Naszą kwaterę, czyli mieszkanie w ośmiopiętrowym bloku w Sybinie, opuściliśmy ok. dziewiątej rano. Zgodnie z umową z Ramoną, zamknęliśmy drzwi, a klucze wrzuciliśmy do skrzynki na listy. Władowaliśmy nasze torby do bagażnika i ruszyliśmy w kierunku Braszowa, mając w planie zwiedzenie po drodze dwóch trzech punktów: kościoła obronnego w Biertania, miasta Sighioșara w obrębie starych murów obronnych, oraz zamku chłopskiego w pobliżu miejscowości Rupea.
Ufortyfikowane kościoły i zamki chłopskie to zjawiska, z którymi się nigdy przedtem nie zetknąłem. Okazuje się, że Siedmiogród z nich słynie. O ile kościoły-twierdze można spotkać w innych częściach Europy, to zamki budowane i utrzymywane przez samych chłopów bez nadzoru ze strony żadnego feudała są typowe dla Transylwanii. O Sighișoarze czytałem, że niektórzy nazywają ją rumuńskim Carcasonne; niektórzy Polacy zaś rumuńskim Krakowem. Osobiście nie cierpię tego nadawania jednym miejscom nazw miejsc zupełnie innych z narodowym bądź geograficznym przymiotnikiem. Uważam, że każdy punkt na ziemi jest wyjątkowy i choć porównywanie nie musi być od razu niczym złym, nadawanie takich nazw świadczy o jakichś kompleksach.
Zanim jednak dotarliśmy do pierwszego punktu programu opracowanego przez Jarka, moją uwagę przyciągały wsie mijane po drodze. Ponieważ tym razem nawigacja poprowadziła nas poza autostradą, mieliśmy okazję przyjrzeć się szeregowi ciekawych i dla nas dość egzotycznych zjawisk.
Pierwsza sprawa to wiejskie domy, stanowiące często zwartą zabudowę. W Polsce większość wsi to również ulicówki, ale jednak między domami widać wyraźną przestrzeń. Stykają się tylko płoty. W Siedmiogrodzie (zresztą na Węgrzech też) przedłużeniem ściany frontowej domu jest ściana ogrodzenia, często o tej samej wysokości, ale bez dachu, w której tkwi duża drewniana brama z łukowatym zwieńczeniem. Często taka ściana z bramą łączy dwa domostwa, z kolei kolejny dom przylega do następnego.
Furmanki ciągnięte przez konie to widok, który doskonale pamiętam z nie tylko z dzieciństwa, ale z również jeszcze z lat swojej wczesnej fazy dorosłości. W latach 90. zaczęły znikać z polskich dróg i gospodarstw rolnych, ale pamiętam jak zżymaliśmy się na zdjęcia w niemieckiej prasie, czy internecie, w których pokazywano Polskę jako kraj konnych wozów. Moją intencją absolutnie nie jest pokazywanie Rumunii jako kraju zacofanego. Wręcz przeciwnie. Nie mogę wyjść z podziwu dla dynamizmu, z jakim ten kraj się rozwija. Co prawda częste korki spowodowane są licznymi odcinkami z ruchem wahadłowym, a ten z kolei jest wymuszony przez roboty drogowe. Świadczą one jednak, że Rumuni cały czas coś robią, żeby swoje szosy udoskonalać. Można powiedzieć, że jest to kraj w budowie. Niemniej rolwagi z koniem powożone przez rolników nadal na drogach występują, a czasami to właśnie one spowalniają ruch i prowadzą do korków.
W jednej z mijanych wsi, Nocrich, co jakiś czas ruchliwą ulicę stanowiącą jednocześnie część bardzo ruchliwej szosy przebiegały romskie kobiety w długich kolorowych spódnicach, co robiło na mnie wrażenie jakiegoś surrealistycznego performance'u. Nie dlatego, że były to Cyganki i że nosiły swoje spódnice, ale właśnie że w tych spódnicach przebiegały przez jezdnię, co wyglądało jakby przez nią w szybkim tempie przepływały.
Jako kolekcjonera nakryć głowy niezwykle mnie zainteresowały kapelusze romskich mężczyzn w mijanych wsiach -- bo z gołą głową chyba żadnego nie spotkaliśmy. Były one czarne i nieco przypominały kapelusze naszych górali podhalańskich, ale miały chyba nieco większe charakterystycznie podwijane ronda. Niestety nie spotkałem takich w sprzedaży w żadnym z miejsc, gdzie handlowano ludowymi strojami i nakryciami głowy.
Kolejna charakterystyczna cecha siedmiogrodzkich wsi to podwójne (rzadziej potrójne) nazwy umieszczane na tablicach przy wjeździe do nich. I tak, pod rumuńską nazwą Alțana widnieje niemiecka: Alzen. Pod Richniș przeczytamy Reichsdorf itd. Rzecz w Polsce nie do pomyślenia -- niemiecka przeszłość tych miejsc jest nie tylko widoczna, ale wyraźnie kultywowana, mimo, że większość siedmiogrodzkich Sasów wyemigrowała do RFN dawno temu.
Oprócz charakterystycznych murów z bramami, domy w tych wsiach posiadają okiennice podobne do tych spotykanych w kamienicach włoskich miast, zaś ściany pokryte są często rozmaitymi ozdobami, z których elementem niemal stale powtarzającym się jest krzyż.
Do Biertanu dotarliśmy o 10.05. Zaparkowaliśmy naprzeciwko szkoły obok pary Portugalczyków, którzy spytali nas, czy za ten parking trzeba zapłacić. Sami tego jeszcze nie wiedzieliśmy, ale wkrótce przeczytaliśmy, że tak, zaś przy pobliskim budynku znaleźliśmy parkometr, w którym kupiliśmy bilet na czas naszego postoju.
Po zapłaceniu za wstęp do kościoła-fortecy, wspięliśmy się po drewnianych schodach obudowanych drewnianymi ścianami z zadaszeniem na wzgórze, na którym stała świątynia. Weszliśmy do środka. Ponieważ nic wcześniej nie czytałem o tym miejscu, nie wiedziałem, czy to kościół katolicki czy protestancki. Oszczędność wystroju wskazywałaby na tę ostatnią opcję. Spytałem o to uśmiechniętą panią z plakietką wskazującą na to, że jest kimś w rodzaju pracownika obiektu, na co odpowiedziała mi, że kiedyś był to kościół katolicki, ale potem został zmieniony w ewangelicki. Obecnie większość potomków jego parafian mieszka w Niemczech, zaś na nabożeństwo przychodzą może trzy osoby. Co do tego ostatniego nie jestem do końca pewien, ale tym, co sprawiło mi wielką satysfakcję był fakt, że ta krótka konwersacja odbyła się po rumuńsku bez podpierania się angielskim.
Po obejrzeniu wnętrza kościoła, obeszliśmy mury obronne od wewnątrz równocześnie okrążając sam budynek, a następnie przeszliśmy się wzdłuż tych samych murów od zewnątrz, przy okazji podziwiając zabudowę uliczek okalających tę mini-twierdzę.
Już wcześniej zaobserwowaliśmy, że oprócz porządnych remontów dróg, dziury w jezdniach łata się w dość partacki sposób, umieszczając w nich kupki asfaltu, który jakoś nie chce zastygać i zlewać się w jedność z tym starym. Tak było przed Biertanem i nawet na parkingu w samym miasteczku. Smoliste lepkie "placki" były wszędzie. Później, już na lepszej drodze słyszeliśmy jak odpryski tych "napraw", jakimi oblepiły się opony samochodu odbijają się o nadkola.
Zanim dotarliśmy do Sighișoary, przejechaliśmy przez wieś o słowiańsko brzmiącej nazwie Dumbrăveni, która od razu skojarzyła mi się z Dąbrową i ... Dubrovnikiem. Miejscowość Daneș z kolei urzekła nas gęstością zieleni przy drodze. Z kolorem drzew kontrastowała czerń pojemników na śmieci stojących przy jezdni przed każdą posesją. Prawdopodobnie wtorek, 6 sierpnia, był w tej wsi dniem odbioru śmieci przez przedsiębiorstwo zajmujące się tego typu działalnością.
Po zaparkowaniu samochodu w znanym miłośnikom historii mieście Sighișoara, który posiada swoje nazwy również w języku węgierskim (Segesvár), niemieckim (Schäßburg), a nawet polskim (Segieszów, o czym niedawno jeszcze w ogóle nie wiedziałem), ruszyliśmy piechotą pod górą w stronę baszty z zegarem, po minięciu której znaleźliśmy się na niewielkim placu przy domu z tablicą z dumą informującą, że kiedyś gościł samego Vlada Tepesa, znanego szerzej jako Drakula. Tak w ogóle wygląda na to, że Siedmiogród doskonale odrobił lekcję z marketingu i do granic możliwości eksploatuje popularność swego historycznego księcia zdobytą dzięki absolutnie fikcyjnej opowieści brytyjskiego pisarza Brama Stockera, który uczynił z niego wampira. Owszem, rumuński władca był bardzo okrutny, zwłaszcza wobec Turków, wśród których wzbudzał strach, pomimo ich przewagi militarnej, bo co z tego, że pewnie gdyby sułtan wysłał przeciwko niemu całą swą potencję, jakby to napisał Sienkiewicz, pewnie by go pokonał, ale na razie ścierać się z nim musiały mniejsze oddziały. Kiedy zaś książę Vlad złapał kogoś do niewoli, to kazał go wbijać na pal i napawał się podobno widokiem cierpiących wrogów. Ze spożywaniem ludzkiej krwi nie miało to jednak nic wspólnego.
Gadżetów z Vladem Draculą można więc kupić całe mnóstwo -- t-shirty, magnesiki na lodówkę, a nawet zegary na ścianę. Wśród licznych straganów, które rozłożyły się dosłownie wszędzie w obrębie starego miasta, moją uwagę przykuł jeden z różnej wielkości fletniami Pana (rum. nai). Oczywiście instrument, na którym można coś naprawdę zagrać, kosztował 200 lei, więc na koniec naszego obchodu murów miasta kupiłem sobie jako symboliczną pamiątkę taki za 30 lei, z możliwością wydmuchania zaledwie ośmiu dźwięków.
Wędrując urokliwymi uliczkami starej Sighișoary dotarliśmy do kościoła katolickiego p.w. św. Stefana (węgierskiego) przy wieży szewców, między którymi stoi postument z popiersiem Sandora Petöfi'ego, węgierskiego poety romantycznego, który złożył w pobliżu tego miasta swe młode życie walcząc pod dowództwem generała Józefa Bema przeciwko Austriakom podczas Wiosny Ludów. Jest to kolejny przykład, że Rumunom specjalnie nie przeszkadza historia ich ziem związana z innymi narodowościami.
Od wieży szewców przeszliśmy do bramy krawców, a następnie bramy kuśnierzy. Jak wiemy, w średniowiecznym mieście poszczególne grupy rzemieślników były odpowiedzialne za utrzymanie i obronę konkretnych odcinków murów warownych. Następnie oddaliliśmy się nieco od murów w kierunku centrum, żeby znowu drewnianym korytarzem z zadaszeniem wspiąć się po stopniach drewnianych schodów pod budynek historycznej szkoły, za którą znajdował się kolejny na naszej trasie kościół ewangelicki. Podobno te zadaszone schody pokonywali swego czasu codziennie uczniowie i profesorowie, co musiało stanowić dla nich całkiem dobre ćwiczenie fizyczne.
W drodze powrotnej zaskoczył nas widok dwóch pojazdów, które znam tylko z filmów dokumentalnych o stolicy Tajlandii i z drugiej części serii powieści kryminalnych o Harrym Hole autorstwa Jo Nesbo, której akcja właśnie tam się dzieje. Gdybyśmy nawet nic o nich wcześniej nie wiedzieli, owe małe wehikuły same w sobie stanowiłyby dla nas wartość poznawczą, gdyż miały z boku wymalowany napis "Tuk Tuk"!
Zauważyliśmy też już wcześniej, a ulice Sigișoary to potwierdziły, że rumuńskie kobiety chętnie noszą białe bluzki z ludowymi haftami i nie są to wcale członkinie koła gospodyń wiejskich, ani jakiejś grupy folklorystycznej. Widok mieszkanki miasta idącej jego ulicami w haftowanej bluzce jest całkiem powszechny. Jola stwierdziła jednak, że w Polsce taka moda została by uznana za przejaw niezbyt wyrafinowanego gustu (użyłem tu pewnego eufemizmu w celu uniknięcia zwrotów, jakich użyła). W jednym ze sklepów z pamiątkami, ale również z tymi ludowymi elementami garderoby, spytałem, czy mają również "cămăși pentru bărbați" (koszule dla mężczyzn), na co pani odpowiedziała twierdząco i zaprowadziła mnie do wieszaków, na których wisiały męskie koszule. Spytała mnie o rozmiar i pokazała jedną, z niebieskim haftem przy kołnierzu biegnącym w dół wzdłuż rozcięcia, która przypominała nieco rosyjską/białoruską/ukraińską rubaszkę. Kosztowała 150 lei, więc Agnieszka kategorycznie przywołała mnie do porządku!
Kiedy po raz drugi minęliśmy kamienicę z jeleniem skręciliśmy w kierunku wieży zegarowej. Naszą uwagę przyciągnęła grupa hiszpańskich turystów, którzy w napięciu czekali z telefonami komórkowymi i kamerami w stanie gotowości na wybicie pierwszej po południu. Przyłączyliśmy się do tej gromady w nadziei nagrania figur znajdujących się pod zegarem. Spodziewaliśmy się bowiem, że zaczną się w jakiś sposób poruszać. Kiedy po dwóch minutach godzina faktycznie została oznajmiona dźwiękiem kuranta, kolorowe postaci ani drgnęły. Po kolejnych kilku sekundach niewygasłej nadziei Hiszpanie zaczęli chować swoje przyrządy do rejestracji obrazu i dźwięku, odwracać się i powoli oddalać z miejsca rozczarowania. W tym stanie nie pozostali osamotnieni, bo ich żal dzieliła również czwórka Polaków, czyli nas.
Zaczęliśmy intensywnie poszukiwać miejsca, gdzie moglibyśmy coś zjeść. W mijanych knajpkach ceny były nieco zbyt wysokie jak na nasz budżet, więc przeszliśmy na drugą stronę ruchliwej ulicy i znaleźliśmy się na takiej, która biegła za naszym parkingiem. Mijając urokliwe kamieniczki doszliśmy do jej końca, gdzie postanowiliśmy zawrócić. W końcu udało nam się znaleźć lokal, który był pizzerią o włoskiej nazwie San Gennaro. Weszliśmy w bramę, potem do jakiegoś hallu i prawie już wyszliśmy z tego budynku nie mogąc znaleźć restauracji, kiedy przyszło nam do głowy, żeby kogoś spytać. Mężczyzna wskazał nam niepozornie wyglądające drzwi, za którymi mogło się znajdować dosłownie wszystko, o czym jednak nie informował żaden napis. Weszliśmy i zajęliśmy stolik w rogu.
Na nadejście kelnera czekaliśmy około 15-20 minut. Kiedy przyjął nasze zamówienie, zaczęły się kolejne długie chwile czekania. Po 10 minutach kelner przyszedł, żeby poinformować Jolę i Agnieszkę, że zupy w chlebie (ciorba in pita) nie ma, bo akurat im się taki chleb skończył. Nasze panie zmieniły więc zamówienie. Po ok. 30 minutach Jarek dostał wreszcie swoją ciorbę de burta, czyli flaczki po rumuńsku, jakie jedliśmy poprzedniego dnia w Alba Iulia. Zamawianego do tej zupy chleba jednak mu nie przyniesiono. Chyba nie był tego dnia nastawiony zbyt bojowo, ponieważ stwierdził, że zje te mdłe flaczki bez chleba. Nasze panie dostały swoje sałatki, natomiast ja musiałem poczekać jeszcze dobrych kilka minut, które mi się niezmiernie dłużyły, na tochiturę z wieprzowiny z mamałygą i zestawem sałatek.
Najpierw kelner przyniósł mi podłużny talerz z posiekaną białą kapustą, na której ułożono plasterki ogórka. Jak się domyśliłem, były to moje mieszane sałatki. Po kolejnych 10 minutach dostałem dużych rozmiarów talerz z potrawą, którą w Polsce nazwalibyśmy gulaszem wieprzowym, ale oprócz pokrojonych kawałków mięsa (niestety apetyt psuł mi wyraźny widok tłuszczu przy niektórych z nich) były w nim również drobno pokrojone kiełbaski. Sos mógłby być nieco bardziej pikantny, ale był całkiem smaczny. Do tego na moim talerzu znajdowały się trzy kulki z kaszki kukurydzianej, czyli mamałygi (mamaliga, w wersji angielskiej menu "polenta"), na których ułożono jajko sadzone, a całość posypano startym serem. Generalnie nie było to złe jedzenie, ale mamałyga, którą jadłem pierwszy raz w życiu, okazała się czymś, co smakowo może nie krzywdzi, ale też żadną rewelacją nie jest. Pomimo dużego głodu, jaki czułem, który na dodatek się zintensyfikował podczas długiego czekania, nie zjadłem wszystkiego. W całości pochłonąłem tylko kapustę z ogórkami i jajko sadzone. Porcji tochitury zjadłem jakieś 3/4, zaś z trzech kulek mamałygi udało mi się wepchnąć w siebie dwie. Po wyjściu z San Gennaro jeszcze długo czułem się ciężko. W konsumpcji tych rumuńskich specjałów bardzo pomogła mi popularna lemoniada z miodem.
Z Sighișoary pojechaliśmy w stronę Braszowa, ale po drodze zatrzymaliśmy się, jak najbardziej zgodnie z rozpiską przygotowaną przez Jarka, w zamku chłopskim w miejscowości, a raczej w jej pobliżu, o nazwie Rupea. Podobno tylko w Siedmiogrodzie chłopi z własnej inicjatywy wznosili zamki obronne nie oglądając się na inicjatywę ze strony jakiegoś miejscowego pana, czy władcy całego księstwa. Ponieważ takich zamków nie projektował jakiś specjalista od fortyfikacji, fachowcy (ja z pewnością nie!) z łatwością doszukują się amatorszczyzny w dobudowywaniu poszczególnych elementów obronnych. Jak na mój gust, twierdza wyglądała solidnie i wierzę, że bardzo dobrze spełniała swoje funkcje obronne. W razie niebezpieczeństwa wszyscy mieszkańcy wioski mogli się schronić za murami, a w ich obrębie wieść w miarę normalne życie.
Z Rupei do Braszowa jest już całkiem niedaleko. Z pewnej odległości widać na tle zielonego lasu pokrywającego jedną z sąsiednich gór napis "BRAȘOV", przypominający słynne "HOLLYWOOD" na górze w sąsiedztwie Los Angeles. Wjechaniu na teren tego miasta towarzyszył nam jednak spory stres. Jest to miasto większe w porównaniu z tymi, które do tej pory odwiedziliśmy -- pełne szerokich ulic z wieloma pasami ruchu, które krzyżują się z sobą czasami w zaskakujący sposób (trzeba uważać, kiedy ustawić się do skrętu). Na dodatek Rumuni, którzy tak pozytywnie nas zaskoczyli swoją niezwykłą życzliwością wobec pieszych -- zawsze ich przepuszczają -- wobec siebie nawzajem wykazują się jednak sporą agresją. Raczej się nie przepuszczają, o ile ktoś tego nie wymusi. Włączanie się do ruchu "na zakładkę" lub "na suwak" jest tu raczej trudne. Co jakiś czas słychać trąbienie zniecierpliwionych współużytkowników drogi. Szczerze podziwiałem Jarka, któremu dzięki "Kaśce", czyli nawigacji gps "tom-tom", udało się przebić przez ten gąszcz samochodów z niezbyt przyjaźnie nastawionymi kierowcami, wśród nie do końca przejrzystej siatki ulic. Wjechawszy na długą, wąską, ale dwukierunkową, ulicę ciągnącą się stromo pod górę, noszącą nazwę Dobrogeanu-Gherea. "Kaśka" doprowadziła nas prosto na maleńki, ale akurat z miejscem na nasz samochód, parking. Nieco zajęło nam znalezienie recepcji. Na początku bowiem weszliśmy do pierwszych otwartych drzwi, skąd trafiliśmy do jadalni i kuchni. Drugie otwarte drzwi zewnętrzne zawiodły nas do pustego hallu z kanapami, stolikami i pufami. Dopiero wejście po schodkach na tarasie na piętro pozwoliło nam dostrzec tabliczkę z napisem "Recepție". W pomieszczeniu, do którego weszliśmy za kontuarem nie było nikogo. Za chwilę jednak od strony górnego tarasu weszła dziewczyna, która sobie do tej pory drzemała na fotelu na tymże tarasie. Przeprosiła tłumacząc się ciężkim dniem pracy, po czym nas zameldowała i zaprowadziła do naszych pokoi informując nas o wszystkim, co ważne w korzystaniu z pensjonatu. Mówiła płynnie po angielsku, więc nie było problemu z komunikacją.
Po otrzymaniu wszystkich instrukcji spytaliśmy jak dojść do najbliższego sklepu. I tutaj nastąpiła rzecz dziwna a zaskakująca. Dziewczyna bowiem uprzejmie nas poinformowała, że musimy się skierować w dół ulicy, a kiedy już dotrzemy do jej końca, powinniśmy skorzystać z google maps, ponieważ wytłumaczenie drogi do sklepu jest zbyt skomplikowane.
Po wniesieniu bagaży i wstępnym ogarnięciu sytuacji faktycznie udaliśmy się w dół Strady Dobrogheanu Gherea. Wystarczyło jednak dojść do miejsca, gdzie teren robił się bardziej płaski, żeby dostrzec duże centrum handlowe z delikatesami Carrefour. Do tej pory więc nie rozumiem, na czym polegała złożoność wytłumaczenia nam drogi do niego, której stopień wymagał skorzystania z pomocy nawigacji satelitarnej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz