Ranek 12 sierpnia rozpocząłem ćwiczeniami taiji, qigongu ośmiu kawałków brokatu i formą lien bu quan. Upatrzyłem sobie bowiem miejsce z boku naszego pensjonatu, gdzie gospodarz umieścił kilka altan, czy też konstrukcji z zadaszeniami, gdzie goście, gdyby chcieli, mogliby usiąść i skorzystać z umieszczonego przy domu grilla. Między tymi drewnianymi konstrukcjami znalazłem idealnie tyle miejsca, ile potrzeba na wykonanie odpowiedniej liczby kroków we wszystkich kierunkach. Poczułem się naprawdę rozbudzony i pobudzony do czekających nas przygód.
Wodę na herbatę zagotowaliśmy w małym elektrycznym czajniku, który Jarek wziął ze sobą z domu. Za talerzyki do kanapek posłużyły nam plastikowe miski po sałatkach zabrane z baru "Grill's time". Jakoś sobie bez dostępu do kuchni poradziliśmy.
Po śniadaniu i zaniesieniu bagaży do samochodu, zostawiliśmy klucze na kontuarze recepcji, gdzie, jak przez większość dnia i nocy, nikogo nie było. Nie miał więc nam nikt życzyć "Drum bun!" Jarek zatankował bak na "naszej" stacji benzynowej i po chwili ruszyliśmy tą samą drogą, którą wczoraj wracaliśmy od strony Horezu. Cały czas trzymałem telefon w pogotowiu, ponieważ poprzedniego dnia nie zdążyłem zrobić zdjęcia nazwie rzeki o bardzo swojsko brzmiącej nazwie "Bistrița" (czyt. bistrica). Okazuje się, że nie tylko Polacy, Słowacy, Czesi i Ukraińcy mają swoje Bystrzyce. Fascynują mnie te ślady językowe w onomastyce świadczące o obecności na tych terenach ludów posługujących się językiem słowiańskim.
Za Horezu nie powtórzyliśmy już jednak
kolejnego wczorajszego odcinka, ponieważ zamiast do Polovragi
skierowaliśmy się na Novaci, a konkretnie do wsi Ciocadia, którą uważa
się za początek Transalpiny. Ruszyliśmy pod górę i po kilku minutach już
wiedzieliśmy, że ta trasa pod względem krajobrazowym jest zasadniczo
odmienna od transfogaraskiej. O ile tam dominowały ciemne zielenie i
ciemne odcienie szarości, tutaj mieliśmy do czynienia z radosną jasną
zielenią traw, czasami bielą lub żółcią kamieni, całym spektrum jasności
zieleni lasów, a to wszystko pod nieskazitelnym błękitem nieba,
ponieważ pogodę mieliśmy rewelacyjną. Ponieważ, jak już się pewnie
zorientowaliście, jestem człowiekiem, który chętnie porównuje rzeczy
nowo poznane z tymi już znanymi, powiedziałby, że o ile trasa
transfogaraska przywodziła na myśl monumentalny, majestatyczny, czasami
przejmujący grozą krajobraz Tatr, to Transalpina jest drogą wijącą się
po radosnych i jasnych połoninach bieszczadzkich, tyle że w większej
skali.
Nazwa drogi prowadzącej przez góry po
górach, a nie dolinami i tunelami, Transalpina, jest nieco myląca,
ponieważ nie prowadzi przez Alpy, ale przez inny odcinek rumuńskich
Karpat. Niektórzy dopatrują się jej początków już w czasach panowania
rzymskiego na tych terenach, natomiast bardziej prawdopodobne jest, że
drogę zaczęto budować z inicjatywy władz austriackich w XVIII w. Pewne
jest, że istniała podczas I wojny światowej. Po niej władze Rumunii
zainwestowały w drogę dla artylerii potencjalnie przemieszczającej się
między Oltenią a Siedmiogrodem (tzw. szlak królewski), utrzymywaną
również przez Niemców podczas II wojny światowej. Po obaleniu komunizmu
drogę zaniedbano, a należy do tego pamiętać, że nie była pokryta
asfaltem. Dopiero w 2009 roku rozpoczęto prace modernizacyjne i
rekonstrukcyjne, by je skończyć w 2013. Firmę będącą głównym wykonawcą
kosztowało to bankructwo, ale droga szczytami Karpat stała się faktem.
Dla miłośników pięknych krajobrazów faktem niezwykle korzystnym.
Kilkakrotnie
się zatrzymywaliśmy, żeby podziwiać widoki. Tym razem było dużo łatwiej
o miejsca parkingowe, ponieważ trafialiśmy na szersze obszary płaskie
na szczytach wzniesień, gdzie mieściło się więcej samochodów. Podobnie
jak podczas naszej poprzedniej przeprawy przez Karpaty, co jakiś czas
mijaliśmy dzielnych rowerzystów podejmujących wyzwanie, jakie stawiała
często stromo wznosząca się droga. Jednym z elementów odróżniających
Transalpinę od drogi transfogarskiej były bowiem dość strome podjazdy
zaraz po agrafkowych zakrętach. Trzeba było uważać, żeby nie podjeżdżać
zbyt blisko samochodów przed nami, ponieważ niektóre nie tylko
gwałtownie zwalniały, ale wręcz stawały, ponieważ kierowcy na czas nie
zredukowali biegu.
Widok
stad owiec i krów pilnowanych przez pasterzy w dość zaniedbanych
strojach może nas już nie zaskakiwał, ale nieustannie budził
zaciekawienie. Zafascynował mnie np. widok kilku krów pasących się na
takim odcinku, gdzie praktycznie nie było trawy. Cały czas jechaliśmy
wśród soczystej zieleni połonin, a te krowy znalazły sobie może jakieś
300 metrów kwadratowych pokrytych białymi kamieniami, między którymi coś
próbowały wyskubać.
Pasterz |
Kolejny rowerzysta |
Ktoś "obozował" |
Transalpina jest też wykorzystywana komercyjnie. Mianowicie co kilka kilometrów, kiedy tylko połonina przybierała nieco płaski kształt, pojawiały się ciągi straganów ("tasików", jak to mawia Jola), głównie z pamiątkarskim chłamem, ale oczywiście czasami z jakimiś ciekawymi wyrobami sztuki ludowej. Jeden z takich ciągów składał się z kolei z punktów gastronomicznych. Na szczęście szybko go ominęliśmy, ponieważ dym i woń przypalanego mięsa na grillu wcale nie zaostrzała apetytu, a wręcz przeciwnie.
Na jednym z miejsc postojowych, gdzie natrzaskaliśmy mnóstwo zdjęć po jednej i po drugiej stronie drogi, ponieważ pejzaże z obu stron były fantastyczne znajdował się tylko jeden duży stragan, na którym starszy pan w charakterystycznej czapce sprzedawał swojskie wyroby wędliniarskie, kilka rodzajów sera, miody, domowe powidła i alkohole. Jak później doczytałem, władze po jakimś czasie oporu, ustąpiły i zezwoliły na domową produkcję tradycyjnych produktów spirytusowych, oraz na ich sprzedaż.
Już Sacheverell Sitwell opisywał rumuńskie "brandy" będące destylatami z różnych owoców -- śliwek, gruszek i brzoskwini. Te "brandy" to palinka, bardzo mocny trunek znany w całej Europie Środkowej na południe od Polski. Brytyjski dżentelmen pisał również o alkoholu o nazwie țuica (czyt. cujka), która jest również często tłumaczona na angielski jako "brandy". Țuica, jak później doczytałem, jest robiona wyłącznie ze śliwek. Doczytałem też, że może mieć od 25-55% zawartości alkoholu. O palince wiedziałem, że miewa powyżej 50%. Spytałem staruszka o różnicę między țuicą, a palinką, którą sprzedawał. Odpowiedział, że ta pierwsza zawiera 30% alkoholu (butelka kosztowała 20 lei), zaś palinka 55% (cena 30 lei). A zresztą on może dać spróbować! Ponieważ Jarek prowadził, a nasze panie nie pałały zbytnim entuzjazmem do próbowania wysokoprocentowego produktu rumuńskiej myśli destylatorskiej, padło na mnie. W swoim życiu brałem kilkakrotnie udział w różnych degustacjach, ale zawsze przy takich okazjach nalewano próbującemu naprawdę śladowe ilości płynu. Staruszek nalał mi "od serca" do plastikowego kubka pełną pięćdziesiątkę.
Palinka była nie tylko mocna, ale na dodatek ciepła! Wypiłem połowę zawartości i się zakrztusiłem. Prawdopodobnie moje oczy w tym czasie zrobiły wrażenie jakby wychodziły z orbit. Agnieszka jednak zapamiętała widok miny sprzedawcy, który ją niezmiernie wzruszył. Staruszek bowiem się skurczył, jakby chciał schować głowę w ramiona, następnie powiódł po moich towarzyszach podróży wzrokiem tak skruszonym i przepraszającym połączonym z nieśmiałym uśmiechem, że moja żona stwierdziła, że aż jej się żal zrobiło tego miłego człowieka. Nie trwało to jednak długo, ponieważ szybko odzyskałem oddech i wypróżniłem plastikowy kubek do dna. Zakupiliśmy na koniec zarówno butelkę palinki, jaki i țuiki.
Uroczy starszy pan... |
...i jego kram. |
Wkrótce jechaliśmy już tylko w dół, cały czas stromymi serpentynami i agrafkowatymi zakrętami. Zatrzymaliśmy się jeszcze raz w miejscu, gdzie znajdował się prześwit w zaroślach, który pozwalał nam na podziwienie malowniczego jeziora rozciągającego się wzdłuż ostatnich odcinków Transalpiny. W ciągu całego przejazdu jedynym przykrym elementem był widok śladów po biwakowaniu. W Rumunii wolno się rozbijać praktycznie wszędzie. Wszędzie też ludzie palą ogniska. I właśnie przy takich wygasłych paleniskach walają się puszki, torby plastikowe i papierowe, butelki i niedopałki papierosów. Na szczęście nie natykaliśmy się na takie widoki zbyt często, ale jednak.
Zbliżając się do Sebesu, zaczęliśmy odczuwać głód, więc wszedłem w mapy google, żeby poszukać jakichś restauracji po drodze. Wyświetliło mi się kilka, którą to informację głośno oznajmiłem. Kiedy już wjechaliśmy do miasteczka, postanowiliśmy podjechać pod pierwszą na liście, która nosiła nazwę Casa Damian. Mówi się, że nie należy wybierać "pierwszych lepszych" rzeczy, ale w tym przypadku ta rada nie znalazła zastosowania, ponieważ był to strzał w dziesiątkę!
Brama na podwórko, w którym znajdowały się stoliki nie wyglądała zbyt zachęcająco. Na dodatek stał w przejeździe stał jakiś mężczyzna i wężem ogrodowym podlewał roślinność pod płotem. Spytaliśmy, czy to jest restauracja, a on potwierdził skinieniem głowy i zapraszającym gestem wolnej ręki. Kiedy weszliśmy głębiej, od razu wszystko zaczęło wyglądać lepiej. Przy stolikach siedziało sporo gości, ale znaleźliśmy jeden dla czterech osób. Po chwili podszedł do nas kelner, który wyglądał na mężczyznę, który na pewno czterdziestkę przekroczył, ale czy miał lat 45, czy był w naszym wieku, czy też zbliżał się do sześćdziesiątki, trudno było określić. Ponieważ w dzisiejszych czasach zawód kelnera często jest traktowany jako tymczasowe zajęcie, często wakacyjne, dla młodych ludzi, którzy potem zaczynają wykonywać jakiś zupełnie inny zawód "na poważnie", widok ludzi dojrzałych wzbudza we mnie nadzieję na wysoki stopień profesjonalizmu. Tak przynajmniej było we Francji. Starszy mężczyzna, który całe swoje życie poświęcił doskonaleniu fachu kelnerskiego, ponieważ traktował go poważnie jako sens swojej kariery zawodowej, to najczęściej gwarancja dobrej obsługi. Tak też było tym razem. Dostaliśmy karty dań, z których wybraliśmy nasze dania. Jarek od kilku dni nie miał okazji skosztować ciorby de burta, więc ją sobie wreszcie zamówił, natomiast ja stwierdziłem, że najlepsza będzie zupa z pulpetami. Agnieszka i Jola również przychyliły się do tego wyboru. Do picia wzięliśmy sztandarowy siedmiogrodzki napój orzeźwiający, czyli przygotowywaną na miejscu lemoniadę. Nie mogłem się oprzeć i na deser zamówiłem porcję dwóch apetycznie wyglądających naleśników.
Po chwili kelner przyniósł na nasz stół sztućce, a potem puste głębokie talerze. Po kilku minutach ten sam mężczyzna wraz z kolegą przynieśli w dużych porcelanowych misach pełniących rolę waz nasze zupy. Jeden z kelnerów obsłużył tylko Jarka, nalewając mu do talerza jego flaczki, natomiast naszą pozostałą trójkę drugi. Dostaliśmy do naszych zup kilka kromek chleba (jak na polskie standardy były to raczej kromki bułki pszennej), a kiedy kelner zauważył w jakim tempie znika z koszyka, dorzucił jeszcze kilka. Jarek dostał do swojej ciorby dzbanuszek z dodatkową śmietaną i talerzyk z trzema ostrymi papryczkami do zagryzania.
Jarek, kiedy spróbował swoich rumuńskich flaczków od razu się rozpromienił i stwierdził, że to najlepsza ciorba de burta, jaką jadł w Rumunii. Pozwolił nam spróbować. Faktycznie, w odróżnieniu od tej, jaką jadłem w Alba Iulia, ta miała wyrazisty smak spowodowany dodatkiem czosnku. Oczywiście każdy ma inny gust i niektórym smak czosnku nie pasuje, ale mnie w tym zestawie wydał się rewelacyjny.
Nasza zupa z pulpetami, której kolejne porcje sobie dolewaliśmy z wielkiej misy, też była bardzo smaczna. Na dodatek niezwykle sycąca, tak że nie było potrzeby dopychać się drugim daniem. Naleśnikiem podzieliłem się z Agnieszką, ponieważ już po zupie z pulpetami i chlebie czułem się nasycony. Smaczne jedzenie połączone z profesjonalną, rzekłbym "staroświecką" w najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu, obsługą, sprawiły, że poczułem się jak na jakimś filmie, którego akcja rozgrywa się w epoce fin de siècle w monarchii austro-węgierskiej. Taka odrobina luksusu i dekadencji.
Napełnienie talerza przez profesjonalistę |
Naleśnik na deser |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz