Z zabytkowej kopalni soli zmienionej w wesołe miasteczko,
pojechaliśmy do szeklerskiej wsi, która po rumuńsku się nazywa Rimetea,
ale ponieważ 90% jej mieszkańców to Węgrzy (obywatele krajów
anglojęzycznych powiedzieliby "etniczni Węgrzy", bo dla nich Węgier to
obywatel państwa węgierskiego), tym razem pozostanę przy węgierskiej
nazwie tej miejscowości, Torocko.
Żeby tam dotrzeć,
należało wrócić do ścisłej zabudowy Turdy (Salina znajduje się na jej
obrzeżach), po czym wyjechać z miasta w kierunku wsi Mihai Viteazu,
nazwanej tak na cześć kolejnego "starego znajomego", człowieka, któremu
udało się na bardzo krótko połączyć pod swoim panowaniem Wołoszczyznę,
Mołdawię i księstwo Siedmiogrodu, co wystarczyło, żeby późniejsza
rumuńska propaganda uczyniła z niego pierwszego zjednoczyciela
wszystkich ziem rumuńskich. Jeżeli taką propagandą posługują się
politycy, można to jakoś zrozumieć, bo chcą podbudować swoje bieżące
działanie precedensami z przeszłości, niemiłosiernie nimi manipulując.
Gorzej, jeżeli robią to zawodowi historycy, którzy uważają, że ich misją
jest dostarczenie politykom argumentów propagandowych. Niektórzy nawet
tak nie uważają, tylko sami święcie wierzą, że piszą obiektywną prawdę,
podczas gdy o historii, czy nam się to podoba, czy nie, zawsze piszemy z
perspektywy naszej współczesności. Jest więc Rumunia składająca się z
zachodniej Mołdawii, Wołoszczyzny i Siedmiogrodu? Jest. A dlaczego tak?
Bo już Mihał Waleczny tak to mądrze urządził, tylko potem jego piękna
rumuńska koncepcja została zniszczona. Mało kto wczuwa się w myślenie z
tamtych czasów, kiedy kwestie etniczne w przesuwaniu granic i
przejmowaniu panowania odgrywały rolę dość poślednią. Niemniej, można
się zadumać nad niezwykle ciekawym życiorysem hospodara Michała, który w
Turdzie się urodził (w 1557 r.) i pod Turdą został zamordowany w wyniku
pomówienia o układanie się z Turkami (w 1601). Rumuński bohater bowiem
przez całe życie oprócz tego, że dzielnie walczył, to przecież musiał
się postarać o jakieś sojusze. Tron wołoski zawdzięczał Osmanom, ale się
wyemancypował i szukał poparcia u Habsburgów. Turcy zaś ciągle
intrygowali podsycając opozycję bojarów wobec ambitnego hospodara. I
właśnie pod Turdą na skutek intrygi, Michała zaczęto podejrzewać o
spiskowanie tym razem z Turkami przeciwko Austriakom, na skutek czego
został zamordowany. Obóz wojskowy, w którym to się stało stacjonował
mniej więcej na terenie wsi, która teraz nosi nazwę pierwszego
zjednoczyciela ziem rumuńskich. Na wspólnego władcę Mołdawia,
Wołoszczyzna i Siedmiogród musiały poczekać do 1918 r.
We
wsi Mihai Viteazu uderzyły mnie charakterystyczne dachy pokryte
wyblakłą czerwoną dachówką, które miały szereg zagięć, tak, że składały
się z o wiele większej liczby płaszczyzn niż zwykły dach. W
Siedmogrodzie, podobnie jak na Węgrzech, wszędzie w starych domach można
spotkać dachy naczółkowe, czyli takie, które tam, gdzie spadek dwóch
części dachu tworzy wierzchołek trójkąta, tenże wierzchołek jest ścięty
pod skosem, tworząc dodatkowy trójkącik położony zazwyczaj pod kontem 45
stopni. Pewien mój kolega, przewodnik, nazywa takie dachy "polskimi",
ale, hmmm..., no właśnie... Taki naczółek tworzy dodatkową płaszczyznę
dachu. W domach w Mihai Viteazu tych dodatkowych płaszczyzn jest nieco
więcej.
Z okna jadącego samochodu nie udało się uchwycić lepszego widoku charakterystycznych dachów. |
Nie zatrzymywaliśmy się jednak we wsi upamiętniającej śmierć dzielnego Michała Walecznego. Zmierzaliśmy prosto do Torocka.
Mówimy,
że Torocko (Rimetea) leży pod Szeklerską Skałą, że została zasiedlona
przez Szeklerów, jako ludzi walecznych, do obrony kresów itd. itp. Kim
jednak byli (są?) owi tajemniczy Szeklerzy. Dzisiaj bez wątpienia jest
to węgierska grupa etnograficzna, a nie etniczna -- choć dla Rumunów
oczywiście ta druga.
Tymczasem pochodzenie Szeklerów jest bardzo
tajemnicze. Niektórzy wiążą je z pozostałościami Hunów, inni Awarów,
jeszcze inni uważają ich za zmadziaryzowanych potomków Pieczyngów i
Połowców (Kumanów). Wygląda na to, że pierwotnie był to lud z tureckiej,
a nie ugro-fińskiej grupy językowej. Często podkreśla się ich odrębne
pismo, rowasz, które wspomniałem już przy okazji przejazdu z Węgier do
Rumunii. Ten rodzaj liter, dla laika nie do odróżnienia od
skandynawskich run, był ogólnie używany przez Madziarów przed przyjęciem
łacińskiego chrztu, ale Szeklerzy pisali nimi jeszcze w połowie wieku
XIX. Pewnie dlatego dzisiaj rowasz uważany jest za jeden z symboli
węgierskości. O ile na pograniczu węgiersko-rumuńskim po madziarskiej
stronie nazwy wsi i miasteczek są umieszczane na dwóch tablicach, z
których jedna jest w rowaszu, w Torocku niczego takiego nie było.
Wjechaliśmy
bardzo szybko na główny rynek, zaparkowaliśmy przed muzeum i zaczęliśmy
obchód tej niezwykle urokliwej miejscowości. Później doczytałem, że to
wieś turystyczna, a każdy z baśniowych białych domków pokrytych
rzeźbionymi ornamentami oferuje nocleg. Nie wiem, czy to pora dnia, czy
jakieś inne czynniki sprawiły, że my akurat żadnych turystów nie
spotkaliśmy. Bardzo mnie to zdziwiło, ponieważ cała zabudowa robi
wrażenie, jakby pod tychże turystów została wzniesiona, a tymczasem
żadnych tłumów, jak na Krupówkach w Zakopanem, nie dostrzegliśmy.
Skąpany w słońcu odbijającym się dodatkowo w bieli uroczych domków,
robił wrażenie wymarłego.
Każdy z nich miał wejście do
pomieszczenia, które w Czechach i niektórych regionach Polski nazywa się
"sklep", ale my pozostańmy przy lepiej zrozumiałej piwnicy. Przy
drzwiach do nich stały często stoły i ławki, co przywiodło mi na myśl,
że być może turyści wynajmujący w tych domach kwatery mogli tam usiąść i
napić się wina wyprodukowanego przez gospodarzy. Być może. Nie
sprawdziłem tego.
W ogródku barowym siedziała spora
grupa ludzi rozmawiająca głośno po węgiersku. Być może to byli ci
turyści, których mi brakowało na ulicach. Równie dobrze jednak mogli to
być miejscowi.
Drzwi jednej z piwniczek przy rynku były otwarte,
więc mogliśmy tam zajrzeć, ale zamiast beczek z winem zastaliśmy tam
domową kapliczkę z krucyfiksem i obrazami świętych.
W
samym centrum rynku grupa rozebranych do pasa mężczyzn kuła kamienną
nawierzchnię, prawdopodobnie w celu położenia lepszej. Szczerze
współczuliśmy robotnikom wykonującą tę ciężką pracę w upale
przekraczającym 30 stopni.
Chodząc dookoła rynku, obeszliśmy kościół i cerkiew. Jeden z białych domków przy rynku był zaś prawosławną plebanią.
Zajrzeliśmy
do sklepu, gdzie kupiliśmy lody i spożyliśmy przy stoliku pod drzewem.
Po obchodzie zaś zajrzeliśmy do sklepu z pamiątkami i ubraniami.
Pierwsza weszła tam Jola. Pozdrowiła ekspedientkę, młodą kobietę przed
trzydziestką, rumuńskim "buna ziua", na co ta odpowiedziała podobnie,
ale zrobiła to tak, jakby burknęła z niechętną miną. Kiedy ja
przekroczyłem próg tego sklepu, powiedziałem "jó napot". Odpowiedziała
mi również po węgiersku, ale dokładnie w taki sam sposób, jak Joli.
Spytałem ją już po angielsku jak się wymawia węgierską nazwę tej wsi,
ponieważ nie wiedziałem, czy "ck" wymawia się w tym języku jak "k", czy
tak, jak po polsku. "Torok?" spytałem, bo przy tym wszystkim
zapomniałem, że na końcu tej nazwy jest "o". Kobieta poprawiła mnie:
"Torocko", wymawiając tę nazwę niemal dosłownie tak, jakby ją przeczytał
każdy Polak, tyle, że z akcentem na pierwszą sylabę. Ponieważ zrobiła
to znowu takim tonem, jakby się chciała obronić przed czymś bardzo
nieprzyjemnym z mojej strony, nie kontynuowałem indagowania młodej
kobiety, choć z chęcią dowiedziałbym się czegoś więcej o wsi, jej
mieszkańcach i o okolicy.
Na koniec nie odmówiliśmy sobie zajrzenia na przeciwną stronę ulicy, gdzie rozpościerał się kram z pamiątkami. Niektóre z nich były nieco lepszej jakości niż te spotykane w innych miejscach. Niemniej nie było tam żadnego charakterystycznego nakrycia głowy właściwego temu regionowi. Były bowiem słomkowe kapelusze, ale takie, jakie można kupić wszędzie, łącznie z polskimi miastami turystycznymi. Moją uwagę natomiast przyciągnęły kolorowe tkane chodniki w barwne wzory, głównie geometryczne, a to dlatego, że pamiętałem jak Sitwell pisał o rumuńskich dywanach, że niemal nie ustępują perskim i tureckim. Nie wiem, jak jest dzisiaj z ich produkcją w Rumunii, ale oprócz tego typu chodników, lub makat, nie trafiliśmy na żadne dywany.
Przy wyjeździe Agnieszce udało się uchwycić przechodzącą starszą panią w stroju ludowym. Już wcześniej, chodząc po rynku, widzieliśmy kobiety w podobnych, ale nie zrobiliśmy im zdjęcia. Mam nadzieję, że to, które zrobiła moja żona, na tyle eksponuje strój, że można rozpoznać jego cechy, natomiast twarz tej pani jest na tyle niewyraźna, że nie naruszamy jej prawa do ochrony wizerunku.
Warto pamiętać, że praktycznie z każdego punktu miejscowości mieliśmy widok na majestatyczną Szeklerską Skałę, która Jarkowi skojarzyła się z Giewontem. Jej widok zachwyca, zwłaszcza, że z każdej perspektywy wygląda ona tak, jakby chroniła swoją bryłą, niczym dachem, wioskę uroczych białych domków.
Tutaj też tną drzewa... |
Pani w szeklerskim stroju |
Nie wspięliśmy się na Szeklerską Skałę, ani też nie podjechaliśmy się przejść po wąwozie Turda, który podobnie jak ten w Polovragi, z daleka aż się prosił, żeby go wykorzystać do jakiegoś filmu. Zrezygnowaliśmy z tego z powodu upału, który dawał nam się porządnie we znaki. Oczywiście można było to potraktować jako wyzwanie do pokonania, ale jakoś na podejmowanie wyzwań też nie mieliśmy ochoty. Później nasz gospodarz pytał Jolę i Agnieszkę, czy byliśmy w jakimś miejscu, którego nazwy nie zrozumiały. Dopiero kiedy nam o tym opowiedziały, domyśliliśmy się, że chodziło mu to ten wąwóz. No trudno. Trzeba przyznać wprost -- wymiękliśmy.
Zostawiwszy samochód na żwirowym parkingu przed pensjonatem, poszliśmy na Plac Rewolucji na obiad. Zgodnie z wczorajszą sugestią dziewczyny z drink-baru, to "Rusałki". Początkowo musieliśmy dobrze się przyjrzeć fasadom budynków, ponieważ "Rusalca", w odróżnieniu do sąsiednich lokali nie posiada ogródka na zewnątrz. Wejście do niej jest tak niepozorne, że bardzo łatwo je przegapić. Tymczasem znajduje się ono tuż za napisem "Turda", przy którym poprzedniego dnia zrobiliśmy sobie zdjęcie.
Wnętrze było obiecujące, może taka trochę elegancka wersja PRLu, ale generalnie wrażenie pozytywne -- bardzo czysto i schludnie. Przy stolikach siedziały całe rodziny, a to wskazywało na to, że jedzenie będzie dobre. Młoda kelnerka mówiła może nie najlepiej po angielsku, ale dogadaliśmy się bez problemu. Powiedziała, że trzeba się nastawić na to, że na posiłek się czeka do 40 minut, ale nasz obiad pojawił się na stole już po ok. piętnastu.
Jarek wziął... oczywiście ciorbę de burta, którą ocenił na bardzo dobrą, ale jednak nie tak dobra jak w Casa Damian w Sebeszu. Ja natomiast zamówiłem sobie szaszłyki, czyli dwa patyki mięsem z kurczaka, wieprzowiny, cebuli i papryki, do tego ryż z warzywami (którymi okazały się marchewka i pieczarki) i sałatkę w postaci papryki nadziewanej kapustą. Mięso w szaszłykach było, jak na mój gust, zbyt suche, ale całość była bardzo dobra. Wyszliśmy z "Rusałki" w pełni usatysfakcjonowani.
Lemoniada z owoców leśnych |
Sałatka Agnieszki -- jak grecka, ale z kurczakiem |
Cordon Bleu Joli z białą kapustą i pomidorami |
Frigatui (szaszłyki), orez cu legume (ryż z warzywami) i papryka nadziewana kapustą |
Podeszliśmy do stosunkowo nowej cerkwi, przyjrzeliśmy się pomnikowi przed nią, poświęconemu rumuńskim bohaterom walczącym z Niemcami w II wojnie światowej, a więc pod sam jej koniec, kiedy Rumuni zmienili sojusznika.
Następnie wróciliśmy przeciwległą pierzeją Placu Rewolucji, po drodze wstępując na zakupy do supermarketu, gdzie obok znajdował sie kantor oferujący bardzo korzystny przelicznik (4,703 leje za 1 euro), w związku z czym jeszcze kilka euro wymieniliśmy, żeby mieć właśnie na te zakupy i ewentualnie na jakieś jutrzejsze wydatki przed węgierską granicą. Tuż przed skrętem w przecznicę prowadzącą na naszą kwaterę, kupiliśmy w oknie piekarni sześć covrigi, czyli duże obwarzanki, trzy z makiem i trzy z nadzieniem wiśniowym, na pogryzanie podczas jutrzejszej podróży.
Wieczorem okazało się, że w drewnianej altanie, gdzie jedliśmy kolację poprzedniego wieczoru jacyś młodzi ludzie urządzali grilla, natomiast pozostałe stoły na świeżym powietrzu też były zajęte z powodu przyjazdu nowych gości, wieczorny posiłek spożyliśmy przy stole na naszym piętrze tuż przy schodach. Kiedy jedliśmy, przyszedł do nas nasz sympatyczny gospodarz spytać, o której dokładnie jutro wyjeżdżamy. Chodziło pewnie o to, żeby być gotowym o odpowiedniej godzinie, ale również o to, że za samochodem Jarka zaparkował duży wóz z rosyjską rejestracją, więc być może następnego dnia rano jego właściciel musiałby nas wypuścić.
Po kolacji, kiedy dwa krzesła od stołu, przy którym jedliśmy kolację, żeby je ustawić na balkonie, gdzie zamierzaliśmy sobie usiąść, zagadnąłem żonę kierowcy rosyjskiego samochodu. Oczywiście powiedziałem najpierw "dobry wieczier", a następnie zadałem pytanie skąd są. Na to kobieta odpowiedziała, że właśnie wracają z urlopu w Bułgarii, a zmierzają do Moskwy! Pomyślałem sobie, że czym my się tu podniecamy? Przecież my razem nie zrobiliśmy nawet trzech tysięcy kilometrów. Tymczasem nasi nowi sąsiedzi mają naprawdę poważne odległości do pokonania!
Siedząc już na naszym balkonie przy ostatniej ćwiartce palinki zakupionej u uroczego staruszka na Transalpinie, snuliśmy spekulacje na temat potencjalnej trasy Rosjan do domu. Najkrótsza droga wiodła przez Ukrainę, ale przecież Rosja jest w konflikcie z tym krajem. Z drugiej strony współczesne konflikty zbrojne potrafią być jakieś dziwne. Gdzieś toczą się walki, a obok ludzie się normalnie kontaktują. Być może tak jest z tą Rosją i Ukrainą. Nie zaprzątaliśmy sobie długo tym głowy, ponieważ Jarek, na bodziec w postaci słowa "Moskwa", znalazł na YouTube kilka wersji znanej rosyjskiej pieśni "Podmoskownyje wiecziera" i zaczął je odtwarzać. Następnie melodia ta stała się naszym leitmotivem podczas rozmowy w ten gorący siedmiogrodzki wieczór. Co kilka zdań, ktoś zaczynał ją nucić. Na szczęście dość cicho, ponieważ niektórzy z nas potrafią nieźle odejść od właściwej linii melodycznej! :)
nazwa sklep, poszła od sklepionych piwnic, które później w piwnicę się zmieniły, a sklep wylazł do ludzi
OdpowiedzUsuń:))