Rankiem, 15 sierpnia, usiedliśmy przy stoliku na korytarzu na naszym piętrze, żeby zjeść śniadanie i napić się kawy przed wyjazdem. Wszystkie trzy palniki kuchenki gazowej były już jednak zajęte. Na jednym, większym, coś się gotowało w garnku, na drugim większym palniku widzieliśmy jak para ludzi, z wyglądu tak mniej więcej między trzydziestym a czterdziestym rokiem życia, wstawiła jajka na twardo. Natomiast na małym palniku umieszczonym pomiędzy tymi dużymi ustawili kawiarkę, czyli mokę Bialettiego. Człowiek to jednak dość prosty mechanizm (no dobrze, może tyko ja). Od razu zaskarbili sobie moją sympatię, jako ludzie, którzy tak samo przygotowują kawę, jak my. Wystarczyła jedna cecha podobna i już pomyślałem, że ci ludzie muszą być w porządku. Kompletnie irracjonalnie, ale z drugiej strony takie myślenie najczęściej przynosi efekty pozytywne. Pozytywne nastawienie wobec innych najczęściej wywołuje efekt odwzajemnienia. Oczywiście możemy się też spotkać z jego brakiem, ponieważ istnieją osobowości z założenia krytyczne wobec innych, ale osobiście mam raczej więcej dobrych doświadczeń, niż złych.
Ponieważ akurat to my zajęliśmy wszystkie cztery krzesła przy stoliku, sąsiedzi Joli i Jarka z piętra zabrali jajka i kawę do siebie na górę, natomiast duży garnek, chyba z jakąś kaszą, pozostał jeszcze na gazie. Korzystając z wolnego małego palnika wstawiliśmy naszą kawiarkę. a po chwili przeżywaliśmy ostatnie chwile wyjazdowego relaksu przy kubkach z burym (bo przecież "biała kawa" wcale nie jest biała, tylko bura), ale jakże smacznym napojem.
Zniosłem nasze torby i postawiłem przy bagażniku, po czym wyszedłem jeszcze na alejkę przy potoku Czercz, żeby wykonać formę taiji. Kiedy skończyłem akurat wszyscy już zeszli do samochodu. Po chwili wyruszyliśmy w drogę w kierunku północno-zachodnim.
Dojechaliśmy do głównej ulicy Piwnicznej, by w krótkim czasie znaleźć się w Rytrze, przez które tylko przemknęliśmy, oczywiście przy dozwolonej prędkości 50 kilometrów na godzinę.We mnie znowu odżyły przyjemne wspomnienia sprzed ponad dwudziestu lat. Polskie góry generalnie działają na mnie kojąco. O ile nad morzem potrafię się zirytować bez powodu, a właściwie to powód jest -- ja się nad morzem zwyczajnie nudzę -- to na góry, nawet te same, mogę patrzeć godzinami osiągając chyba jakiś efekt medytacyjny. Z różnymi pasmami Beskidów mam szereg dobrych wspomnień, choć Agnieszka i Jola mają ich więcej, ponieważ w czasie studiów jeździły na górskie wyprawy pod wodzą Jarka, który prężnie działał w studenckim kole turystycznym. Ja, co prawda bywałem w Beskidzie Śląskim przy okazji odwiedzin rodziny w Cieszynie już w podstawówce, ale chodzić po górach zacząłem na dobrą sprawę już po skończeniu historii i po ślubie z Agnieszką. Niemniej zdążyłem uzbierać trochę miłych wspomnień.
Rytro kojarzy mi się, na przykład, z wycieczką, na którą mieliśmy pojechać w męskim gronie, tzn. miał być Jarek, przyjaciel Jarka, Jacek, i ja. Umówiliśmy się w Zakopanem na dworcu. Oprócz mnie dojechał tam tylko Jacek, ponieważ Jarek musiał z Łodzi zawrócić do Płocka. Byłem wtedy w bardzo kiepskiej kondycji fizycznej, więc zaprawiony górołaz Jacek musiał się trochę ze mną męczyć, ponieważ spowalniałem jego marsz. Przez wiele lat, kiedy tylko miałem okazję być w Zakopanem, nie miałem szczęścia zobaczyć polskich Tatr, a to z tego powodu, że za każdym razem trafiałem na gęste chmury lub mgłę. Tak też było tym razem. Jacek wtedy stwierdził, że jedziemy pociągiem do Nowego Targu, a stamtąd idziemy na Turbacz. Tak też zrobiliśmy. Szliśmy sobie tak po Gorcach od schroniska do schroniska, żeby przejść w Beskid Sądecki. Jeden z noclegów mieliśmy właśnie w Rytrze, gdzie już odczuwałem zakwasy w nogach, a na stopach porobiły mi się bąble. Najgorsza okazało się jednak przejście z Rytra do schroniska na Hali Łabowskiej. Wysiadałem kondycyjnie, a na dodatek padał deszcz. Kiedy później analizowałem tę trasę, wychodziło na to, że to nie było nic strasznego, ale w moim ówczesnym subiektywnym odbiorze była to droga przez mękę. W schronisku usiadłem przy kominku, żeby osuszyć trochę ubranie na sobie oraz wypić duży kubek herbaty z rumem na rozgrzewkę, ale noclegu tam nie planowaliśmy. Od razu ruszyliśmy do kolejnego schroniska pod Krynicą. Pamiętam, że ten ostatni odcinek pokonałem już z mniejszym trudem. Pewnie uskrzydlała mnie myśl o kresie wędrówki. Następnego dnia rozstaliśmy się z Jackiem na przystanku autobusowym w Krynicy, a ja, korzystając z okazji, że jestem tak blisko Nowego Sącza, podjechałem do cioci Krysi, kuzynki mojej mamy. Ciocia Ania, siostra mojej babci, już wówczas nie żyła. Wujek, już dawno na emeryturze, był akurat na obiedzie, do którego i ja dołączyłem.
To skojarzenie pociągnęło kolejne, a mianowicie to, że to właśnie o cioci Krysi jadłem po raz pierwszy góralski ser, który mi bardzo posmakował, ale nie były to oscypki (niektórzy nauczyciele w szkole mówili, że górale robią "oszczypki" -- zgroza!), a bryndza! A skąd takie słowo w polszczyźnie? Brânza (czyt. brynza) po rumuńsku to po prostu ser. Bo skąd pochodzą nasi górale? Przecież to potomkowie wołoskich pasterzy, który szczytami i przełęczami Karpat przybyli aż do ich zachodniego kresu, czyli dzisiejszego Beskidu Śląskiego, zasiedlając je po drodze. To przecież dla odróżnienia od "wałachów" ludność słowiańską, która tam wcześniej osiadła nazywa się do dziś "lachami". I kolejne skojarzenie. Jeden z braci mojej mamy wżenił się w rodzinę zamieszkującą Beskid Wyspowy. Kiedy ich pytałem, czy są góralami, mimo że wśród gór mieszkali, absolutnie się od tego określenia odżegnywali, twierdząc, że są "lachami" właśnie. Górale zaś mieszkają przecież również po stronie słowackiej i pod względem pochodzenia są dokładnie takimi samymi potomkami wołoskich pasterzy, jak górale polscy. Z tego względu warto pamiętać, że pochodzący z Terchovej Juraj Jánošík, słynny kryminalista, nie był nawet góralem (potomkiem Wołochów).
Takie to myśli chodziły mi po głowie. Jedna pociągała za sobą drugą tworząc strumień świadomości zbudowany z łańcucha skojarzeń.
Ponieważ Jarek cały czas jechał tak, żeby unikać dróg płatnych, ale jednak żeby do celu dojechać jak najszybciej, trafialiśmy na drogi wąskie na jeden samochód, ale pokryte równym asfaltem, biegnące przez górskie wsie i wioseczki. To pozwoliło mi na kolejną obserwację. Otóż czasami patrząc na nowo zbudowane, albo budujące się domy, na zadbane podwórka i ogrodzenia, pomalowane ściany, to oprócz sporadycznych architektonicznych potworków, wszystko to robiło na mnie wrażenie, że wjechałem do kraju o wyższym standardzie materialnym w porównaniu z Rumunią (ale tam wszystko jest, jak mi się wydaje, na najlepszej drodze, żeby nam dorównać), że o Węgrzech czy Słowacji nie wspomnę, bo tam wieś przypomina tę z lat 80. ubiegłego stulecia. Ostatni raz poczucie takiej zmiany jakościowej w krajobrazie miałem, kiedy pierwszy raz przejeżdżałem przez Niemcy kilkanaście lat temu. Teraz tak samo odbierałem Polskę. Czy to zasługa tego, czy innego rządu? Nie sądzę. To przede wszystkim zasługa przedsiębiorczych i pracowitych ludzi, którzy działają na zasadzie, że "Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają".
Musiało minąć sporo czasu, kiedy znaleźliśmy się na obrzeżach Krakowa, ale upłynął on w jakiś taki niezauważalny sposób. Szybko też przeszła nam trasa między Krakowem a Częstochową. Niestety z okna samochodu zdołałem dostrzec tylko jedą białą bryłę skał Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Nasza szosa przebiegała w jej pobliżu, ale jednak nie dość blisko, żeby móc podziwiać jej bajeczne kształty. Gdzieś na tym odcinku zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, gdzie zjadłem niezdrowego ale za to smacznego hot-doga. I tu kolejna obserwacja: nigdzie nie ma tak "wypasionych" stacji benzynowych, jak u nas! Można narzekać na konsumpcjonizm, komercjalizację życia i na kapitalizm w ogóle, ale ta "bizantyjska" oferta polskich stacji benzynowych bardzo mi się podoba.
Chyba mieliśmy szczęście, że do Częstochowy dotarliśmy już po zakończeniu głównych uroczystości z okazji święta Wniebowzięcia NMP, popularnie zwanego Matki Boskiej Zielnej. Prawdopodobnie autokary zabrały już pielgrzymów, którzy w poprzednich dniach szli na Jasną Górę pieszo, bo ani w mieście, ani tuż za nim nie trafiliśmy na żadne utrudnienia w ruchu. Kilka kilometrów dalej sytuacja się niestety zmieniła. Stanęliśmy w korku, który ciągnął się przez niemal 30 kilometrów. Na szczęście od czasu do czasu przesuwał się ok. stumetrowymi "skokami".
Odetchnęliśmy z ulgą, kiedy wreszcie odbiliśmy w boczną drogę po lewej stronie, bo choć wąska, to jednak była raczej pusta. W Bełchatowie "Kaśka" oznajmiła, że jesteśmy na miejscu jakieś półtora kilometra przed faktycznym miejscem docelowym, ponieważ Jarek nastawił nawigację tylko na nazwę ulicy, a nie na numer. Owszem, miałem u siebie w telefonie dokładne koordynaty, ale tom-tom Jarka je odrzucał, uznając je za niepoprawne. Dlatego teraz włączyłem nawigację map google w telefonie, gdzie Marcin wprowadził był dokładne położenie swojego garażu, w którym zostawiliśmy naszą kię.
Otworzyłem obie kłódki strzegące nasz samochód w Marcinowym garażu i wyprowadziłem go na zewnątrz. W oka mgnieniu przenieśliśmy nasze torby z bagażnika do bagażnika, ponieważ byliśmy spakowani raczej oszczędnie. Uściskaliśmy Jolę i Jarka, którzy następnie ruszyli prosto do Łodzi, a my podjechaliśmy kilka kilometrów do Kałdun, pod dom Marcina, gdzie wrzuciliśmy klucze do jego garażu do skrzynki na listy. Zadzwoniłem do niego, żeby go o tym powiadomić, a on pozdrowił nas z okolic Jasła, gdzie wraz ze swoimi bliskimi udał się do matecznika swojego klanu.
Pokonawszy kilka odcinków drogi z ruchem wahadłowym dotarliśmy do szerokiej i komfortowej drogi S8, z której dojechaliśmy do A1. Skręciwszy na autostradę A2 zatrzymaliśmy się na jednej ze stacji benzynowych Orlenu, gdzie, jak się okazało benzyna była zaskakująco droga nie tylko w porównaniu ze stacjami innych firm, ale również z innymi mijanymi wcześniej stacjami tego samego polskiego molocha naftowego. Pan z obsługi wyjaśnił nam ten sekret jednym słowem: "Autostrada!" Do domu trzeba było jakoś dojechać, więc trudno się było obrażać na proste mechanizmy rynkowe.
Zapłaciliśmy nie tylko za benzynę, ale skorzystaliśmy też z oferty gastronomicznej stacji. Co prawda obok stał KFC, ale nie mieliśmy ochoty na nic, co byłoby amerykańskim fast foodem. Zamiast tego wybraliśmy "polski obiadek" -- kotlety mielone z ziemniakami i buraczkami.
Droga przez Warszawę, obwodnicę Marek i dalej trasą S8 do samego Białegostoku nie dostarczyła nam żadnego powodu do ekscytacji. Już w Białymstoku musiałem nadrobić kilka kilometrów, ponieważ nadal trudno przejechać przez Porosły do centrum. Wolałem szybszą obwodnicę, z której zjechałem na Piastowską.
Po wniesieniu rzeczy do mieszkania i przywitaniu się z synem i Kasią, bratanicą Agnieszki, poszliśmy do jej rodziców, do których na długi weekend przyjechał jej brat i bratowa. Opowiedzieliśmy w dużym skrócie o naszych wrażeniach z podróży, po czym wróciliśmy do domu z poczuciem dobrze spędzonych wakacji, ale też pewnym żalem, że już się skończyły.
Jak już napisałem, na początku trasy ogarnęły mnie dobre wspomnienia. Jeżeli wierzyć specjalistom od zdrowia psychicznego, ludzi z depresją dopadają wspomnienia wszystkich złych doświadczeń, które ich spotkały w życiu. Taką między innymi karę wymyśliła dla więźniów Azkabanu J.K. Rawling, gdzie straszni dementorzy przywoływali w pamięci skazańców najgorsze momenty z ich życia. Nie wiem, czy w takim razie oznaką zdrowia psychicznego jest brak wspomnień w ogóle, czy są nim dobre wspomnienia (muszę spytać Marcina, który jest przecież psychiatrą). Wierzę, że to drugie. Myślę też, że nasze tegoroczne wakacje będą dla nas stanowić mocną i obfitą bazę dobrych wspomnień, które będzie można przywołać w trudniejszych chwilach. Bo chyba taka jest rola wakacji w cyklu pracy i odpoczynku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz