poniedziałek, 19 sierpnia 2019

Pod Szeklerską Skałą, czyli Torocko (Rimetea), oraz popłudnie w Turdzie

Z zabytkowej kopalni soli zmienionej w wesołe miasteczko, pojechaliśmy do szeklerskiej wsi, która po rumuńsku się nazywa Rimetea, ale ponieważ 90% jej mieszkańców to Węgrzy (obywatele krajów anglojęzycznych powiedzieliby "etniczni Węgrzy", bo dla nich Węgier to obywatel państwa węgierskiego), tym razem pozostanę przy węgierskiej nazwie tej miejscowości, Torocko.

Żeby tam dotrzeć, należało wrócić do ścisłej zabudowy Turdy (Salina znajduje się na jej obrzeżach), po czym wyjechać z miasta w kierunku wsi Mihai Viteazu, nazwanej tak na cześć kolejnego "starego znajomego", człowieka, któremu udało się na bardzo krótko połączyć pod swoim panowaniem Wołoszczyznę, Mołdawię i księstwo Siedmiogrodu, co wystarczyło, żeby późniejsza rumuńska propaganda uczyniła z niego pierwszego zjednoczyciela wszystkich ziem rumuńskich. Jeżeli taką propagandą posługują się politycy, można to jakoś zrozumieć, bo chcą podbudować swoje bieżące działanie precedensami z przeszłości, niemiłosiernie nimi manipulując. Gorzej, jeżeli robią to zawodowi historycy, którzy uważają, że ich misją jest dostarczenie politykom argumentów propagandowych. Niektórzy nawet tak nie uważają, tylko sami święcie wierzą, że piszą obiektywną prawdę, podczas gdy o historii, czy nam się to podoba, czy nie, zawsze piszemy z perspektywy naszej współczesności. Jest więc Rumunia składająca się z zachodniej Mołdawii, Wołoszczyzny i Siedmiogrodu? Jest. A dlaczego tak? Bo już Mihał Waleczny tak to mądrze urządził, tylko potem jego piękna rumuńska koncepcja została zniszczona. Mało kto wczuwa się w myślenie z tamtych czasów, kiedy kwestie etniczne w przesuwaniu granic i przejmowaniu panowania odgrywały rolę dość poślednią. Niemniej, można się zadumać nad niezwykle ciekawym życiorysem hospodara Michała, który w Turdzie się urodził (w 1557 r.) i pod Turdą został zamordowany w wyniku pomówienia o układanie się z Turkami (w 1601). Rumuński bohater bowiem przez całe życie oprócz tego, że dzielnie walczył, to przecież musiał się postarać o jakieś sojusze. Tron wołoski zawdzięczał Osmanom, ale się wyemancypował i szukał poparcia u Habsburgów. Turcy zaś ciągle intrygowali podsycając opozycję bojarów wobec ambitnego hospodara. I właśnie pod Turdą na skutek intrygi, Michała zaczęto podejrzewać o spiskowanie tym razem z Turkami przeciwko Austriakom, na skutek czego został zamordowany. Obóz wojskowy, w którym to się stało stacjonował mniej więcej na terenie wsi, która teraz nosi nazwę pierwszego zjednoczyciela ziem rumuńskich. Na wspólnego władcę Mołdawia, Wołoszczyzna i Siedmiogród musiały poczekać do 1918 r.

We wsi Mihai Viteazu uderzyły mnie charakterystyczne dachy pokryte wyblakłą czerwoną dachówką, które miały szereg zagięć, tak, że składały się z o wiele większej liczby płaszczyzn niż zwykły dach. W Siedmogrodzie, podobnie jak na Węgrzech, wszędzie w starych domach można spotkać dachy naczółkowe, czyli takie, które tam, gdzie spadek dwóch części dachu tworzy wierzchołek trójkąta, tenże wierzchołek jest ścięty pod skosem, tworząc dodatkowy trójkącik położony zazwyczaj pod kontem 45 stopni. Pewien mój kolega, przewodnik, nazywa takie dachy "polskimi", ale, hmmm..., no właśnie...  Taki naczółek tworzy dodatkową płaszczyznę dachu. W domach w Mihai Viteazu tych dodatkowych płaszczyzn jest nieco więcej.





Z okna jadącego samochodu nie udało się uchwycić lepszego widoku charakterystycznych dachów.
Nie zatrzymywaliśmy się jednak we wsi upamiętniającej śmierć dzielnego Michała Walecznego. Zmierzaliśmy prosto do Torocka.










Mówimy, że Torocko (Rimetea) leży pod Szeklerską Skałą, że została zasiedlona przez Szeklerów, jako ludzi walecznych, do obrony kresów itd. itp. Kim jednak byli (są?) owi tajemniczy Szeklerzy. Dzisiaj bez wątpienia jest to węgierska grupa etnograficzna, a nie etniczna -- choć dla Rumunów oczywiście ta druga.
Tymczasem pochodzenie Szeklerów jest bardzo tajemnicze. Niektórzy wiążą je z pozostałościami Hunów, inni Awarów, jeszcze inni uważają ich za zmadziaryzowanych potomków Pieczyngów i Połowców (Kumanów). Wygląda na to, że pierwotnie był to lud z tureckiej, a nie ugro-fińskiej grupy językowej. Często podkreśla się ich odrębne pismo, rowasz, które wspomniałem już przy okazji przejazdu z Węgier do Rumunii. Ten rodzaj liter, dla laika nie do odróżnienia od skandynawskich run, był ogólnie używany przez Madziarów przed przyjęciem łacińskiego chrztu, ale Szeklerzy pisali nimi jeszcze w połowie wieku XIX. Pewnie dlatego dzisiaj rowasz uważany jest za jeden z symboli węgierskości. O ile na pograniczu węgiersko-rumuńskim po madziarskiej stronie nazwy wsi i miasteczek są umieszczane na dwóch tablicach, z których jedna jest w rowaszu, w Torocku niczego takiego nie było.

Wjechaliśmy bardzo szybko na główny rynek, zaparkowaliśmy przed muzeum i zaczęliśmy obchód tej niezwykle urokliwej miejscowości. Później doczytałem, że to wieś turystyczna, a każdy z baśniowych białych domków pokrytych rzeźbionymi ornamentami oferuje nocleg. Nie wiem, czy to pora dnia, czy jakieś inne czynniki sprawiły, że my akurat żadnych turystów nie spotkaliśmy. Bardzo mnie to zdziwiło, ponieważ cała zabudowa robi wrażenie, jakby pod tychże turystów została wzniesiona, a tymczasem żadnych tłumów, jak na Krupówkach w Zakopanem, nie dostrzegliśmy. Skąpany w słońcu odbijającym się dodatkowo w bieli uroczych domków, robił wrażenie wymarłego.

Każdy z nich miał wejście do pomieszczenia, które w Czechach i niektórych regionach Polski nazywa się "sklep", ale my pozostańmy przy lepiej zrozumiałej piwnicy. Przy drzwiach do nich stały często stoły i ławki, co przywiodło mi na myśl, że być może turyści wynajmujący w tych domach kwatery mogli tam usiąść i napić się wina wyprodukowanego przez gospodarzy. Być może. Nie sprawdziłem tego. 

W ogródku barowym siedziała spora grupa ludzi rozmawiająca głośno po węgiersku. Być może to byli ci turyści, których mi brakowało na ulicach. Równie dobrze jednak mogli to być miejscowi. 
Drzwi jednej z piwniczek przy rynku były otwarte, więc mogliśmy tam zajrzeć, ale zamiast beczek z winem zastaliśmy tam domową kapliczkę z krucyfiksem i obrazami świętych. 

W samym centrum rynku grupa rozebranych do pasa mężczyzn kuła kamienną nawierzchnię, prawdopodobnie w celu położenia lepszej. Szczerze współczuliśmy robotnikom wykonującą tę ciężką pracę w upale przekraczającym 30 stopni. 

Chodząc dookoła rynku, obeszliśmy kościół i cerkiew. Jeden z białych domków przy rynku był zaś prawosławną plebanią. 

Zajrzeliśmy do sklepu, gdzie kupiliśmy lody i spożyliśmy przy stoliku pod drzewem. Po obchodzie zaś zajrzeliśmy do sklepu z pamiątkami i ubraniami. Pierwsza weszła tam Jola. Pozdrowiła ekspedientkę, młodą kobietę przed trzydziestką, rumuńskim "buna ziua", na co ta odpowiedziała podobnie, ale zrobiła to tak, jakby burknęła z niechętną miną. Kiedy ja przekroczyłem próg tego sklepu, powiedziałem "jó napot". Odpowiedziała mi również po węgiersku, ale dokładnie w taki sam sposób, jak Joli. Spytałem ją już po angielsku jak się wymawia węgierską nazwę tej wsi, ponieważ nie wiedziałem, czy "ck" wymawia się w tym języku jak "k", czy tak, jak po polsku. "Torok?" spytałem, bo przy tym wszystkim zapomniałem, że na końcu tej nazwy jest "o". Kobieta poprawiła mnie: "Torocko", wymawiając tę nazwę niemal dosłownie tak, jakby ją przeczytał każdy Polak, tyle, że z akcentem na pierwszą sylabę. Ponieważ zrobiła to znowu takim tonem, jakby się chciała obronić przed czymś bardzo nieprzyjemnym z mojej strony, nie kontynuowałem indagowania młodej kobiety, choć z chęcią dowiedziałbym się czegoś więcej o wsi, jej mieszkańcach i o okolicy. 
Na koniec nie odmówiliśmy sobie zajrzenia na przeciwną stronę ulicy, gdzie rozpościerał się kram z pamiątkami. Niektóre z nich były nieco lepszej jakości niż te spotykane w innych miejscach. Niemniej nie było tam żadnego charakterystycznego nakrycia głowy właściwego temu regionowi. Były bowiem słomkowe kapelusze, ale takie, jakie można kupić wszędzie, łącznie z polskimi miastami turystycznymi. Moją uwagę natomiast przyciągnęły kolorowe tkane chodniki w barwne wzory, głównie geometryczne, a to dlatego, że pamiętałem jak Sitwell pisał o rumuńskich dywanach, że niemal nie ustępują perskim i tureckim. Nie wiem, jak jest dzisiaj z ich produkcją w Rumunii, ale oprócz tego typu chodników, lub makat, nie trafiliśmy na żadne dywany. 

Przy wyjeździe Agnieszce udało się uchwycić przechodzącą starszą panią w stroju ludowym. Już wcześniej, chodząc po rynku, widzieliśmy kobiety w podobnych, ale nie zrobiliśmy im zdjęcia. Mam nadzieję, że to, które zrobiła moja żona, na tyle eksponuje strój, że można rozpoznać jego cechy, natomiast twarz tej pani jest na tyle niewyraźna, że nie naruszamy jej prawa do ochrony wizerunku.
Warto pamiętać, że praktycznie z każdego punktu miejscowości mieliśmy widok na majestatyczną Szeklerską Skałę, która Jarkowi skojarzyła się z Giewontem. Jej widok zachwyca, zwłaszcza, że z każdej perspektywy wygląda ona tak, jakby chroniła swoją bryłą, niczym dachem, wioskę uroczych białych domków. 





















Tutaj też tną drzewa...























































Pani w szeklerskim stroju

Nie wspięliśmy się na Szeklerską Skałę, ani też nie podjechaliśmy się przejść po wąwozie Turda, który podobnie jak ten w Polovragi, z daleka aż się prosił, żeby go wykorzystać do jakiegoś filmu. Zrezygnowaliśmy z tego z powodu upału, który dawał nam się porządnie we znaki. Oczywiście można było to potraktować jako wyzwanie do pokonania, ale jakoś na podejmowanie wyzwań też nie mieliśmy ochoty. Później nasz gospodarz pytał Jolę i Agnieszkę, czy byliśmy w jakimś miejscu, którego nazwy nie zrozumiały. Dopiero kiedy nam o tym opowiedziały, domyśliliśmy się, że chodziło mu to ten wąwóz. No trudno. Trzeba przyznać wprost -- wymiękliśmy. 

Zostawiwszy samochód na żwirowym parkingu przed pensjonatem, poszliśmy na Plac Rewolucji na obiad. Zgodnie z wczorajszą sugestią dziewczyny z drink-baru, to "Rusałki". Początkowo musieliśmy dobrze się przyjrzeć fasadom budynków, ponieważ "Rusalca", w odróżnieniu do sąsiednich lokali nie posiada ogródka na zewnątrz. Wejście do niej jest tak niepozorne, że bardzo łatwo je przegapić. Tymczasem znajduje się ono tuż za napisem "Turda", przy którym poprzedniego dnia zrobiliśmy sobie zdjęcie. 

Wnętrze było obiecujące, może taka trochę elegancka wersja PRLu, ale generalnie wrażenie pozytywne -- bardzo czysto i schludnie. Przy stolikach siedziały całe rodziny, a to wskazywało na to, że jedzenie będzie dobre. Młoda kelnerka mówiła może nie najlepiej po angielsku, ale dogadaliśmy się bez problemu. Powiedziała, że trzeba się nastawić na to, że na posiłek się czeka do 40 minut, ale nasz obiad pojawił się na stole już po ok. piętnastu. 

Jarek wziął... oczywiście ciorbę de burta, którą ocenił na bardzo dobrą, ale jednak nie tak dobra jak w Casa Damian w Sebeszu. Ja natomiast zamówiłem sobie szaszłyki, czyli dwa patyki mięsem z kurczaka, wieprzowiny, cebuli i papryki, do tego ryż z warzywami (którymi okazały się marchewka i pieczarki) i sałatkę w postaci papryki nadziewanej kapustą. Mięso w szaszłykach było, jak na mój gust, zbyt suche, ale całość była bardzo dobra. Wyszliśmy z "Rusałki" w pełni usatysfakcjonowani.
Lemoniada z owoców leśnych


Sałatka Agnieszki -- jak grecka, ale z kurczakiem


Cordon Bleu Joli z białą kapustą i pomidorami

Frigatui (szaszłyki), orez cu legume (ryż z warzywami) i papryka nadziewana kapustą









Podeszliśmy do stosunkowo nowej cerkwi, przyjrzeliśmy się pomnikowi przed nią, poświęconemu rumuńskim bohaterom walczącym z Niemcami w II wojnie światowej, a więc pod sam jej koniec, kiedy Rumuni zmienili sojusznika. 

Następnie wróciliśmy przeciwległą pierzeją Placu Rewolucji, po drodze wstępując na zakupy do supermarketu, gdzie obok znajdował sie kantor oferujący bardzo korzystny przelicznik (4,703 leje za 1 euro), w związku z czym jeszcze kilka euro wymieniliśmy, żeby mieć właśnie na te zakupy i ewentualnie na jakieś jutrzejsze wydatki przed węgierską granicą. Tuż przed skrętem w przecznicę prowadzącą na naszą kwaterę, kupiliśmy w oknie piekarni sześć covrigi, czyli duże obwarzanki, trzy z makiem i trzy z nadzieniem wiśniowym, na pogryzanie podczas jutrzejszej podróży. 

Wieczorem okazało się, że w drewnianej altanie, gdzie jedliśmy kolację poprzedniego wieczoru jacyś młodzi ludzie urządzali grilla, natomiast pozostałe stoły na świeżym powietrzu też były zajęte z powodu przyjazdu nowych gości, wieczorny posiłek spożyliśmy przy stole na naszym piętrze tuż przy schodach. Kiedy jedliśmy, przyszedł do nas nasz sympatyczny gospodarz spytać, o której dokładnie jutro wyjeżdżamy. Chodziło pewnie o to, żeby być gotowym o odpowiedniej godzinie, ale również o to, że za samochodem Jarka zaparkował duży wóz z rosyjską rejestracją, więc być może następnego dnia rano jego właściciel musiałby nas wypuścić. 

Po kolacji, kiedy dwa krzesła od stołu, przy którym jedliśmy kolację, żeby je ustawić na balkonie, gdzie zamierzaliśmy sobie usiąść, zagadnąłem żonę kierowcy rosyjskiego samochodu. Oczywiście powiedziałem najpierw "dobry wieczier", a następnie zadałem pytanie skąd są. Na to kobieta odpowiedziała, że właśnie wracają z urlopu w Bułgarii, a zmierzają do Moskwy! Pomyślałem sobie, że czym my się tu podniecamy? Przecież my razem nie zrobiliśmy nawet trzech tysięcy kilometrów. Tymczasem nasi nowi sąsiedzi mają naprawdę poważne odległości do pokonania! 

Siedząc już na naszym balkonie przy ostatniej ćwiartce palinki zakupionej u uroczego staruszka na Transalpinie, snuliśmy spekulacje na temat potencjalnej trasy Rosjan do domu. Najkrótsza droga wiodła przez Ukrainę, ale przecież Rosja jest w konflikcie z tym krajem. Z drugiej strony współczesne konflikty zbrojne potrafią być jakieś dziwne. Gdzieś toczą się walki, a obok ludzie się normalnie kontaktują. Być może tak jest z tą Rosją i Ukrainą. Nie zaprzątaliśmy sobie długo tym głowy, ponieważ Jarek, na bodziec w postaci słowa "Moskwa", znalazł na YouTube kilka wersji znanej rosyjskiej pieśni "Podmoskownyje wiecziera" i zaczął je odtwarzać. Następnie melodia ta stała się naszym leitmotivem podczas rozmowy w ten gorący siedmiogrodzki wieczór. Co kilka zdań, ktoś zaczynał ją nucić. Na szczęście dość cicho, ponieważ niektórzy z nas potrafią nieźle odejść od właściwej linii melodycznej! :)

1 komentarz:

  1. nazwa sklep, poszła od sklepionych piwnic, które później w piwnicę się zmieniły, a sklep wylazł do ludzi
    :))

    OdpowiedzUsuń