wtorek, 13 sierpnia 2019

Bukareszt (część I, przed obiadem)


Już w Sybinie nie mogłem się nadziwić tak powszechnej modzie na zabudowywanie balkonów. W klimacie jednak dużo cieplejszym od polskiego chciałbym przynajmniej wieczorem móc wyjść na powietrze (czy „świeże” to kwestia oczywiście dyskusyjna). Tymczasem otwarte balkony to w rumuńskich blokach zjawisko rzadkie! Większość z nich jest przerobiona na dodatkowe pokoje w mieszkaniach. Tak było na naszej kwaterze w Sybinie. W Bukareszcie nasza kawalerka w ogóle nie miała balkonu, ale w okolicznych blokach, niemal wszystkie były zabudowane. 

W piątek, 9 sierpnia, ok. 10.00 rano wyruszyliśmy na zwiedzanie stolicy Rumunii. Po pierwsze musieliśmy dotrzeć do stacji metra. Okazało się to bardzo łatwe. Z ulicy Laborator, przy której mieszkaliśmy, skręciliśmy w ulicę bardziej ruchliwą, doszliśmy do roku z jeszcze szerszą i jeszcze bardziej ruchliwą ulicą, przeszliśmy przez nią i za moment znaleźliśmy się na stacji Dristor 1.  Niemniej zanim zakupiliśmy całodobowe bilety na metro (niestety tramwaje i autobusy to osobna firma – podobno wynik braku dobrej woli pracowników obu firm, którzy nie chcieli się łączyć), musiałem się zorientować, że okienko przy jednym z przejść przez bramkę to nie jest tylko informacja, ale również kasa biletowa. Zostało ono umieszczone jakoś tak dziwnie przy szeregu bramek prowadzących na peron, że początkowo myślałem, że pani w zaszklonej budce siedzi w niej nie do końca wiadomo po co. Zagadałem ją więc nie centralnie przez otwór w szybie przed nią, a przez bardzo lekko uchylone drzwi z boku. Myślałem, że uzyskam od niej po prostu informację, gdzie znajdziemy automat z biletami. Tymczasem, kiedy zorientowała się, czego potrzebujemy, zwyczajnie nam sprzedała cztery bilety całodobowe dla dorosłych. Już wcześniej dostrzegłem ludzi, którzy w miejscu, które wziąłem za kolejne przejście przez bramkę, stawali i kupowali bilety, więc teraz też się tam ustawiłem, a pani nam je podała. Już po przekroczeniu bramek, gdzie bilety się wkłada do slotu, z którego po chwili wyskakują – za pierwszym razem skasowane, czyli z nadrukiem informującym o dacie i godzinie rozpoczęcia ważności biletu – uświadomiliśmy sobie, że mogliśmy wziąć jeszcze tańsze bilety dla wycieczki czteroosobowej, ale było już za późno. Nadjechał nasz pociąg (linia M3) i ruszyliśmy na „podbój” miasta.



Wystrój stacji bukaresztańskiego metra nie należy do najdoskonalszych z punktu widzenia estetyki, za to pociągi są niezwykle szerokie w porównaniu z wagonami w innych miastach z systemem podziemnej komunikacji. Wysiedliśmy przy stacji, od której przemierzyliśmy ok. 200 metrów przez park, przechodząc obok placu zabaw, w kierunku Domu Ludu, czyli olbrzymiego socrealistycznego architektonicznego potwora zbudowanego przez Ceaucescu, który w tym celu kazał wyburzyć zabudowę niemal całej znajdującej się w tym miejscu dzielnicy. Jest to podobno najcięższy budynek w Europie. Zastanawialiśmy się, czy tego typu ślady komunistycznej dyktatury, jak np. warszawski Pałac Kultury i Nauki, powinny być bezwzględnie burzone jako symbole nieludzkiego totalitaryzmu, czy też należy je traktować jako monumenty i architektoniczne dokumenty historii.  Rumuni chyba nie mają zamiaru burzyć tego budynku, skoro współcześnie mieści się tam siedziba parlamentu ich kraju.
Po krótkim spacerze wzdłuż zewnętrznego ogrodzenia i po zobaczeniu również placu naprzeciwko molocha, który również został precyzyjnie zaprojektowany przez czerwonych architektów, zawróciliśmy w kierunku stacji metra, z której niedawno wysiedliśmy. Po drodze nasze panie podjęły prowokacyjną dyskusję na temat radzenia sobie kobiet bez mężczyzn, co podsumowały intencją zamieszkania na stare lata z koleżanką, lub dwiema. Dziwnym zbiegiem okoliczności w tym samym czasie z naprzeciwka nadeszły trzy kobiety wyglądające na tylko niewiele starsze od nas, z ożywieniem coś dyskutując. Stwierdziłem, że w tych dywagacjach prowadzonych przez Agnieszkę i Jolę na wpół serio, coś może być, bo oto widzieliśmy ideę wcieloną w praktykę. Trzy koleżanki zwiedzały Bukareszt i świetnie się czuły we własnym towarzystwie.












Po drodze przez park, mijaliśmy plac zabaw od drugiej strony, od której znajdowała się siłowienka na świeżym powietrzu (ta „świeżość” to tylko taka konwencja). Nie potrafiłem sobie odmówić wypróbowania tego rumuńskiego sprzętu. Niektóre przyrządy były inne, niż te, które spotykamy w Polsce, więc musiałem obejrzeć rysunki instruktażowe. Niestety niektóre z nich zostały pomylone i umieszczone przy innych przyrządach, niż być powinny. Niemniej w wykorzystaniu sprzętu pomogła mi intuicja, co potem potwierdziły instrukcje znaleziony przy kolejnym przyrządzie.







Metrem podjechaliśmy jeden przystanek wstecz. Idąc w kierunku schodów usłyszałem melodię, którą wziąłem za dźwięki jakiegoś tradycyjnego rumuńskiego fletu, takiego, na jakim gra Gheorghe Fălcaru z grupy Taraf de Haidouks, bo raczej nie słychać było, żeby to był nai, czyli fletnia Pana. Ponieważ jestem "brany na muzykę", jak to mówią starzy łodzianie, z niecierpliwością wchodziłem po schodach stacji metra, chcąc jak najszybciej zobaczyć artystę i jego instrument. Jak się okazało, niski, nieco przykurczony mężczyzna ok. pięćdziesiątki grał na plastikowym flecie prostym, jakie swego czasu można było dostać nawet w kiosku "Ruchu", zaś melodia, jaką wygrywał, brzmiała jak jakaś monotonna mantra składająca się z góra pięciu regularnie powtarzanych tonów.





Spod stacji metra ruszyliśmy w kierunku „starego Bukaresztu”. Po drodze znaleźliśmy kantor z bardzo korzystnym kursem wymiany euro na leje, i tam wymieniliśmy kolejną porcję europejskiej waluty na walutę miejscową. Ruszyliśmy dalej i po kilku minutach dostrzegliśmy po przeciwnej stronie ulicy, czyli po naszej lewej, przy ulicy do niej prostopadłej budynek, który wyglądał na przedwojenny. Odczułem pewne wzruszenie, ponieważ czytałem, że z przedwojennego miasta nie zostało praktycznie nic. Ta opinia okazała się błędna, ponieważ w dzielnicy Lipscani w III sektorze Bukaresztu trochę się ich zachowało. Podeszliśmy do tego budynku z postanowieniem znalezienia miejsca, gdzie moglibyśmy napić się kawy. Mnie wpadł w oko dość skromnie, ale za to bardzo schludnie i estetycznie wyglądający, o z turecka brzmiącej nazwie „Emre Baklava”. 

Na moje pytanie o rodzaje kawy, jakie serwuje, chłopak o tureckim typie urody odpowiedział, że tylko cafea turceasca, a więc gotowana w ibriku (dżezwie). Ponieważ Jola koniecznie chciała wypić ccapuccino, poszliśmy kilka kroków dalej, gdzie jednak nie znaleźliśmy kawy, wróciliśmy więc na róg kamienicy. Jola z Jarkiem poszli pięć kroków dalej i znaleźli capuccino dla Joli, a Agnieszka i ja postanowiliśmy jednak wstąpić do tureckiej kafejki. Zamówiłem kawę po turecku, a Agnieszka herbatę, oczywiście też po turecku. Do tego wzięliśmy dwa maleńkie kawałeczki baklawy z wiśnią. Kiedy już skończyliśmy z naszymi napojami i baklawą, Jola w sąsiedniej kafejce dostała dopiero swoje capuccino z pięknym wzorkiem z mleka, jakimi obecnie popisują się bariści na całym świecie.






Zacząłem odczuwać głód, więc na rogu tej samej kamienicy, ale od strony głównej ulicy, kupiłem sobie covrig. Pogryzając pysznego precla ruszyłem razem ze swoimi towarzyszami w kierunku kompleksu przedwojennych zabudowań. Doszliśmy do cerkwi za dużym budynkiem i to właśnie ten budynek był naszym pierwszym punktem do zwiedzenia. Był to bowiem Hanul lui Manus, najstarszy zachowany zajazd z początku XIX wieku, zbudowany przez Beja Manusa w ważnym punkcie stolicy ówczesnego Hospodarstwa Wołoskiego, jak to my nazywamy to państwo, a które sami Wołosi nazywali "państwem rumuńskim" -- właśnie tak -- nie było nazwy Rumunia, ale istniał przymiotnik "romaneasca". Ponieważ jest to czynna restauracja, ledwo przekroczyliśmy próg słynnego hanu, zostaliśmy "zaatakowani" przez dziewczynę proponującą stolik. Nie byliśmy jeszcze głodni, więc grzecznie podziękowaliśmy i zrobiliśmy tylko kilka zdjęć dziedzińca otoczonego drewnianymi krużgankami.










Następnie udaliśmy się do cerkwi, której nazwę tłumaczy się jako "starodworska" (Curta Veche). pod wezwaniem świętego Antoniego, ale oczywiście nie katolickiego mnicha z Padwy, a Antoniego Wielkiego, egipskiego pustelnika zmarłego w 356 r. n.e. Cerkiew została zbudowana w pobliżu Starego Dworu, w którego ruinach urządzono muzeum, a który był najstarszą siedzibą władców Wołoszczyzny po przeniesieniu stolicy z Targoviste. Inicjatorem budowy dworu był jednak już wcześniej nie kto inny, jak sam Vlad Palownik.


















Po zwiedzeniu zabytkowej cerkwi udaliśmy się w kierunku kolejnego budynku sakralnego, nowszej cerkwi św. Dymitra (Dumitru) z 1819 r. Jasna niewielka świątynia -- wszystkie stare cerkwie są stosunkowo małe -- obijała się na tle dość ponurego i ciemnego molocha (choć nie komunistycznego) Ministerstwa Zdrowia. 
















Następnie doszliśmy do Calea Victoriei, ale przeszliśmy się na razie tylko jej krótkim odcinkiem, żeby zaraz skręcić w ulicę Stavropoleos, i dotrzeć do maleńkiej, ale czarującej cerkwi, która nadała nazwę tejże ulicy. Po zwiedzeniu jej wnętrza, gdzie podziwialiśmy ikony i majestatyczne polichromie na ścianach, spędziliśmy trochę czasu na maleńkim urokliwym dziedzińcu. 















































Kiedy dochodziliśmy do rogu ze Strada Smardan, pozwoliliśmy się namówić atrakcyjnej i elokwentnej "naganiaczce" (w Polsce jeszcze nie spotkałem nikogo, kto pracowałby w tym charakterze, ale być może mam za słabe rozeznanie) i usiedliśmy w ogródku restauracyjnym., w celu uzupełnienia płynów. Jarek, korzystając z okazji, że tego dnia nie prowadził samochodu, wypił piwo, natomiast ja się naciąłem, ponieważ chciałem spróbować ichniej herbaty z rumem. Tymczasem to, co dostałem, to była zwykła torebka do wrzucenia do wrzątku aromatyzowana na herbatę z rumem. Porażka! Pub "Xclusive" to miejsce, do którego na szczęście szybko nie wrócę. 






Skręciwszy w Strada Smardan, a następnie w Strada Lipscani znaleźliśmy się w obszarze nowoczesnych  klubów, które po pierwsze zaczynały działalność w godzinach późniejszych, a po drugie w ogóle nas nie interesowały, ruszyliśmy w kierunku Hanul cu Tel, czyli kolejnego starego zajazdu-karawanseraju, który obecnie jest miejscem, gdzie swoje sklepiki i warsztaty urządzili sobie artyści. Zanim jednak do niego weszliśmy, mijaliśmy księgarnię przypominającą rozmiarami nasze empiki. Nie mogłem się oprzeć, żeby tam nie wejść. Ku zdziwieniu całego towarzystwa nie oparłem się również zakupowi jednej książki. Oczywiście nie wzięło się ono z faktu samego zakupu, ale z tego, że to książka po rumuńsku. Wybrałem coś w miarę mało obszernego (dzięki temu też niedrogiego, choć chętnie bym zakupił ogromny tom historii Rumunii i Republiki Mołdawii), a przy tym na temat, który mnie interesuje. Jej autorem jest Lucian Boia, a tytuł to: Cum s-a românizat România, czyli "Jak romanizowano Rumunię". 

Kiedy dotarliśmy do starego karawanseraju, przeszliśmy przez długie podwórze oglądając wystawy, i wyszliśmy bramą po jego przeciwnej stronie.












Po drodze wstąpiliśmy do cerkwi św. Mikołaja (Sf. Nicolae Șelari; warto wiedzieć, ponieważ jest kilka innych cerkwi pod wezwaniem innych świętych Mikołajów). Początki tej sięgają późnego XVII wieku, ale swój obecny kształt zawdzięcza czasom późniejszym. Moje szczere zdziwienie wzbudził widok ambony, typowej dla kościołów katolickich sprzed Soboru Watykańskiego II, po którym księża z biegiem lat odzwyczaili się od wchodzenia po schodach na te podwyższenia, i zaczęli głosić homilie zza pulpitu obok ołtarza. Wcześniej natomiast w cerkwi ambony nie widziałem nigdy.









Skręciwszy w lewo ruszyliśmy z powrotem ku Calea Victoriei. Po drodze zajrzeliśmy do secesyjnej kamienicy, w której sprzedawano wyroby artystyczne, po czym przeszliśmy przez Pasajul Macca-Villacrosse, ulicy przykrytej szklanym dachem mieszczącej lokale gastronomiczne i luksusowe sklepy. Jarek nazwał to miejsce na zasadzie skojarzenia "małym Mediolanem".















Z jednego z miejsc, które zachowało resztki dziewiętnastowiecznego luksusu (Pasażu Macca-Villacrosse) doszliśmy do miejsca dość przykrego w odbiorze, będącego starym komunistycznym bloczyskiem, którego brama jednak kryła kolejną ocalałą perełkę starego Bukaresztu, a mianowicie Biserikę Doamnei ukończoną w 1683 r. przez Marię, żonę hospodara wołoskiego Șerbana Cantacuzino. Widok tej świątynki robi bardzo przygnębiające wrażenie, ponieważ znajduje się niejako "w podwórku" okropnego produktu komunistycznej myśli architektonicznej, zaś od drugiej strony ciasno ja otaczają jakieś starsze rudery. Gdyby ktoś, tej cerkwi nie szukał, nigdy nie miałby szansy się na nią natknąć! Taki zabytek, a otoczony ohydą absolutną!







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz