niedziela, 18 sierpnia 2019

Aiud i Turda

Nasyceni i zadowoleni ruszyliśmy w dalszą drogę. Przez Alba Iulię już tylko przejechaliśmy, jako że odwiedziliśmy to piękne miasto kilka dni wcześniej. Dotarliśmy do miasta Aiud (węg. Nagyenyed, niem. Straßburg am Mieresch), gdzie Jarek zaplanował zwiedzenie kolejnego protestanckiego kościoła-twierdzy. Nic z tego nie wyszło, ponieważ spotkało nas to samo, co wcześniej w innym miejscu, a mianowicie informacja, że obiekt jest w remoncie i pozostaje niedostępny dla zwiedzających. Zaczęliśmy więc obchodzić jego mury od zewnątrz. Kiedy dochodziliśmy do skrzyżowania ulic, dostrzegliśmy grupę  ludzi, kobiet i mężczyzn, w strojach, które nie do końca wyglądały na po prostu ludowe, a raczej na historyczne, zmierzających po pasach na jezdni w naszą stronę. 





















Postanowiłem ich zagadnąć i zapytać kim są i kogo reprezentują. Zagadnąłem po angielsku, czy są jakąś grupą rekonstrukcyjna (reenactment group). Jeden z mężczyzn odpowiedział, że tak, że są ludźmi Ferenca Rakoczego i na tym wyczerpał się jego zasób angielskich zdań. Widząc zakłopotanie kolegi, na czoło grupy wysunęła się starsza pani i w sprawniejszej angielszczyźnie wytłumaczyła, że są Węgrami i odgrywają rolę kuruców, czyli powstańców, którzy pod wodzą Franciszka Rokoczego próbowali zrzucić kontrolę Habsburgów nad Węgrami. Sympatyczni miłośnicy historii pozwolili nam zrobić ze sobą zdjęcie, po czym ruszyliśmy w dalszy obchód murów warownej, i prawdziwie niedostępnej, świątyni. Po ich drugiej stronie znajdowała się kawiarnia. Usiedliśmy przy stoliku na zewnątrz i zamówiliśmy mrożoną kawę. Młoda dziewczyna wyglądająca na nastolatkę bardzo dobrze radziła sobie po angielsku. 

Po kawie ruszyliśmy wzdłuż głównej ulicy tego kolejnego miasta o trójjęzycznej (niemiecko-węgiersko-rumuńskiej) tradycji. Nie trafiliśmy jednak na nic ciekawego, więc zajrzeliśmy tylko do sklepu (chyba "Penny", ale nie jestem już pewny). Nie było w nim żadnego ciekawego pieczywa, więc stwierdziłem, że musimy zajrzeć do "piekarni", jaką widziałem dokładnie tam, gdzie stał nasz samochód. Wróciliśmy tam więc, ale sklep, którego okno zdobiły ilustracje chlebów i bułek, okazał się bardziej mięsny niż mączny, zaś na półkach z pieczywem praktycznie nic już nie było, co nas specjalnie nie zdziwiło zważywszy na porę dnia. Wstąpiliśmy jeszcze do cerkwi, która wyglądała na stosunkowo nową, po czym wsiedliśmy do samochodu i udali już prosto do Turdy (rum. Turda, węg. Torda, niem. Thorenburg).

Nawigacja bezbłędnie doprowadziła nas pod samą bramę pensjonatu Casa Linda, na którym jednak nie było żadnego, nawet najmniejszego napisu. Niecałą minutę po wciśnięciu dzwonka bramę otworzył nam właściciel, młody szczupły mężczyzna między trzydziestką a czterdziestką, który uprzejmie przywitał nas po angielsku. Jarek zaparkował samochód na sporym pokrytym żwirem parkingu, wyjęliśmy nasze rzeczy z bagażnika i poszliśmy do naszego "pokoju rodzinnego", który znajdował się na piętrze. Pomieszczenie było ogromne i posiadało balkon i łazienkę. Oprócz wielkiego łoża małżeńskiego były w nim jeszcze trzy łóżka pojedyncze i duża narożna kanapa ze stołem. Po chwili nasz gospodarz doniósł ręczniki przepraszając, że nie zrobił tego od razu. Idąc w stronę schodów zauważyliśmy na parterze kącik kuchenny, w którym co prawda nie było kuchenki gazowej, czy tez elektrycznej, ale było za to pełno talerzy, kubków i szklanek. Były tez sztućce, kuchenka mikrofalowa i przelewowy ekspres do kawy z zapasem papierowych filtrów. 

Spytaliśmy naszego gospodarza, jak dojść do centrum, jakiegoś rynku czy też starówki, na co ten dokładnie wytłumaczył nam drogę, ale już mieliśmy wyjść, kiedy przypomnieliśmy sobie, że musimy zakupić pieczywo i nieco innych produktów żywnościowych, więc spytaliśmy na odchodnym, jak dojść do najbliższego sklepu. Okazało się, że trzeba skręcić w bliższą przecznicę i iść nieco inną drogą niż na główny plac miasta. Zapamiętaliśmy obie trasy i wyszliśmy na ulicę. 

Po kilku krokach odnieśliśmy wrażenie, że to miejsce zamieszkane jest w dużej mierze, jeśli nie głównie, przez ludność romską. Tak naprawdę to był pierwszy raz w Rumunii, kiedy tak często widywaliśmy Cyganów. Przechodząc obok jednego z domów zobaczyliśmy rodzinę stojącą na jezdni. Nie wiem, czy się wyprowadzali, czy wprowadzali do tego domu, a może tylko zabierali się do remontu. Tak czy inaczej, duży rumiany siwy mężczyzna wyglądający na seniora rodziny, kiedy usłyszał naszą rozmowę, rozpromienił się i pozdrowił nas po polsku! Po "dzień dobry" dodał "Jesteście Polska?" Potwierdziliśmy i na tym się nasza komunikacja urwała. Był to jednak kolejny przykład tego, że chyba jesteśmy nacja w Rumunii dość lubianą.

Po tym, jak skręciliśmy w przecznicę, trafiliśmy na "cygański pałac Poznańskiego". Nazwałem tak ogromny dom zbudowany z przepychem bollywood, z fragmentami dachu przypominającymi zwieńczenie pagody, z tym, że dodatkowo blacha dachu przechodziła w sterczące ozdoby, których nawet nie umiem z niczym porównać. Skojarzenie z łódzkim pałacem słynnego przedsiębiorcy z czasów rozkwitu kapitalizmu przyszło mi do głowy, kiedy sobie przypomniałem, że eklektyczny styl (choć jednak z przewagą paryskiego Luwru) tegoż domu na rogu Zachodniej i Ogrodowej też wzbudzał krytyczne uwagi ludzi o nieco bardziej wyrobionym poczuciu estetyki. Dzisiaj jednak stanowi element pejzażu Łodzi, bez którego trudno sobie nawet to miasto wyobrazić. Może więc i ten kiczowaty, przeładowany ornamentami i ornamencikami dom z płotem do którego prowadzą bramy, po których bokach filary wieńczą małe rzeźbione lwy, też z czasem stanie się szacownym stylem? Istnieje też taka możliwość, że ten dom popadnie w ruinę, ponieważ robi wrażenie opustoszałego.






Skręciwszy w przecznicę prowadzącą już bezpośrednio do sklepu sieci "Penny" minęliśmy dwóch romskich nastolatków, z których jeden obwieszony był biżuterią. Nie to jednak przykuło moją uwagę, bowiem o wiele ciekawsze dla mnie było, że chłopcy toczyli rozmowę po węgiersku. Zasadniczo nie było nic dziwnego, że w Siedmiogrodzie ludzie mówią w tym języku, ale po Romach bardziej spodziewałbym się ich własnego języka niż madziarskiego.

Po zakupach wróciliśmy tą samą drogą do naszej ulicy, ponieważ woleliśmy nie ryzykować zabłądzenia w obcym mieście, a następnie postąpiliśmy wg wskazówek naszego nowego gospodarza, a mianowicie skręciliśmy w czwartą przecznicę.

Kiedy doszliśmy do Piața Republicii, czyli centralnego placu Turdy, pierwszą rzeczą, jaka przyciągnęła moją uwagę był posąg stojący zaraz naprzeciwko wylotu ulicy, z której szliśmy. Podszedłem bliżej, a na postumencie spotkałem dumnie stojącego "starego znajomego", a mianowicie Avrama Iancu. Przyznam, że pomyślałem, że miejscowi Węgrzy z takim pomnikiem w samym sercu miasta muszą się czuć dość kiepsko. Co innego Bukareszt, gdzie działacz narodowy dążący do utworzenia Wielkiej Rumunii z Siedmiogrodem, może być bohaterem nie wzbudzającym kontrowersji, ale w samym Siedmiogrodzie? Co prawda statystyki mówią, że w samej Turdzie mniejszość węgierska stanowi jedynie 9% populacji, ale czy tylko dlatego, że jest ich tak mało, trzeba im tak ostentacyjnie pokazywać kto tu rządzi? No, nie wiem. A może ludzie w tej części Europy nie są tacy zacietrzewieni i zapiekli w swojej wielopokoleniowej urazie, jak Polacy? Może Węgrzy są pełni wyrozumiałości wobec motywów przywódcy siedmiogrodzkich Rumunów w 1848 r.

Zbyt długo nie zaprzątałem sobie głowy zawiłościami historyczno-etnicznymi Transylwanii, bo oto szliśmy po długim rynku i odkrywaliśmy jego poszczególne elementy. A to np. trójwymiarowy napis z nazwią miasta, na tle którego można było zrobić zdjęcie, a to dziewiętnastowieczne kolorowe kamieniczki, które w wieczornym słońcu uroczo się prezentowały, a to piekarnia z oknem, przez które można było kupić covrigi, takie same, jak w Sybinie. W końcu dotarliśmy do barowego ogródka, gdzie postanowiliśmy usiąść przy drinku.

Kelnerka, młoda dziewczyna, która z urody przypominała mi jedną z moich studentek, ale z pewnością nią nie była, oraz która dobrze mówiła po angielsku, przez pewien czas po przyjęciu zamówienia, obsługiwała inne stoliki, ale w końcu spojrzała na nas i czym prędzej przeprosiła, że o nas zupełnie zapomniała. Ponieważ wszyscy byliśmy nastawieni na relaks po podróży, która przyniosła nam tyle pozytywnych bodźców estetycznych, nic nam nie przeszkadzało. Co prawda Jola zauważyła, że wchodząc do tego miejsca gwałtownie zawyżyliśmy średnią wieku, ponieważ przy stolikach po mojej prawej przeważali ludzie młodzi, ale wystarczyło się obejrzeć w drugą stronę, żeby zobaczyć, że owa średnia od początku wcale nie była znowu tak niska.

Popijając swoje napoje spytaliśmy kelnerki, co oni oferują do jedzenia, bo chcielibyśmy tu przyjść jutro na obiad. Odpowiedziała bez wahania, że nie oferują zgoła nic, ponieważ jest to bar nastawiony na sprzedaż napojów -- zarówno alkoholowych jak i bezalkoholowych. Przekonaliśmy się o tym, kiedy spytaliśmy co za napój mają dwie panie mniej więcej w naszym wieku przy stoliku obok, bo wyglądał na bardzo apetyczny koktajl. Okazało się, że nie był to żaden alkoholowy drink, a lemoniada, ale z owoców leśnych. Kelnerka poinformowała nas również, że właściciele i pracownicy lokalu nie mają nic przeciwko przynoszeniu do nich jedzenia z zewnątrz. Można więc sobie zamówić pizzę i ją sobie tutaj spokojnie zjeść do piwa. Podziękowaliśmy za te informacje, ale spytaliśmy o jakiś inny lokal oferujący solidne rumuńskie jedzenie. Dziewczyna bez wahania wskazała na "Rusałkę" (aż się prosiło, żeby spolszczyć; oryginalna nazwa to oczywiście "Rusalca").







"Stary znajomy", Avram Iancu















Przespacerowaliśmy się jeszcze kilkadziesiąt metrów w kierunku kościoła ewangelickiego. Zapamiętaliśmy gdzie są kantory wymiany walut -- były już nieczynne, więc nie mogliśmy sprawdzić aktualnych kursów. Następnie pomaszerowaliśmy w kierunku naszej kwatery, przechodząc obok budynku, który wyglądał zupełnie niepozornie, ale był pływalnią. Ponieważ mieliśmy już plany na następny dzień, nawet nie myśleliśmy o skorzystaniu z tego basenu.

Ponieważ Jarek ma zwyczaj dziarskiego maszerowania w każdych okolicznościach, a Jola zazwyczaj dotrzymuje mu kroku, oboje nieco wysforowali się na prowadzenie. Ja z kolei z reguły nigdzie się nie spieszę, wychodząc z założenia, że zawsze zdążę, dlatego razem z Agnieszką szliśmy w pewnej odległości za nimi. Tymczasem w pewnym momencie zauważyłem, że Jarka zaczepia dość niepozorna chłopina o cygańskim typie urody i coś do niego mówi. Jarek go zbył i poszedł dalej. Mężczyzna jednak dotrzymywał mu kroku, klepał dłonią w ramię, a kiedy Jarek się do niego odwracał ten coś mówił i pokazywał charakterystyczny gest pocierania opuszków palców środkowego i wskazującego o opuszek kciuka, oznaczający w naszej części Europy coś związanego z pieniędzmi, najczęściej płacenie lub po prostu ich dawanie. Mężczyzna był bardzo uparty, mimo, że Jarek przyspieszał kroku. My też przyspieszyliśmy, w razie gdyby ze strony mężczyzny doszło do zachowania bardziej agresywnego, lub gdyby dołączyli do niego jacyś inni amatorzy finansowego wsparcia ze strony zagranicznych turystów.

Mężczyzna zaś przy każdym klepnięciu Jarka i każdym geście pocierania palców, powtarzał coś, co brzmiało "de mi irez" -- tak to przynajmniej ja słyszałem. Początek brzmiał, jak wołanie żebraków w Horezu i Polovragi "da-ma". Powiedziałem do mężczyzny "nu, nu, nu" (nie, nie, nie) i pomaszerowaliśmy dalej. Tymczasem sytuacja się powtórzyła, ale tym razem ze mną, Jarek szedł już nieco w przodzie, a mężczyzna zaczął mnie ciągle trącać w lewe ramię, pokazywać gest oznaczający pieniądze i powtarzać "de mi irez", lub coś podobnego. Mówiliśmy do niego po angielsku, żeby poszedł lepiej do pracy, ale on wydawał się tego nie rozumieć. Nie był agresywny, ale jego upór stawał się irytujący. W końcu jednak dał sobie spokój i zawrócił, a my doszliśmy wreszcie pod bramę naszego pensjonatu.

Zanieśliśmy zakupy do lodówki, a nasze panie przystąpiły do robienia kolacji. Tymczasem Jarek zamienił słowo z trójką nastolatków przy drewnianym stole pod takimż zadaszeniem w ogrodzie. Po chwili przyszedł i powiedział, że nie są to turyści, czy też dzieci turystów, ale miejscowe dzieciaki. Być może dziewczyna, albo któryś z chłopców było dziekiem gospodarzy, może dwoje z nich, a może wszyscy troje. Tego nie dociekałem, ale ponieważ słyszałem, że mówią po angielsku, opowiedziałem im sytuację z niepozornym Romem i spytałem, czy potrafią mi przetłumaczyć, co też on dokładnie mówił. Kiedy jednak odtworzyłem jego słowa tak, jak to ja sobie zinterpretowałem, dziewczyna i chłopak siedzący przy stole nie umieli mi odpowiedzieć co też to by mogło znaczyć.  Natomiast nastolatek stojący obok, powiedział, że zaczepiający nas człowiek prawdopodobnie powtarzał "O, my God!" (Mój Boże!). Próbowałem potem to sprawdzić w jakimś słowniku, ale nic mi nie pasowało. Zwrot najbardziej zbliżony do rumuńskiego słowa "bóg" to "dumnezeu", ale pamiętam, że brzmiało to jednak inaczej. Poza tym dlaczego, miałby się do nas zwracać, per "mój Boże"? Oczywiście nie można wykluczyć, że mężczyzna cierpiał na jakąś dolegliwość umysłową.

Do kolacji wypiliśmy we czworo pół butelki palinki, ponieważ więcej się ani nie dało, ani nie było takiej potrzeby. Zrobiło się niezwykle sympatycznie i błogo.



Biorąc pod uwagę fakt, że tego dnia wstaliśmy dość wcześnie i przez jego większą część byliśmy w podróży, chciało nam się już spać. Wśród naszej pościeli nie było kołder, co było zrozumiałe przy takich upałach, niemniej zrezygnowałem nawet z drugiego prześcieradła, które miało służyć do przykrycia się w nocy. Mimo zapadnięcia ciemności, wysoka temperatura powietrza nadal się utrzymywała, przez co początkowo trudno mi było zasnąć. Zaś ok. trzeciej w nocy, kiedy jeszcze było ciemno, zaczęły piać koguty. Godzinę później sen przerwało mi ogromne stado ptaków wracających z miejsca noclegu i wydających kraczące dźwięki. Na koniec do koncertu dołączyły kaczki, którym nie wiadomo na jakiej zasadzie zachciało się kwakać chórem. Dodajmy, że koguty wcale piać nie przestały. Budził się nowy dzień.

(Aha, jak już wspomniałem przy innej okazji, w dzieciństwie wakacje spędzałem na wsi, więc mi te wszystkie odgłosy aż tak bardzo nie przeszkadzały. Trochę mnie jednak zaskoczyły, bo Turda to jednak prawie czterdziestoośmiotysięczne miasto).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz