sobota, 17 sierpnia 2019

Monastyry w okolicy Râmnicu Vâlcea

11 sierpnia, w niedzielę, pozwoliliśmy sobie na nieco dłuższy sen. Korzystając z otwartej kuchni mogliśmy też zaparzyć sobie kawę w kawiarce. Natomiast około dziesiątej wyruszyliśmy na objazd trzech monastyrów, z jakich słynie ta część Oltenii.

GOVORA

Pierwszy z zaplanowanych klasztrów był w miejscowości Govora, o której wspominał Sitwell w swoich wspomnieniach. Jego pozytywnie zaskoczył hotel, gdzie się zatrzymał z grupą goszczących go rumuńskich arystokratów, oraz widok Romów z innego plemienia, niż tych, których widział wcześniej. Wnioskując z opisu, prawdopodobnie Anglik był w miejscowości, która się dzisiaj nazywa Băile Govora, 6 kilometrów dalej, która jest uzdrowiskiem.

My w Govorze nie mieliśmy zamiaru nocować, więc nawet nie sprawdziliśmy, czy jest tam jakikolwiek hotel lub pensjonat. Nie spotkaliśmy też ani jednego Roma lub Romki. Po zaparkowaniu samochodu musieliśmy przejść brukowaną drogą pod górę pod bramę do zabudowań klasztornych. Początki założenia sięgają rzekomo czasów hospodara Vlada Diabła (Vlad Dracul), bo to właśnie on, a nie jego syn, Vlad Palownik, nosił przydomek Dracul. W młodości, kiedy jeszcze służył na dworze króla Węgier Zygmunta Luksemburczyka, przyjęto go do Związku Smoczego, organizacji zobowiązanej do ścisłej wierności królowi, i stąd jego przydomek Draco (smok), co jego rodacy później przekręcili na Dracul (diabeł). Potwierdzone dokumenty wskazują na to, że na pewno do budowy monastyru przyczynił się właśnie Vlad Tepes, czyli Palownik. Zresztą obecne zabudowania pochodzą z czasów jeszcze późniejszych.

Kiedy weszliśmy za bramę, dobiegły nas słowa kazania z głośnika na zewnątrz cerkiewki (one wszystko są bardzo małe!), przed którą stali lub siedzieli na murkach lub schodach wierni w różnym wieku. Niektórzy wychodzili z wnętrza biseriki, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, czyniąc przy tym po wielokroć prawosławny znak krzyża, praktycznie nie dotykając czoła i ramion, co po raz kolejny zrobiło na mnie wrażenie, że tym gestom nie towarzyszy jakakolwiek myśl.

Zrobiliśmy kilka zdjęć, po czym zaszliśmy do sklepiku z pamiątkami, gdzie kupiłem sobie CD z rumuńskimi śpiewami cerkiewnymi, które są jakże inne od tych wykonywanych przez ludy ruskie. Koniecznie chciałem posłuchać chóru i księdza na żywo, więc zatrzymałem się przy cerkwi trochę dłużej. Faktycznie, homilia dobiegła końca, a znudzeni słuchacze nieco się poruszyli, kiedy ksiądz zaczął śpiewać na zmianę z "chórem" składającym się chyba (nie widziałem, bo do wewnątrz nie wchodziłem) z dwóch, góra trzech głosów żeńskich. Homiletyka, czyli sztuka głoszenia kazań, do łatwych nie należy. Wymaga umiejętności nie tylko oratorskich, ale i aktorskich. Dlatego pod każdą szerokością geograficzną i obojętnie od odłamu chrześcijaństwa, przeciętni kaznodzieje głoszą raczej sztampowe banały. Jeżeli jednak robią to z odpowiednią modulacją głosu, mogą na niektórych słuchaczach wywrzeć wrażenie. Rumuński ksiądz w Govorze regularnie podnosił głos, po czym go obniżał, co sprawiało, że brzmiał jak każdy stateczny kaznodzieja, czy to prawosławny, czy katolicki.

Po wyjściu za bramę skręciliśmy na moment do studni z kranikiem, jaka stała obok kamienistej drogi. Nie wiem, czy Rumuni wierzą w cudowną moc tego źródełka, ale woda nam na pewno nie zaszkodziła.

Schodząc w kierunku samochodu naszą uwagę przykuły krowy pasące się za płotem. Kiedy jeszcze szliśmy w kierunku biseriki, znajdowały się kilka metrów od niego. Teraz stały przy samym ogrodzeniu i nie byłoby w tym zupełnie nic interesującego, gdyby nie to, że jedno z mlekodajnych zwierząt przeżuwało kawałek tkaniny, który wyglądał na koszulę w ciemnym kolorze. Krowa nie miała chyba jednak zamiaru jej skonsumować, ponieważ po kilku sekundach żucia, zarzuciła głową do tyłu tak, że nieszczęsna koszula uderzyła z impetem w jej plecy płosząc z nich stado much! Idąc do samochodu komentowaliśmy inteligencję zwierzęcia, które nie należąc do naczelnych, znalazło sposób na opędzenie się od uprzykrzonych owadów przy pomocy narzędzia!

Wśród wiernych stojących przy cerkwi, a potem z niech wychodzących lub dopiero do niej idących, dostrzegliśmy kilka osób w strojach ludowych. Wspomniałem już przy innej okazji, że Rumunki bardzo często noszą białe bluzki z haftami ludowymi. Takie więc nie wzbudzały jakiejś większej ekscytacji. Tutaj natomiast widzieliśmy starsze panie i małe dziewczynki w kompletnych ludowych strojach. Głupio nam było jednak prosić ich pozwolenie na zrobienie im zdjęcia. A bez pozwolenia w ogóle nie wypadało.




















HOREZU (Hurezi)

Z Govory przejechaliśmy do Horezu, miejscowości o różnych wersjach pisowni. Sitwell np. pisał Hurezi. Nie ma jednak wątpliwości, że chodzi o tę samą siedzibę dawnego monastyru męskiego, o którym Anglik pisał, że ok. 70 lat przed nim (pisał w 1937 r.) mnisi klasztor puścili, zaś miejsce to zostało przekształcone w klasztor żeński (convent). Tenże monastyr zawdzięcza swoje istnienie... (no, komu?)... Constantinowi Brâncoveanu, który go ufundował w 1690 r. Styl malarstwa sakralnego z Horezu stał się wzorem dla sztuki sakralnej w całej Rumunii. Dlatego też ten olteński monastyr stanowi kolejny przykład architektury w stylu brynkowińskim, który w 1993 r. wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Już z daleka widać było, że jest to kompleks o wiele większy od Govory czy Cotmeany. Droga z parkingu nie szła tak stromo pod górę, jak w Govorze, a tylko lekko się wznosiła. Zanim doszliśmy do bramy klasztornej, dostrzegliśmy po naszej lewej stronie białą biserikę. Furtka w ogrodzeniu łatwo dała się otworzyć, więc najpierw obejrzeliśmy tę świątynkę, o której, jednakowoż, niczego się nie dowiedzieliśmy. 












Poszliśmy dalej. Po przekroczeniu bramy zobaczyliśmy, że cerkiew stoi w centrum placu, po naszej prawej, zaś do wewnętrznej strony muru przylegają zabudowania klasztorne. Po placu krążyły mniszki w czarnych habitach i specyficznych nakryciach głowy, odmiennych od tych, jakie można zobaczyć u mniszek prawosławnych w Białymstoku. W biserice akurat nie było już liturgii, ale kręcił się po niej tłum ludzi. Na dodatek przed drzwiami widniał wyraźny zakaz robienia zdjęć wewnątrz. Obszedłem je więc bez wyciągania telefonu... Eeeeee, no dobra, zgrzeszyłem...


Sztywne przepisy dotyczące pisania ikon (bo ikony, przynajmniej w nomenklaturze polskiego prawosławia, się pisze, a nie maluje) sprawiają, że cerkwie mają swój niepowtarzalny charakter. Nie ma w nich rzeźb, ikony nie mogą przedstawiać postaci pod kontem, ani poskręcanych, dlatego klasyczny europejski barok nie mógłby w cerkwi zaistnieć. Postaci świętych i aniołów przedstawiane są w postawie wyprostowanej i dostojnej. Twarze najczęściej są przedstawiane w całości, nie z profilu, a nawet, jeśli figura świętego stoi bokiem, to i tak twarz ma ukazaną w taki sposób, żeby widać było oboje oczu. Jeżeli do tego dodamy dobór kolorów i sposób cieniowania (bardzo oszczędny), odkryjemy, że mamy do czynienia z niepowtarzalną konwencją stanowiącą unikatowe przekształcenie rzeczywistości pomieszane ze światem fantastycznym. Jest to sztuka par excellence -- nie ma zbyt wiele wspólnego z realizmem, ale w swojej konsekwencji stanowi tak spójną całość, że trudno się nią nie zachwycić. Nie tylko same święte obrazy (ikony, czyli po rumuńsku icoane) tworzą to niesamowite wrażenie, ale polichromie i freski pokrywające całe powierzchnie ścian i sufitów, z Jezusem Pantokratorem jako najczęstszym motywem na wewnętrznej części kopuły (choć nie zawsze jest Jezus Pantokrator).

Na dodatek, w świątyni prawosławnej malowidła zdobiące ściany spełniały tę samą rolę, co rzeźby i obrazy w kościołach katolickich. To była swego rodzaju "biblia ubogich". Oglądając kolorowe ściany chramu, wierny niejako "czytał komiks" o swoich świętych. Pomimo wyżej wspomnianej dość sztywnej konwencji obowiązującej prawosławnych artystów, w malarstwie cerkiewnym jest jednak miejsce na regionalne różnice, a także te wynikające z ich indywidualnych cech. Rumuńskie polichromie i ikony mogą też przedstawiać świętych, których w innych rejonach świata się nie czci, np. święty Stefan III Wielki (cel Mare), hospodar mołdawski, znany w swoich czasach w Polsce jako Steczko, a którego nie należy oczywiście mylić ze świętym Stefanem Wielkim węgierskim, chyba nie jest zbytnio znany wyznawcom prawosławia na Podlasiu, na Białorusi czy w Rosji.

Wyszliśmy na zewnątrz, żeby oddać się szaleństwu fotografowania, jak byśmy chcieli sobie zrekompensować brak możliwości robienia zdjęć w budynku. Zajrzeliśmy w różne zakamarki w budynkach klasztornych. Akurat mniszki miały obiad, więc z kuchni dochodziły smakowite zapachy, co nieco drażniło nasze, a zwłaszcza moje, zmysły, ponieważ zaczynaliśmy odczuwać lekki głód.
Wyszliśmy poza mury klasztoru furtką znajdującą się dokładnie za absydą kościoła. Poszliśmy kilka kroków przed siebie zostawiając po prawej ogrodzoną łąkę ze stawem, na której pasły się krowy. Po pokonaniu krótkiego dystansu ścieżki między wysokimi drzewami znaleźliśmy się naprzeciwko małej cerkiewki otoczonej grobami. Ponieważ była zamknięta, obejrzeliśmy ją tylko z zewnątrz i zeszliśmy z powrotem w kierunku murów. 

Zacząłem odczuwać już bardzo poważny głód, więc chciałem jak najszybciej zakończyć naszą wizytę w klasztorze i udać się w poszukiwanie jakiejś restauracji. Tymczasem Jola wpadła na pomysł, że może teraz przerzedziło się w głównej cerkwi i że może teraz będzie tam można ją spokojnie obejrzeć. Agnieszka z Jolą i Jarkiem wrócili w obręb murów monastyru, ja zaś obszedłem je od zewnątrz z zamiarem poczekania na nich przy bramie. Mój głód prawdopodobnie wiązał się ze spadkiem poziomu glukozy we krwi, ponieważ zacząłem go odczuwać nie tylko żołądkiem, ale dosłownie każdą komórką ciała. Tymczasem moi towarzysze jakby zapadli się w klasztornych podziemiach. Wróciłem więc przez bramę na teren klasztoru i wszedłem do pustej biseriki. Ponieważ w jej głównej części nikogo nie było, poddałem się pokusie złamania zakazu. Wyciągnąłem telefon i zrobiłem kilka zdjęć. Następnie wróciłem za bramę, gdzie dostrzegłem swoją żonę z Jolą i Jarkiem idących w kierunku samochodu. Okazało się, że opuścili mury klasztorne tą samą furtką, którą wcześniej wyszliśmy na przyklasztorny cmentarz. 

























































Kiedy już razem doszliśmy do poziomu straganów z pamiątkami i stolika pani, która sprzedawała miody, soki i syropy, a także świeże owoce leśne, spytałem, pokazując na jeden z plastikowych kubeczków pełnych jeżyn "curate?" (czyste?), na co kobieta odpowiedziała patrząc mi prosto w oczy "da, da!" (tak, tak). Kupiłem więc taki kubeczek z owocami i wykałaczką do ich jedzenia, w szybkim tempie je pochłonąłem i poczułem się znacznie lepiej. Wiedziałem, że bez problemu wytrzymam do obiadu, który miał nastąpić za co najmniej dwie godziny. 

POLOVRAGI

Kolejnym punktem naszego niedzielnego objazdu był kolejny prawosławny monastyr w Polovragi. Dużo mniejszy niż ten w Horezu, ale za to jak położony! Już dojeżdżając do niego z daleka podziwialiśmy jego tło w postaci monumentalnych Karpat z malowniczym wąwozem stanowiącym z daleka widok wprost baśniowy, wymarzony do nakręcenia kolejnej części Władcy pierścieni. Przy bramie wejściowej siedziała cała grupa romskich żebraków -- być może była to rodzina, babka, matka i dzieci płci obojga, tudzież jakichś dwóch mężczyzn. Ludzie wyciągający ręce po pieniądze odwiedzających klasztor byli również w Horezu, ale było ich raptem dwoje. Tutaj każdy patrzył błagalnie na przechodniów i powtarzał "Dă-ma! Dă-ma!", nie siląc się nawet na żadne słowa uzasadnienia powodu, dla którego turyści i pielgrzymi mieliby im coś dawać. "Daj mi!" i już, bo tak! 

Zajrzeliśmy na moment do sklepiku z dewocjonaliami, Bibliami i pamiątkami, po czym wsiedliśmy do samochodu i podjechaliśmy jakieś pół kilometra dalej za północną część ogrodzenia klasztornego. Zobaczywszy, że mały parking, jaki turyści sobie urządzili przy samym wejściu do wąwozu jest pełny, a niektóre samochody jadą dalej, my również wjechaliśmy w głąb drogi nad stromym brzegiem górskiego potoku. Widok był owszem malowniczy, ale z całą pewnością z tej bliskiej perspektywy nie taki, jak z daleka, gdzie można było wzrokiem ogarnąć całość. Teraz widzieliśmy tylko wysokie skały znajdujące się najbliżej nas. Jeżeli do tego dodamy tłumy turystów okupujących tę żwirową drogę, miedzy którymi nieustannie próbowały sobie utorować drogę samochody wznoszące tumany kurzu, mimo wolnej jazdy, można sobie wyobrazić, że pomimo walorów krajoznawczych dłuższe przebywanie w baśniowym wąwozie traciło swój urok w tempie rosnącym z każdą minutą. Po zatrzymaniu ruchu na naszym odcinku żwirowej drogi, Jarkowi udało się zawrócić "na trzy" (może nawet "na cztery" lub "pięć") i powoli opuścić wjazd do wąwozu.











































































 RÂMNICU VÂLCEA

Ruszyliśmy na obiad do Râmnicu Vâlcea. Tym razem postanowiliśmy skorzystać z jednego z menu, jakie leżały w różnych miejscach naszego pensjonatu. Po prostu różne lokale się w ten sposób reklamowały, a my stwierdziliśmy, że zamiast szukać w ciemno, przyjmiemy ofertę jednego z nich. Był to bar o nazwie "Gyro's time" przy ulicy Matei Basarab 4. Zaparkowaliśmy po przeciwnej stronie ulicy i weszliśmy po schodkach do lokalu, w którym było przede wszystkim bardzo gorąco. Od razu zaczęliśmy współczuć chłopakom pracującym za ladą, ponieważ tam temperatura musiała być jeszcze wyższa. Tym razem wziąłem jakąś sałatkę i na deser naleśnika. Zupełnie mi to wystarczyło. 
Było tanio i smacznie. Mankamentem był dodatkowy żar z pieców do pizzy i do gyrosa, bo i bez tego temperatura na zewnątrz wynosiła ok. 35 stopni Celsjusza. Irytujące było również to, że siedząca za nami młoda dziewczyna w towarzystwie koleżanki i kolegi paliła papierosa. To jest generalnie problem w rumuńskich lokalach gastronomicznych -- ludzie palą papierosy. 

Pamiętam, że kiedy w Polsce wprowadzano zakaz palenia w restauracjach, kawiarniach i barach, mimo, że sam już wtedy nie paliłem, bo rzuciłem ten paskudny zwyczaj kilka lat wcześniej, uważałem, że jest to jednak pewien zamach na swobodę obywateli w odczuwaniu dodatkowej przyjemności przy spożywaniu alkoholu (wszak "wódka lubi dym"!). Jestem jednak najlepszym przykładem tego, że człowiek jest w stanie do wielu rzeczy się przyzwyczaić do tego stopnia, że przestaje sobie nawet wyobrażać, jak to było przed zmianą. Obecnie uważam, że palenie tytoniu (i czegokolwiek) w miejscu, w którym się je, jest po prostu obrzydliwe. Jakoś jednak wytrzymaliśmy dym z papierosa dziewczyny lecący prosto na nas. Kiedy skończyła, rzuciła niedopałek wprost na jezdnię za ogrodzeniem mini-ogródka, w którym siedzieliśmy. Doskonale pamiętam z lat młodości podobne grzechy wobec podstaw współżycia społecznego, ale wiem też, że agresywna reakcja wobec nich nie przyniesie żadnego rezultatu. Z własnego doświadczenia wiem, że eliminowanie takich zachowań najlepiej wychodzi, jeżeli młody człowiek zetknie się z kimś, czyje maniery są lepsze od jego, natomiast jest to równocześnie ktoś, kto temu młodemu człowiekowi autentycznie imponuje. Tylko taki niewymuszony autorytet może jakoś wpłynąć na zmianę zachowania na lepsze. Niestety, niektórzy przez całe życie nie mają szczęścia spotkać nikogo, kto by im wytłumaczył, albo najlepiej pokazał, że można żyć inaczej. (Przepraszam za ten mentorski ton, ale takie akurat przyszły mi do głowy myśli, kiedy moja żona głośno a krytycznie komentowała zachowanie dziewczyny -- oczywiście po polsku). 

Nasze sałatki podano w sporych plastikowych miskach, a nasze panie wpadły na pomysł, że mogą się nam wieczorem przydać, ponieważ nie byliśmy pewni, czy i tego popołudnia będziemy mieli dostęp do kuchni i naczyń. Początkowo pomyślałem, że to zachowanie lekko zalatujące cebulą, ale skoro nasze żony stwierdziły, że to raczej rodzaj zapobiegliwości, bo nigdy nie wiadomo, co nas czeka, odpuściłem.

Po obiedzie namówiłem wszystkich, żeby wejść do sklepu z sieci "Profi" naprzeciwko "Gyro's time", a nie znowu jechać do wielkiego centrum handlowego z Carrefourem. Zakupiliśmy pieczywo i dwa wina -- białe "Cotnari" do szprycera na popołudnie, i czerwony Cabernet Sauvignon z adnotacją D.O.C (we Włoszech to znaczy "denominazione de origine controllata", co zazwyczaj wskazuje na wysoką jakość). Nie podam nazwy producenta z powodu, który wyjawię nieco później. 

Postanowiliśmy zakupić również trochę białego sera (telemea). Na stoisku z kilkoma gatunkami twarogu, o różnym stopniu zwartości i słoności, zaskoczyła nas energiczna i bardzo życzliwa ekspedientka, która przeprowadziła z nami rzeczową dyskusję na temat wyboru sera w płynnym języku angielskim, o wiele lepszym, niż niektórych znajomych, którzy spędzili w Wielkiej Brytanii już kilka dobrych lat. Pomyślałem, że jeżeli w Rumunii nie tylko kelnerzy, ale nawet ekspedientki w sklepie spożywczym mówią po angielsku, ten kraj bardzo szybko nadrobi opóźnienia w stosunku do reszty Europy. 

Na tarasie naszego pensjonatu wypiliśmy naszego szprycera, oczywiście jakąś godzinę po powrocie, ponieważ musieliśmy się dać schłodzić wodzie mineralnej i białemu winu. Na moment udałem się do naszego pokoju dwa piętra wyżej, a kiedy wróciłem, na tarasie grał ogromny ledowy telewizor. Tak w ogóle, to ledowe telewizory były wszędzie -- w holu na każdym piętrze i w każdym pokoju. Przez cały pobyt w Rumunii telewizor włączyłem raz, w Bukareszcie, z czystej ciekawości, jakie oferują kanały i co mniej więcej prezentuje telewizja rumuńska. Po dziesięciu minutach już wiedziałem i do końca pobytu żadnego telewizora nikt z nas już nie odpalał. Tymczasem teraz grał, choć ani Jarka, ani naszych żon nie podejrzewałem o jego włączenie. Jak mi wyjaśniła Jola, w międzyczasie na tarasie (rym niezamierzony, ale nie będę tej frazy zmieniał) pojawił się pan Romeo Traian Totelecan i przyciśnięciem guzika na pilocie ożywił czarny płaski ekran, wypełniając go latynoską muzyką i skąpo ubranymi tancerkami. Ponieważ co jakiś czas na taras wchodzili inni goście, stwierdziliśmy, że nie będziemy nic z tym robić, ponieważ być może komuś z nich się ten rodzaj rozrywki podoba. Kiedy jednak znaleźliśmy się znowu tylko we czwórkę, czym prędzej telewizor wyłączyliśmy. 

Tymczasem nadszedł czas kolacji. Okazało się, że obawy Joli i Agnieszki były jak najbardziej zasadne. Widocznie nasz sympatyczny gospodarz zapomniał o swojej wczorajszej deklaracji, a może jego pracownice pomyślały, że dyspozycja udzielenia nam dostępu do kuchni obowiązywała tylko jednego dnia. Drzwi do jadalni, przez którą przechodziło się do kuchni, były dokładnie zamknięte na klucz, a w całym pensjonacie nie było ani jednego pracownika. W związku z tym dokładnie umyliśmy plastikowe barowe miski i już mieliśmy w czym przygotować i na czym podać nasze sałatki na kolację. Nie gniewaliśmy się na pana Romeo Traiana, ale doszliśmy do wniosku, że nasz gospodarz celuje raczej w zupełnie innego klienta, niż starzy turyści wychowani na wędrówkach z plecakiem od schroniska do schroniska w czasach komuny. Od "popasu" nie oczekujemy nowoczesnego telewizora z jak największym ekranem, ale zwyczajnego czajnika, kilku talerzy i kubków oraz sztućców. Gdyby do tego był jeszcze jakiś palnik gazowy do ugotowania jajka lub zaparzenia kawy w kawiarce, nasze potrzeby byłyby w stu procentach zaspokojone. Ponieważ jednak umiemy sobie postanowić, że nie będziemy sobie psuć humorów, doszliśmy do wniosku, że najważniejsze, że mamy czystą pościel i ręczniki w posprzątanych pokojach. Plusem był też fikuśny prysznic, z kilkoma gałkami i przyciskami, po użyciu których woda leciała albo pionowo z góry, albo z tradycyjnej "słuchawki" z boku, którą można było zdjąć z uchwytu, albo kilkoma poziomymi strumieniami na nogi. Te ostatnie mogły też służyć do masażu pleców, kiedy się usiadło na "półce" pod nimi. Warunki były więc wcale nie takie złe. 

Znalazłszy "jaśniejszą stronę rzeczywistości" otworzyliśmy Caberneta z denominacją, która wszak znaczy to samo, co francuskie appellation d'origine contrôlée gwarantujące wysoką jakość wina. Jola, która umoczyła w tym specjale usta jako pierwsza ostrożnie zaobserwowała, że to wino ma jakiś dziwny smak. Kiedy to ja wziąłem pierwszy łyk, zgodziłem się z nią próbując równocześnie ową dziwność oswoić określając ją jakimiś przymiotnikami. Początkowo wydawało mi się, że szczypanie w język wskazuje na lekko musujący charakter trunku. Przy drugim łyku zrozumiałem, jak bardzo się myliłem. Szczypanie w język nie brało się ani z działania lekkich bąbelków, ani z naturalnej cierpkości wina. Przypomniałem sobie smak "wina typu prostego", czyli "jabola" z czasów młodości. 

Kiedy jeździłem na obozy jeździeckie do Bogusławic, miejscowi chłopcy z Wolborza albo chcieli nam, "studentom", spuścić manto, albo się z nami napić. Miałem szczęście, że trafiłem na ten drugi typ. Moi nowi koledzy, chcąc mnie należycie ugościć, nakupili wówczas jakąś niewyobrażalną dla mnie wówczas liczbę butelek wina "patykiem pisanego". Nie mogłem szczerych chłopaków obrazić odmową i wtedy to właśnie poznałem ten specyficzny smak "siary". Niektórzy mi dzisiaj nie chcą uwierzyć, że w czasach studenckich nigdy już potem do ust polskiego wina owocowego nie wziąłem, a pseudo-zabawne powiedzonko "tanie wino jest dobre, bo jest dobre i tanie" nigdy mnie nie śmieszyło. Ten obfity traktament ze strony młodych wolborzan na zawsze wybił mi z głowy tego typu trunki. 

Przez wiele lat, my, pokolenie wychowane w komunie, mieliśmy mylne wyobrażenie, że tylko "wina proste", czyli podłe polskie "jabole" mają w sobie siarkę -- stąd kolejna alternatywna nazwa tego typu trucizn, "siara". Wiele lat po upadku komuny w jakimś programie telewizyjnym ktoś wyjaśnił, że w celach konserwacyjnych związki siarki dodaje się do każdego wina, nawet do tych najlepszych francuskich. Przyjąłem to do wiadomości, ale nie wydobywałem zbyt często z zakamarków pamięci. 

Teraz przypomniało mi się wszystko naraz. I te jabole w Wolborzu i ta informacja, że siarkuje się również te wina z "apelacją" i z "denominacją". To było bowiem to! To wino po prostu krzywdziło.

W drodze powrotnej minęła nas grupa motocyklistów. Niektórzy (niektóre) bez kombinezonów ochronnych.

Co jakiś czas spotykaliśmy furmanki.


Wino, które krzywdzi!

Wieczorem dojechali kolejni goście. Z jednego z nowo przybyłych samochodów wysiadł tęgi jegomość w grubej bluzie, na którą miał narzuconą kurtkę. Przypomnę, że upał zelżał może o kilka stopni i chyba nie spadł poniżej trzydziestu stopni. Mężczyzna kręcił się po parkingu, po czym udał się na stację benzynową, oznajmiając swoim towarzyszom podróży (rodzinie?) głosem przypominającym tembr  ś.p. Jana Himmilsbacha, że idzie "po piwko". Jarek, który potem z nim rozmawiał, dowiedział się, że są z Zabrza.

Dojechała też para Węgrów ok. sześćdziesiątki. Pani, która przechodziła po tarasie obok nas (z tarasu też były schody prowadzące prosto na podwórko) ogarnęła nas wzrokiem i zignorowała. Wracając zachowała się podobnie, ale jej towarzysz, wysoki chudy siwy mężczyzna w okularach uśmiechnął się przyjaźnie i głową uczynił gest, który można było odebrać jako rodzaj lekkiego ukłonu-pozdrowienia. Nie wiem, czy to długie przebywanie we wzajemnym towarzystwie tak na ludzi działa, ale kilkakrotnie zdarzyło, się że ledwo któreś z nas o czymś pomyślało, ktoś inny to głośno wypowiadał, albo wypowiadaliśmy coś równocześnie. Właśnie coś takiego się zdarzyło w tym momencie, ponieważ razem z Jarkiem, unisono, pozdrowiliśmy Węgra "jó napot". Głowa mężczyzny jakby tak lekko odskoczyła do tyłu, ale zaraz odzyskał rezon, bo uśmiechnął się szerzej i odpowiedział nam tym samym popołudniowym pozdrowieniem. Na tym się nasza konwersacja skończyła, ponieważ po węgiersku znamy jeszcze tylko może pięć innych zwrotów, a para gości prawdopodobnie nie mówiła żadnym innym językiem, skoro nie powiedzieli nawet międzynarodowego "Hello!" 

Wkrótce udaliśmy się na spoczynek, ponieważ jutro z samego rana czekał nas przerzut do Turdy w Siedmiogrodzie. W dodatku nie do końca wiedzieliśmy, czego się spodziewać po trasie, ponieważ tego wieczoru Jarek zmienił swój przygotowany wiele miesięcy wcześniej plan. Pierwotnie mieliśmy jechać szosą biegnącą wzdłuż rzeki Olt. Jarek jednak w wolnej chwili postudiował mapę i informacje w internecie, po czym jeszcze wymyślił do tego rymowankę: 

"Po co jechać nudną doliną, kiedy można Transalpiną?!"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz