Z założenia podchodzę podejrzliwie do wszelkich "okrągłych" a zwięzłych podsumowań, które ich fani często z zachwytem komentują "W punkt!" Otóż uważam, że oprócz tego, że najczęściej są to banały, to na dodatek od razu cisną mi się do głowy przykłady, które tym "celnym" aforyzmom przeczą. Tak samo jest z popularnym twierdzeniem, że "podróże kształcą" (brzmi trochę jak "cukier krzepi"). Otóż tak, tak często bywa, i jest na to mnóstwo przykładów, ale obecnie YouTube i media społecznościowe dostarczają również i takich, z których wynika, że (no niestety, znowu utarte powiedzonko) "chłop może ze wsi wyjść, ale wieś z chłopa nigdy". W obecnych czasach, kiedy podróżowanie jest tak dostępne, praktycznie każdy może gdzieś wyjechać, ale czy po powrocie następuje u kogoś takiego istotna zmiana w rozumieniu świata? Oczywiście powinna, bo jeśli nie, to znaczy, że podróż nie spełniła swojej edukacyjnej roli, czyli okazała się podróżą, która nie kształci.
Nie uciekając się więc do kategorycznego twierdzenia, zgódźmy się, że podróże powinny kształcić. Z takiego właśnie założenia wychodzę i każdą podróż, jaką podejmuję, uważam za element, który ma wprowadzić zmiany w moim myśleniu. Żeby to nastąpiło, podczas podróży muszą nastąpić procesy myślowe, a więc zmaganie się tego, co wydaje mi się, że znam i o czym wydaje mi się, że wiem, z nowym. To nowe muszę jakoś sobie oswoić, żeby nie wiem jak ktoś nawoływał do pozostawienia "innego" inności jego. Mózg ludzki nie jest w stanie inaczej działać, jak tylko przez racjonalizację i próby wytłumaczenie nieznanego przez znane (dobrze, że to nie rozprawa naukowa, bo bym musiał udowodnić tę tezę!). Tutaj jednak pojawia się wyzwanie -- jeżeli się nie otworzymy na nowe, jeżeli racjonalizację przeprowadzimy tylko tak, żeby nowe (inne/obce) całkowicie podporządkować własnej już wcześniej okrzepłej siatce pojęciowej, proces poznawczy będzie bardzo powierzchowny. Oczywiście nie chodzi też o to, żeby bezkrytycznie akceptować i przyjmować sposób myślenia przeważający w miejscu, dokąd się udaliśmy. Możemy bowiem znaleźć szereg przykładów ludzi, których inność tak urzekła, że wyrzekli się całkowicie swojego własnego sposobu myślenia. Niestety nie ma recepty na ile się otwierać na nowe, a na ile obserwować je tylko zza pancernej szyby własnych starych przekonań, które często przecież sprowadzają się do stereotypów. Nie można nikomu podać prostego algorytmu radzenia sobie z nowym doświadczeniem. Niemniej, jeżeli podróżniczego wyzwania nie podejmiemy w ogóle, na edukacyjny efekt tym bardziej liczyć nie możemy.
Kiedy jeździmy naszym samochodem całą rodziną, najczęściej podczas długich godzin na drodze słuchamy audiobooków. Nie jest to jakaś ambitna literatura, ponieważ chodzi o wakacyjną rozrywkę. Najczęściej są to powieści kryminalne. Nasza córka lubi klasyki gatunku "whodunit", czyli utwory Agathy Christie. Słuchamy też cyklu norweskich thrillerów o komisarzu Harrym Hole autorstwa Jo Nesbo. Otóż zagadka kryminalna podczas takiego słuchania jest dla mnie osobiście kwestią dość drugorzędną, ponieważ większość tych powieści kiedyś już czytałem. Podczas słuchania zwracam w nich uwagę na aspekty kulturowe, a konkretnie efekty, jakie kultura odciska na mentalności bohaterów. To, do czego zmierzam, to nie jest analiza psychologiczna postaci z książek. Skupię się tylko na tym, co jest związane z podróżowaniem (ale też z tym, co na nie pozwala).
Otóż przedstawiciel brytyjskiej tzw klasy próżniaczej, czyli albo arystokrata, albo ktoś kto posiadał tak wielki majątek, że nie musiał zarabiać na chleb pracą, żeby pokazać swój status społeczny, mógł podejmować tylko określone zajęcia. Dżentelmeni i damy z towarzystwa oddawali się więc rozlicznym rozrywkom, w wymyślaniu których niektórzy się prześcigali. Przyjęcia, bale, czy polowania to jedno. Kto chciał, zajmował się działalnością charytatywną (która też mogła się sprowadzać do organizacji balu na rzecz ubogich). Duże pieniądze pozwalały na oddaniu się pasji naukowej i literackiej. Stąd tylu arystokratów dokonujących odkryć czy tworzących wiekopomne dzieła. Jedną z czynności, jakie przystawały dżentelmenowi, było podróżowanie. Jeżeli znacie "Małą Dorrit" Dickensa, zapewne pamiętacie moment, kiedy ojciec tytułowej bohaterki staje się dziedzicem majątku, dzięki czemu on i cała jego rodzina wychodzi z więzienia dla dłużników. Otóż teraz jako "gentleman of leisure", stary Dorrit chce robić to, co robią inni bogaci próżniacy. Dowiaduje się, że wypada podróżować, więc udaje się do Italii, by tam poznawać (no może niezbyt intensywnie -- nie jest w końcu studentem) pomniki dziedzictwa europejskiej kultury.
W powieści Agathy Christie, jakiej słuchaliśmy w drodze do Chorwacji, uboga z domu młoda kobieta pracująca jako dama do towarzystwa starszej bogatej kobiety, po śmierci tej ostatniej niespodziewanie wchodzi w posiadanie jej majątku, ponieważ w dowód wdzięczności za dobrze wykonywaną pracę, stara dama zapisała go dziewczynie w testamencie. W tym momencie uruchamiają się mechanizmy typowe dla myślenia ludzi tamtej epoki (uwaga! Zdaję sobie sprawę, że używanie takich zwrotów jak "ludzie tamtej epoki" jest hołdowaniem stereotypom, a nawet ich tworzeniem, ale nie czas tu i miejsce na wchodzenie w niuanse zróżnicowania mentalności Brytyjczyków dwudziestolecia międzywojennego -- stosuję więc pewien mało elegancki skrót myślowy). Otóż jakaś daleka kuzynka młodej damy, przeczytawszy w gazecie o jej materialnym szczęściu, podejmuje plan sprytnego przejęcia przynajmniej części jej majątku. Owa kuzynka jest kobietą o ustalonej pozycji w towarzystwie, ale owa pozycja wkrótce może być zagrożona z tego prostego powodu, że wyczerpują jej się środki finansowe. Żeby więc zaliczać się do pewnej grupy ludzi, trzeba było mieć pieniądze. I odwrotnie, kiedy wchodziło się w posiadanie dużych pieniędzy, wypadało postarać się o dostęp do tej grupy ludzi.
Katarzyna, młoda bohaterka, przede wszystkim kupuje sobie cały zestaw ubrań -- sukien i akcesoriów, oraz udaje się (jakże inaczej? ) w podróż! Bogaci Anglicy mogli jechać praktycznie wszędzie, ale gdzie wypada? Na francuską Riwierę. Tam też nawiązuje znajomości, przez co "wchodzi do towarzystwa". Tam też rozgrywa się akcja kryminalna powieści. Jest morderstwo, jest śledztwo, jest Herkules Poirot itd, czyli wszystko to, co nas w tym momencie nie interesuje.
Angielscy bogacze wiedzą, że wypada podróżować. Pieniądze nie gwarantują ani wysokiego IQ, ani ambicji intelektualnych, więc większość z nich jeździ tam, gdzie jeżdżą "wszyscy", czyli np. na Riwierę, a młodzi studenci prestiżowych uczelni jeżdżą ze swoimi tutorami do Włoch na tzw. grand tour. O ile Riwiera to cel praktycznie czysto rozrywkowy, to grand tour ma charakter edukacyjny. Niektórzy wykształceni Anglicy pojadą dalej, zwiedzą świat i go opiszą (np. Richard Burton, który jako jeden z niewielu Europejczyków w 1853 r. odwiedził samą Mekkę). Podróżowanie, czy to w celach turystycznych, czy odkrywczych było przywilejem ludzi o pewnej pozycji majątkowej.
Sacheverell Sitwell, na którego "Roumanian Journey" kilkakrotnie się powoływałem, również pochodził z zamożnej rodziny. Ten krytyk i historyk sztuki i muzyki, znawca architektury baroku, i poeta, mógł się spokojnie oddawać swoim pasjom badawczym między innymi dlatego, że nie musiał się specjalnie martwić o zapewnienie sobie środków do życia. Do kraju królowej Marii, rezydentki zamku w Branie, pojechał na zaproszenie arystokratycznej rodziny rumuńskiej. Swoją książkę dedykował księżnej Anne-Marie Callimacki, wobec której czuł się w obowiązku do szczególnej wdzięczności za zorganizowanie jego wizyty w Rumunii. Księżna okazała się wielką miłośniczką i znawczynią swojego kraju, zaś jej mąż, książę Jean Callimacki, znawcą archeologii i heraldyki. Podczas swojej podróży Sitwell cały czas spotykał się z jakimiś rumuńskimi arystokratami, łącznie z królową Marią i jej synem, Karolem II, którego przedstawił w jak najlepszym świetle. Co zabawne, a może jednak tragiczne, w grudniu tego samego roku (1937), kiedy ukazała się książka Sitwella, podjął kroki o zdecydowanie antysemickim charakterze, a w roku następnym dokonał swego rodzaju zamachu stanu przejmując władzę dyktatorską.
Mówiąc o arystokratycznych podróżnikach warto też wspomnieć Polaków, takich jak autor "Rękopisu znalezionego w Saragossie", Jan Potocki, czy Wacław Seweryn Rzewuski. Ci potomkowie magnackich rodów zdobyli ogromną wiedzę na temat krajów, do których się udawali, łącznie z językami. Rzewuski został nawet przyjęty do plemienia Beduinów i dotarł przed Burtonem do Mekki, ale w przeciwieństwie do Anglika, nie dostał się do środka. Byli to jednak ludzie nietuzinkowi. Trudno bowiem powiedzieć, żeby szerokie horyzonty myślowe i otwartość na świat tak inny od europejskiego były powszechną cechą polskiej bogatej szlachty. Warto zwrócić uwagę na ich otwarte podejście do świata islamu.
Obecnie podróżowanie stało się dostępne dla każdego, kto ma chęć podróżować. Oczywiście wiem, że nadal niektórzy mają problemy ze znalezieniem pracy, choć o wiele powszechniejszym problemem są zbyt niskie zarobki tych, którzy pracę mają. Niemniej, kiedy obserwuję znajomych i nieznajomych w mediach społecznościowych, to znając dość kiepską sytuację materialną niektórych z nich a przy tym widzę zdjęcia miejsc, do których docierają podczas urlopów, stwierdzam, że przynajmniej kilka razy w życiu każdy Europejczyk może sobie pozwolić na ciekawą podróż. W porównaniu z ubiegłym stuleciem, że o dziewiętnastym nie wspomnę, mamy czasy podróżowania na niespotykaną dotąd skalę.
Wychowałem się na powieściach Alfreda Szklarskiego o Tomku Wilmowskim, warszawskim nastolatku z początku XX wieku, który wraz z ojcem i jego przyjaciółmi zwiedza praktycznie cały świat łowiąc żywe zwierzęta dla ogrodu zoologicznego Carla Hagenbecka w Hamburgu. Oczywiście przeżywa przy tym niesamowite przygody. To z tych powieści czerpałem o wiele więcej wiedzy o świecie, niż z podręczników do geografii. Co ciekawe, jak się dowiedziałem całkiem niedawno, sam Szklarski prawie wcale nie podróżował, zaś przygody Tomka stworzył w oparciu o wiedzę czysto książkową. Zrobił to jednak tak dobrze, że ja nigdy nie przestałem marzyć o podróżach. Ponieważ najczęściej mam do czynienia z ludźmi o podobnych marzeniach, zawsze jestem w lekkim szoku, kiedy pytam np. uczniów a nawet studentów uniwersytetu o ich marzenia, a wśród ich odpowiedzi nie ma podróży. Jak można nie chcieć poznawać nowych miejsc, przeżywać nowych doświadczeń?
Oczywiście te możliwości podróży dla wszystkich nie znaczą, że wszyscy staliśmy się angielskimi arystokratami. No niestety nie! Jestem bardzo wdzięczny losowi za to, że ja, chłopak z Widzewa, robotniczej dzielnicy Łodzi, w którego rodzinie nigdy się nie przelewało i którego podróże po szerokim świecie polegały na lekturach powieści Szklarskiego i reportaży Arkadego Fiedlera, tudzież na oglądaniu telewizyjnego "Klubu Sześciu Kontynentów" redaktora Badowskiego i filmów dokumentalnych Tony'ego Halika i Stanisława Szwarc-Bronikowskiego przy wsparciu atlasu geograficznego dla klas V-VIII, mogę sobie od czasu do czasu pozwolić na wakacyjny wyjazd w ciekawe miejsca. Podróżujemy w standardzie, na który pozwala nam nasz budżet. Nie mamy kapitału, z którego odsetki pozwoliłyby nam na noclegi w najlepszych hotelach, posiłki w najdroższych restauracjach. Nie zapraszają nas też do swych rezydencji miejscowi arystokraci. Niemniej jestem wdzięczny losowi, że mogę przynajmniej odwiedzić te miejsca, w których owi dawni bogaci podróżnicy bywali. Natomiast ludzie, których spotykamy na swojej drodze, są nie mniej fascynujący niż dawni magnaci, bo po prostu każdy człowiek zasługuje na uwagę i każdy może doprowadzić do zmiany w naszym postrzeganiu świata.
Na koniec jednak muszę podzielić się smakiem dziegciu, z którym się zmagam od jakiegoś czasu. Otóż od niedawna zaczęły się pojawiać artykuły, z których wynika, że to powszechne podróżowanie fatalnie wpływa na środowisko naturalne, przyczynia się do globalnego ocieplenia itd. Tanie loty sprawiają, że ludzie chętnie i często latają -- na skalę niewyobrażalną jeszcze dwadzieścia lat temu. Pojawia się więc kolejna aporia, kolejny zgrzyt spowodowany dysonansem poznawczym. Trudno się nie zgodzić z tezą, że przemieszczanie się pojazdów mechanicznych na taką skalę, jak dziś, jest jedną z przyczyn negatywnych zmian w środowisku naturalnym. Ale jak teraz wytłumaczyć tym masom ludzi, którzy niedawno dostąpili możliwości zwiedzania świata, że tak naprawdę to powinni siedzieć na tyłku w swoich osiedlach, miasteczkach i wsiach, zaś podróżowanie po świecie należy znowu ograniczyć do wąskiej grupy najbardziej uprzywilejowanych?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz