18 sierpnia to był nasz ostatni pełny dzień we Włoszech. Mieliśmy jednak dwa bardzo ważne punkty programu do wykonania. Po pierwsze mieliśmy pojechać jeszcze raz do Bergamo, żeby wreszcie wykorzystać wejściówki do Accademia Carrara wygrane dla nas przez Anię jeszcze przed naszym wyjazdem z Polski. Drugim punktem było skosztowanie lombardzkiej potrawy, którą obiecała dla nas przyrządzić Sylwia, ale jakoś się do tej ostatniej chwili nie składało. Wiedzieliśmy, że nasza gospodyni jest kobietą, którą trudno zastać na odpoczynku, ponieważ zawsze ma mnóstwo zajęć i do wszystkich zabiera się z pełnym zaangażowaniem. Dlatego rozumieliśmy, że praca i obowiązki domowe nie pozwalały wcześniej na przygotowanie tego obiecanego posiłku. Zresztą za taki uważaliśmy już naszą pierwszą kolację zaraz po przyjeździe do Bovezzo. Sylwia jednak chciała dla nas coś ugotować, dlatego umówiliśmy się, że wrócimy z Bergamo w porze pranzo.
Tym razem Jarek stwierdził, że żeby nie tracić czasu na dojazd metrem na dworzec kolejowy, potem koleją do Bergamo, a potem jeszcze kawał drogi iść z dworca piechotą do galerii, pojedziemy samochodem. To był bardzo dobry pomysł, ponieważ samochód zostawiliśmy na płatnym podziemnym parkingu jakieś 200 metrów od wejścia do kolejki linowej do Górnego Miasta. Jednakowoż nie skorzystaliśmy z niej, tylko poszliśmy pieszo wg wskazówek nawigacji google maps w telefonie do Accademii Carrara. Był to niekrótki kawałek, ale po kilkunastu minutach dotarliśmy do parku, z którego nawigacja prowadziła nas prosto do słynnej galerii malarstwa.
Po wejściu do budynku odstaliśmy kilka minut w kolejce, po czym mogliśmy się już napawać widokiem arcydzieł włoskiej, i nie tylko, sztuki.
Dyskutując o włoskich galeriach sztuki i muzeach, nie sposób wspomnieć ogromnej roli sponsorów i kolekcjonerów. Bez suto opłacanych zamówień bogatych mecenasów większość dzieł w ogóle by nie powstała, natomiast muzea i pinakoteki nie zaistniałyby, gdyby ludzie zamożni nie mieli ambicji zebrania jak największej liczby dzieł sztuki. Tak samo jak pinakoteka w Brescii, którą mieliśmy szczęście odwiedzić tydzień wcześniej, Accademia Carrara też została założona w 1796 r. z prywatnej inicjatywy bogatego bergameńskiego arystokraty, znawcy i kolekcjonera, hrabiego Giacomo Carrary, który swój bogaty zbiór obrazów postanowił udostępnić publiczności.
W kolejnych latach istnienia galerii-muzeum jego zasoby wzbogacali kolejni hojni donatorzy. Jednym z nich był inny hrabia, a mianowicie, Guiglelmo Lochis, który robił dość spektakularną karierę w austriackiej administracji (stąd dla niektórych patriotycznie nastawionych Włochów jest postacią kontrowersyjną), został podestą Bergamo, a wśród wielu piastowanych stanowisk było członkostwo w komisji Accademii Carrara. Ten miłośnik sztuki postanowił oddać swoją prywatną kolekcję instytucji, którą uznał za godną takiego podarunku.
W drugiej połowie XIX wieku znaczącym dobroczyńcą bergameńskiego muzeum został Giovanni Morelli, który podzielił się z publicznością odwiedzającą pinakotekę swoimi obrazami, m.in. Pisanella, Botticellego i malarzy toskańskich.
Jednym z wielkich donatorów był profesor Frederico Zeri, któremu Accademia Carrara zawdzięcza praktycznie całą swoją kolekcję rzeźb. Zeri, jako historyk sztuki, współpracował z Accademią od wczesnych lat 50. XX w., natomiast pod koniec lat 80. podarował jej 46 rzeźb, jakie w ciągu życia zgromadził jako prywatny kolekcjoner.
Lista tych, którzy obdarowali galerię swoimi zbiorami lub pojedynczymi dziełami jest niezwykle długa. Wymieniłem tylko kilku, ale chyba tych, którzy najbardziej przyczynili się do rozbudowy muzealnej kolekcji.
Mecenasi. Pierwszy po prawej sam Giacomo Carrara pędzla Fra Gargalio. Idąc w lewą stronę: hrabia Carlo Marenzi (Giovanni Carnovali, zw. Piccio), tego samego malarza portret Giuglielmo Lochisa, Duży obraz to Giovanni Morelli namalowany przez Franza von Lenbacha.
Wspomnienie donatorów wydaje mi się niezwykle istotne, ponieważP niezwykle często w rozmowach narzekamy na kiepskie działanie państwowych placówek kulturalnych – nie zawsze zresztą słusznie. Możemy się zżymać, że np. w polskich miastach muzealne kolekcje sztuki są ubogie i małe. Uważam, że i tak powinniśmy być wdzięczni losowi, że je mamy. Jest jasne, że Italia miała zupełnie inną historię od Polski, że do dziś nieprzerwanie istnieją tam zamożni mecenasi sztuki (nasi biznesmeni dopiero się uczą inwestycji w malarstwo i rzeźbę, ale bardzo powoli) i kolekcjonerzy dzieł. Ważne jest i to, że ci „chciwie” zbierający dla siebie prace wielkich mistrzów w pewnym momencie dojrzewają do tego, żeby się tym dobrem podzielić z szeroko pojętą publicznością. Takie myślenie wymaga pewnej szerszej perspektywy i wielkoduszności, na które najczęściej nie potrafi się zdobyć pierwsze pokolenie ludzi, którzy doszli do pieniędzy. Na szczęście dla nas polscy arystokraci też zbierali sztukę i dlatego mamy ich kolekcje w zbiorach muzealnych. Ale np. tacy książęta Czartoryscy kazali sobie państwu polskiemu za swoją kolekcję zapłacić. Prawdopodobnie tytuł i arystokratyczna tradycja niekoniecznie idą w parze z takim stopniem zamożności, przy którym już można sobie pozwolić na wielkoduszne darowizny.
Kiedy myślę sobie o naszych wizytach w lombardzkich pinakotekach, odczuwam ogromną satysfakcję z faktu, że było nam dane obcować z dziełami, których tylko niewielką część znaliśmy z podręczników do historii i historii sztuki. Nie ma się co oszukiwać półroczny kurs historii sztuki w postaci wykładu na studiach historycznych w połowie lat 80. to jednak o wiele za mało, by móc o sobie powiedzieć, że się ma pojęcie o sztuce. Owszem, zna się dzieła i artystów, którzy mają tradycyjnie świetną publicity, potrafimy odróżnić gotyk od baroku, ale dopiero zwiedzając takie włoskie muzeum człowiek zdaje sobie sprawę z tego, że tak naprawdę nie dotknął nawet fragmentu ogromnej góry jaką jest wiedza o sztuce i jej historii. Zresztą wykładów z historii sztuki prof. Nowakowskiej słuchałem z zainteresowaniem. Z ciekawością też oglądałem prezentowane przez nią slajdy, czego nie można powiedzieć o grupie starszych kolegów, którzy dziwnym trafem po raz kolejny znaleźli się na pierwszym roku, którzy podczas pokazu przeźroczy z dziełami światowych mistrzów, korzystając z zaciemnienia auli, produkowali charakterystyczne syczące dźwięki kapsli usuwanych z butelek piwa. Ha, jeżeli moi rówieśnicy mówią mi dzisiaj „bo my byliśmy inni,” zawsze jestem gotów zaśmiać im się w twarz. Owszem bywaliśmy inni, w tym często o wiele gorsi niż współczesna młodzież.
Wracajmy jednak do Bergamo i do Accademii Carrara. Otóż cały ten ekshibicjonistyczny wstęp na temat swojego nędznego przygotowania do odbioru sztuki miał na celu usprawiedliwienie faktu, że mimo iż obejrzeliśmy dosłownie wszystkie eksponaty, kilka obrazów i rzeźb przedstawianych przez specjalistów z samej Accademii jako te najważniejsze, z których posiadania są najbardziej dumni, po prostu przegapiłem. Podobnie jak wcześniej w Brescii, wiele nazwisk malarzy nic nam nie mówiło, więc nastawialiśmy się na tych, których nazwiska pamiętaliśmy (jak to Polacy, lubimy melodie, które już znamy). Ponieważ na plakatach i w internecie reklamowano, że w Accademii Carrara znajduje się Rembrandt, więc oczywiście koniecznie chcieliśmy znaleźć jego obrazy. Tymczasem owszem, Rembrandt był, ale tylko jeden, a mianowicie jego autoportret w wieku raczej młodym, obraz dość znikomych rozmiarów. Jak się okazuje, został on wypożyczony z amsterdamskiego Rijksmuseum, a stąd mogę wyciągnąć wniosek, że prawdopodobnie już go z bliska widzieliśmy w tymże niderlandzkim mieście, ale to było w 2002, więc Królewskie Muzeum w Amsterdamie w moim umyśle stało się jakimś abstrakcyjnym zbiorem sal z obrazami, których szczegółów już nie jestem w stanie odtworzyć.
Rembrandt van Rijn, Autoportret (na dębowej desce ok. 1628 r)Najbardziej żałuję, że obojętnie przeszedłem obok portretu markiza Ferrary Leonella d’Este pędzla Antonio di Puccia Pisano, bardziej znanego jako Pisanello. Wtedy jednak jeszcze nie przeczytałem Dworu w Ferrarze Kazimierza Chłędowskiego, w którym znajdowała się informacja o tym portrecie namalowanym temperą na desce, a podarowanym bergameńskiej pinakotece przez Giovanniego Morellego. Sam Leonel d’Este to postać niezwykle ciekawa, ponieważ był jednym z pierwszych władców swoich czasów naprawdę zafascynowanych wiedzą, poezją i sztuką. Jego następcy też hojnie inwestowali w sztukę i literaturę, ale robili to z powodów czysto prestiżowych. Leonel (Lionel) sam był prawdziwym humanistą.
Na większość jednak obrazów rekomendowanych jako ważnych dla zbiorów Accademii – częściowo intuicyjnie, a częściowo kierując się znanym nazwiskiem mistrza – zwróciłem szczególną uwagę. Zafascynowała mnie kompozycja Trzech Ukrzyżowanych (Tre Crucifici) Vincenzo Foppy. Byłbym wierutnym kłamcą, gdybym napisał, że brescianina Foppę znałem dużo wcześniej. Nazwisko to poznałem tydzień wcześniej w Pinakotece Martinengo. Świadczy to jednak dobitnie o jednym – podróże naprawdę kształcą! Nie mam prawa zgłaszać pretensji do znawstwa włoskiego malarstwa, ale z całą pewnością po naszych wakacjach w północnej Italii wiem o nim nieco więcej niż przed nimi.
Zrobiłem też zdjęcie Madonnie z Dzieciątkiem Andrei Mantegni, przy którego grobie w kościele św. Andrzeja w Mantui byliśmy dnia poprzedniego. Nowatorstwo tego obrazu polegało na technice wykonania. O ile wcześniej większość temper malowano na deskach, to ten wizerunek Matki Boskiej z małym Jezusem powstał na płótnie.
Andrea Mantegna, Madonna col Bambino
Andrea Mantegna, Resurrezione di Cristo
Z całej plejady Madonn z
Dzieciątkiem, niestety przegapiłem tę autorstwa wenecjanina Giovanniego
Belliniego (Madonna di Alzano), jak i Madonnę del Latte
namalowaną przez Ambrogio da Fossano znanego jako Bergognone. Za to zauważyłem Madonnę col Bambino Jacopo Belliniego,
Żałuję też, że się bliżej nie przyjrzałem portretowi Luciny Brembati, bowiem jego autor, Lorenzo Lotto, umieścił w nim rebus, a mianowicie na księżycu znajdującym się w tle obrazu umieścił litery C.I., co razem z księżycem (luna), daje imię przedstawionej damy (lu-CI-na). Niestety, filmy przygotowane przez pracowników Accademii, jakie są dostępne na YouTube, obejrzałem dopiero po powrocie z Włoch!
W sali z samymi portretami można podziwiać dzieła bergameńczyka Giovan Battisty Moroniego.
Wspaniale natomiast było móc obcować z dziełami mistrzów, o których się słyszało od dziecka, m.in. Sandro Boticellego (Alessandro di Mariano Filipepi), czy Rafaela Santi (a właściwie Raffaello Sanzio), (choć jego św. Sebastian z domalowaną w XVIII w. aureolą nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak inne jego dzieła, które można podziwiać w innych galeriach), El Greco (Dominikosa Theotokopulosa), czy Tycjana.
Sandro Botticelli, portret Giuliano de' Medici
Sandro Botticelli, Storia di Virginia
Sandro Botticelli, Vir Dolorum
To do Boticellego, który nie przywiązywał dużej wagi do precyzji perspektywy i nie stosował światłocienia, później nawiążą angielscy prerafaelici.
Św. Sebastian, Szkoła Albrechta Durera
Alessandro Bovincino (Moretto, brescianin), Cristo e la Samaritana
Paolo Veronese, Św. Krystyna rozdająca fragmenty rozbitych bałwanów
El Greco, Św. Franciszek dostaje stygmaty
Martwe natury to nie jest ten rodzaj malarstwa, który by mnie specjalnie fascynował, ale z pewnością na podziw zasługuje precyzyjny warsztat Evaristo Baschenisa, malarza siedemnastowiecznego wyspecjalizowanego w przedstawianiu kompozycji z instrumentów muzycznych.
Evaristo Baschenis, Martwa natura
Jeśli chodzi o wiek XVIII, to oczywiście nie mogłem oderwać oczu od malarstwa wedutowego Antonio Canala, znanego jako Canaletto. Jego Canal Grande da palazzo Balbi Veduta del Canal Grande da Ca’ Foscari verso il ponte di Rialto to baśniowy widok Wenecji doskonale nadający się na wizytówkę tego miasta. Antonio Canal, czy też Canaletto, był znanym weducistą (malarzem specjalizującym się w widokach miejskich) nie tylko we Włoszech, ale i w innych częściach Europy – m.in. malował Londyn.
Antonio Canala nie należy mylić z synem jego siostry Fiorenzy, czyli Bernardem Belotto, którego również nazywano Canalettem. Belotto był również doskonałym weducistą, i też malował Wenecję i in. europejskie miasta, np. Drezno, ale podobnie jak piosenkarz z lat 70. i 80. XX w. Drupi, cieszy się o wiele większą popularnością w Polsce niż w swojej ojczyźnie. Nie ma się co dziwić, ponieważ doskonale udokumentował Warszawę z czasów Stanisława Augusta Poniatowskiego.
Accademia Carrara jednak obrazów Bernarda Belotta nie miała, dlatego musiały mi wystarczyć dzieła jego sławniejszego nauczyciela i wuja.
Antonio Canal (Canaletto), Il Canal Grande da Palazzo Balbi
Bernardo Canal (ojciec Antonia Canala, dziadek Belotta), Veduta del'ingresso al Canal Grande
Żałuję, że umknęły mojej uwadze obrazy bergameńczyka Fra Galgario (Giuseppe Ghislandi), o którym eksperci wyrażają się jako o najwybitniejszym portreciście baroku. Na szczęście mam na zdjęciu portret założyciela Accademii, Giacomo Carrary, autorstwa Fra Galgario.
Kiedy dotarliśmy do malarstwa dziewiętnastowiecznego, byliśmy już nieco zmęczeni, ale obrazy z tego okresu są niewątpliwie godne podziwu. Na uwagę i zapamiętanie zasługują z pewnością tacy malarze jak Giovanni Carnovali (znany jako Piccio), czy Giuseppe Pelizza da Volpedo.
Spośród rzeźb podarowanych muzeum przez Zerę, moją uwagę przyciągnęła postać Andromedy Pietro Berniniego, stojąca w dużym całym oszklonym wykuszu, co sprawia, że rzeźba ukochanej Perseusza jest doskonale oświetlona naturalnym światłem słonecznym.
Pietro Bernini, Andromeda
Pietro Bernini, Alegoria zwycięskiej cnoty (ok. 1610 r.)
Cesare Tallone, portret Marii Galavresi z matką
Gdybym miał okazję jeszcze raz zwiedzić całą ekspozycję Accademii Carrara, zrobiłbym to bez wahania, zwłaszcza że teraz byłbym na to lepiej przygotowany. Warto jednak pamiętać, że w Italii praktycznie każde miasto, a nawet miasteczko, ma swoją muzealną galerię, gdzie można podziwiać obrazy wielkich mistrzów renesansu, baroku, wieku XIX, czy czasów nam bliższych. Czy to, że Włochy stały się niewątpliwie kolebką malarstwa europejskiego to z powodu nieba, jak to tłumaczył młodemu Tadeuszowi Hrabia w obecności Telimeny? No, niebo to Włosi z pewnością mają lazurowe, ale to jeszcze wszystkiego nie tłumaczy, bo np. Grecy czy Hiszpanie nie zanotowali takiego wysypu mistrzów pędzla, jak Włosi.
Karty do tarota
Po więcej zdjęć i cennych informacji odsyłam na stronę Accademii Carrara:
https://www.lacarrara.it
Po duchowej uczcie postanowiliśmy się nieco pokrzepić, w związku z czym udaliśmy się znowu piechotą do historycznego centrum do pizzerii, która dla niektórych znajomych ma znaczenie niemal emblematu Bergamo. Jak już kiedyś pisałem, w Lombardii nie nastawiałem się na pizzę, bo to region zupełnie innego jedzenia, ale ta pizzeria zdobyła już sobie taką sławę, że poczuliśmy się zobligowani do posilenia się jej wytworami. Na półkach i w przeszkolnych gablotach chłodniczych znajdują się dziesiątki rodzajów pizzy, tzn. ciasto jest pewnie takie samo, ale to, co na tym cieście położono, przedstawia wielką różnorodność i pomysłowość. Dodatki więc były tam przeróżne, choć ananasa nie zauważyłem! Po wybraniu rodzaju pizzy, panie odcinają nożyczkami jej kawałek i wrzucają do pieca do podgrzania (na szczęście nie do mikrofali). Najedliśmy się, narzekać na smak nie możemy – nasze kawałki były smaczne, ale nie oszukujmy się – to było coś zupełnie innego od pizzy neapolitańskiej, a jak mawia pan Antonio Pace, prezes Stowarzyszenia Prawdziwej Pizzy Neapolitańskiej, są tylko dwa rodzaje pizzy – pizza neapolitańska i jej podróby. Aż tak radykalny nie jestem i uważam, że inne rodzaje pizzy też są smaczne (np. rzymska), ale faktycznie bardziej lubię, kiedy na moich oczach pizzaiolo kręci placek, rozprowadza na nim sos pomidorowy i kładzie dodatki, po czym wkłada na 60 sekund do piekielnie gorącego pieca, a potem kiedy mogę się wgryźć w taką pizzę z pięknie napowietrzonymi brzegami, niż kiedy jem produkt wcześniej już przygotowany i tylko na moich oczach podgrzany. Tak czy inaczej, bergameńskiej pizzy ciętej nożyczkami spróbowaliśmy.
Ponieważ umówiliśmy się z Sylwią na wczesne popołudnie, zaraz po tym drugim śniadaniu, udaliśmy się w kierunku kolejki linowej z zamiarem jak najszybszego znalezienia się w Dolnym Mieście. Zanim to jednak nastąpiło pozwoliliśmy sobie na kawę w kawiarni dosłownie naprzeciwko wejścia do budynku z mechanizmem poruszającym linami ciągnącymi wagoniki.
Przy naszej pierwszej wizycie w Bergamo wjechaliśmy kolejką do Górnego Miasta, a wróciliśmy okrężną drogą piechotą. Tym razem postąpiliśmy odwrotnie, dzięki czemu w przeciągu kilku minut trafiliśmy do podziemnego parkingu, gdzie czekał na nas i20 Janickich.
Kiedy wróciliśmy na kwaterę, Sylwia, tak jak obiecała, przygotowała dla nas coś nie tylko lombardzkiego, ale wręcz bresciańskiego. Casoncelli (casonsèi w dialektach lombardzkich) bresciani są bowiem nieco inne od casoncelli bergamaschi (nie to, żebym próbował tych drugich, ale potem czytałem przepisy). Są to rodzaje pierożków, ale mniejszych od naszych, jeśli idzie o tę część z nadzieniem, za to z dość długimi „wąsami”. Sylwia, którą już wcześniej poznaliśmy jako mistrzynię różnych dziedzin, tym razem po raz kolejny nas zaskoczyła zmyślnym a precyzyjnym sposobem ulepienia tych pierożków, i oczywiście ich doskonałym smakiem. Okazało się, że sekret nadzienia to rosół i bułka tarta (w przepisach z internetu można znaleźć też inne farsze), które zupełnie wystarczyły, żeby całość była smaczna. No, trzeba dodać, że do ich doskonałości przyczyniło się też masło z szałwią, którym się casoncelli polewa. Szałwia i masło to tak w ogóle bardzo udana kombinacja pasująca do bardzo wielu dań, w tym mięsnych. Przy naszym pranzo ucięliśmy sobie miłą pogawędkę z Sylwią, której jesteśmy niezmiernie wdzięczni za to, że nas tak wspaniale przyjęła i zapewniła nam luksusowe warunki za naprawdę przystępną cenę.
Z Alexandrem, synem Sylwii
Cassoncelli alla bresciana
Selfie z Sylwią!
A potem cóż, weszliśmy po raz ostatni do basenu, po czym zaczęło się robić coraz smutniej, bo to był już nasz ostatni wieczór we Włoszech. Nazajutrz mieliśmy wyruszyć do Salzburga, a więc na drugą stronę Alp, gdzie niebo jest już inne i słońce inaczej świeci…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz