- to są rzeczy, których nie uświadczy się jadąc autostradą. Owszem, jedzie się wolniej, ale z drugiej strony przecież nigdzie nam się nie spieszy! Po drodze zjedliśmy kanapki przygotowane jeszcze u Marcina i Kamili. 

W pewnym momencie przed miejscowościami pojawiły się nazwy dwujęzyczne, co świadczyło o tym, że wjechaliśmy już w strefę przygraniczną, zamieszkałą przez ludność mieszaną, której część stanowi mniejszość węgierska na Słowacji. Niektóre nazwy były po prostu różnymi zapisami takiej samej wartości fonetycznej, ale w większości przypadków nazwy węgierskie były zupełnie odmienne od słowackich. Najlepszym przykładem jest Štúrovo, słowacka nazwa, które mnie nic nie mówiła dopóki nie zobaczyłem pod nią nazwy węgierskiej, Párkány. Po raz kolejny serce zabiło mi mocniej, ponieważ było to przecież miejsce słynnych bitew Jana III Sobieskiego (7 października, w której omal nie zginął i 9 października, kiedy rozgromił atakujących go Turków). Historycy uważają, że ta druga bitwa odegrała o wiele większą rolę w zniszczeniu potęgi Osmanów, której mieli już nigdy nie odbudować, niż słynna wiktoria wiedeńska polskiego króla sprzed miesiąca. Nigdy bym nie przypuszczał, że będę przejeżdżał przez miasteczko od którego wzięła się nazwa słynnych bitew polskiego oręża! 

Wkrótce zostałem zaskoczony zjawiskiem, które ujrzałem na horyzoncie nad drzewami. Jadąc jedną z lokalnych szos, dostrzegłem nagle wyłaniającą się nad drzewami lasu potężny budynek z kopułą! Mignął tak szybko, że nie zdążyłem nawet wyjąć telefonu, żeby natychmiast zrobić mu zdjęcie. Później skręciliśmy w prawo i spodziewałem się, że ten budynek wyłoni się znowu. Po jakimś kilometrze faktycznie tak się stało. Zza szyby okna samochodu Agnieszka zrobiła kilka zdjęć. Kiedy natomiast zbliżyliśmy się do mostu na Dunaju, a zwłaszcza kiedy nań wjechaliśmy, monumentalna budowla ukazała nam się w całej krasie! Okazało się, że to Nagyboldogasszony és Szent Adalbert Prímási Főszékesegyház, czyli Bazylika św. Wojciecha w Ostrzyhomiu (węg. Esztergom), największa świątynia katolicka na Węgrzech i siedziba arcybiskupa Ostrzyhomia i Budapesztu, który jest katolickim prymasem Węgier. Przy okazji warto sobie przypomnieć, że kościół katolicki nawet w małym stopniu nie odgrywa tak wielkiej roli politycznej, jak w Polsce. To kraj, gdzie już w XVII w. olbrzymie wpływy uzyskał kalwinizm, zaś lata komunizmu, o wiele bardziej restrykcyjnego niż w naszym kraju, bo będące m.in. wynikiem krwawej interwencji sowieckiej z 1956 r., dokonały przewartościowania myślenia Węgrów na tematy religijne. 

Ostrzyhom w ogóle nie był przewidziany w naszych planach zwiedzania. Ponieważ jednak zatrzymaliśmy się na parkingu zaraz po przekroczeniu Dunaju (przezabawna sprawa -- trzy lata temu, wracając z Budapesztu zatrzymaliśmy się dokładnie w tym samym miejscu, ale zza krzaków nie dostrzegliśmy w ogóle Bazyliki, która znajduje się dosłownie tuż przy nim). Udaliśmy się na spacer opustoszałymi, a jakże malowniczymi i urokliwymi uliczkami otaczającymi Bazylikę. Po drodze minęliśmy kilka zamkniętych muzeów, tudzież zamknięta kawiarnię i restaurację. Wspięliśmy się w końcu na wzgórze, na którym zbudowano klasycystyczną katedrę i obeszliśmy ją dookoła, jako że jej wnętrze znajdowało się w stanie remontu. Po obejrzeniu monumentalnej świątyni z zewnątrz zeszliśmy do samochodu i ruszyliśmy w stronę Budapesztu. 

Przejazd przez wielkie miasto nie należy do doświadczeń romantycznych, więc nie ma specjalnie nad czym się rozpisywać, ale warto zauważyć, że wjechaliśmy do miasta od strony Budy, przekroczyliśmy Dunaj mostem znajdującym się nad samą wyspą św. Małgorzaty, którą odwiedziliśmy trzy lata temu, a po pesztańskiej stronie przejechaliśmy ulicę, przy której znajdował się pensjonat będący wówczas naszą kwaterą! Nieco ponad tydzień temu, kiedy jechaliśmy do Jade Panzio, wjeżdżaliśmy do Budapesztu od strony południowo-zachodniej, a więc zupełnie innej od tej sprzed kilku dni, kiedy wracaliśmy z Chorwacji. 

Na miejsce przybyliśmy jadąc szeroką ulicą biegnącą obok znanego nam centrum handlowego. Minęliśmy też "naszą" restaurację, w której teraz też postanowiliśmy się stołować. Na miejscu przywitał nas pan (prawdopodobnie gospodarz pensjonatu, być może właściciel), którego pamiętaliśmy z naszego pobytu sprzed tygodnia. Tym razem dostaliśmy apartament składający się z dwóch połączonych pomieszczeń z osobną łazienką i z klimatyzacją w jednym (naszym) pokoju, oraz z oddzielnym aneksem kuchennym, co stanowi wyższy standard niż warunki, które mieliśmy w naszych pokojach, kiedy byliśmy tu niedawno z naszymi dziećmi. 

Następnie poszliśmy na spacer po najbliższej okolicy, w kwestii której występowaliśmy wobec Joli i Jarka w charakterze ekspertów, ponieważ już ją trochę znaliśmy. Posiłek w "naszej" restauracji potraktowaliśmy jako "obiado-kolację". Tym razem zamówiłem faszerowaną "kapostę", czyli potrawę przypominającą nasze gołąbki polane kwaśną śmietaną. Bardzo mi smakowały, ale przyznaję, że jednak wolę polską wersje tej potrawy. Po kolacji, już na patio naszego pensjonatu, wypiliśmy butelkę hiszpańskiego wina z promocji w miejscowym Tesco i po wieczornej toalecie niemal natychmiast zasnęliśmy, ponieważ cztery godziny snu poprzedniej nocy i sporadyczne krótkie drzemki w samochodzie podczas podróży to było stanowczo zbyt mało, żeby zregenerować siły.

WIDOKI Z OKNA SAMOCHODU (zdjęcia robione w ruchu przez szybę), czyli coś, co rzadko zobaczymy na autostradzie














OSTRZYHOM











































O
OBIADOKOLACJA W BUDAPESZCIE
Moja faszerowana "kaposta", czyli węgierskie gołąbki

Jarek wziął pstrąga

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz