wtorek, 8 lutego 2022

Mantua, czyli wtorkowe popołudnie, 17 sierpnia 2021 r.

 

Polakowi choć trochę interesującemu się historią wojen kozackich i potopu szwedzkiego, nazwisko Gonzaga powinno się kojarzyć przede wszystkim z polską królową i wielką księżną litewską, Marią Ludwiką. Była po kolei żoną dwóch ostatnich Wazów na tronie polskim, a więc najpierw Władysława IV, tego króla, którego Kozacy zaporoscy niby kochali, ale za którego czasów przeciw Rzeczypospolitej podnieśli krwawy bunt, i po którego śmierci, jego brata Jana Kazimierza, króla, którego z kolei nikt w Polsce nie kochał, ale jakoś mu się udało przetrwać Szwedów, tyle że już po ich wypędzeniu dał sobie spokój z królowaniem Polakom. Maria Ludwika Gonzaga była więc żoną obu synów Zygmunta III Wazy (po kolei oczywiście, nie równocześnie). Była kobietą wykształconą i oczytaną. Prowadziła bodaj pierwszy w Polsce salon literacki. Ponieważ była aktywna politycznie i próbowała związać Rzeczpospolitą z Francją, przez co osłabłyby w naszym kraju wpływy Habsburgów, nie zyskała sobie sympatii polskich magnatów i szlachty. Po jej śmierci nie obito nawet ław czarnym suknem na Zamku Królewskim w Warszawie i w ogóle nie okazano wielkich oznak żałoby.

Dlaczego w ogóle wspominam o Marii Ludwice, Francuzce urodzonej w Nevers? Otóż pochodziła z bocznej linii książąt Gonzagów, którzy w czasach renesansu panowali w Mantui, tyle że z linii bocznej, która od lat mieszkała we Francji. Tymczasem jednak ostatni męski potomek głównej linii mantuańskich książąt, Vincenzo II, zmarł bezpotomnie w 1627 r. Ojciec Marii Ludwiki, Carlo (Charles, czyli Karol) Gonzaga de Nevers, Francuz urodzony w Paryżu, namówił swojego króla, czyli Ludwika XIII, doskonale znanego nam jeśli nie z książek, to z licznych ekranizacji powieści Aleksandra Dumasa Trzej muszkieterowie, żeby zainterweniował w jego sprawie i pomógł mu zdobyć gniazdo swojego rodu. Czas był najwyższy, bo na Mantuę ostrzyli już sobie zęby Habsburgowie. Ludwik XIII faktycznie pchnął wojsko do Włoch i tzw. wojnę o sukcesję mantuańską wygrał. Carlo I już wcześniej ożenił swojego syna Carla II z bratanicą Vincenza II, więc po zdobyciu Mantui przy pomocy Francuzów, panował tam razem z synem, a po nich tron mantuański objął jego wnuk, także o imieniu Carlo, tyle, że już z numerem trzecim.

W ten oto być może nieco okrężny sposób doszedłem do tematu dzisiejszego wpisu, a mianowicie przepięknego włoskiego niewielkiego dziś miasta (poniżej 50 tys. mieszkańców), czyli Mantui. Otóż opuściwszy Cremonę, która pozostawiła w nas poczucie niedosytu, a jeśli chodzi o kwestie gastronomiczne, to wręcz niesmaku, z dużą pokorą zbliżaliśmy się do Mantui. Bowiem, tak jak po Cremonie wiele sobie obiecywaliśmy mając w pamięci wspaniałość Werony, tak teraz nasze oczekiwania się nieco obniżyły. Pewnie to też jakiś mechanizm rządzący ludzkim umysłem, który pragnąc uniknąć rozczarowania, od razu rezygnuje z nastawienia nazbyt optymistycznego. Kiedy więc po przejechaniu kilku ulic i dotarciu pod mury starego miasta znaleźliśmy wreszcie płatny parking (innego nie było, a nawet jak był, to nie było tam wolnych miejsc), wysiedliśmy z samochodu, zaś Jarek wykupił czas postoju w parkometrze i ruszyliśmy w stronę wejścia na główny plac miasta. Jeszcze po jej zewnętrznej stronie mogliśmy podziwiać fragmenty Castello di San Giorgio (Zamku św. Jerzego), który jest dziś częścią ogromnego kompleksu Zamku Książęcego, a po jej przekroczeniu, pozostałe budynki tegoż pałacu. Zresztą już wcześniej zaplanowaliśmy, że wejdziemy do jego wnętrz.

Najstarsze dzieje Mantui sięgają czasów Etrusków, potem Celtów, a następnie w czasach wojen punickich miasto opanowali Rzymianie. Oktawian August osiedlił tam swoich weteranów. Natomiast wcześniej pod Mantuą urodził się autor Eneidy, czyli Publiusz Wergiliusz Maro. W wielkim skrócie i uproszczeniu można powiedzieć, że dalsze swoje losy Mantua dzieliła z całym szeregiem północnowłoskich miast. Odoaker, Teodoryk, potem Egzarchat Rawenny (czyli podległość cesarstwu wschodniorzymskiemu), podbój przez Longobardów, a następnie odebranie władzy tym ostatnim przez Karola Wielkiego, wówczas jeszcze króla Franków, a potem cesarza. To on ustanowił w Mantui urząd komesa (czyli hrabiego, ale pamiętajmy, że za Karola hrabia to nie był jeszcze tytuł arystokratyczny, a konkretny urząd), a potem margrabiego (czyli naczelnika marchii, a więc prowincji przygranicznej) – stąd później władcy Mantui, zanim przyznano im tytuł książąt, byli markizami (margrabiami).

Sama nazwa tego miasta w języku polskim też jest dość ciekawa. Wiemy, że w literackiej włoszczyźnie oficjalnie to miasto nazywa się Mantova, ale po łacinie była to Mantua, i Mantuą nazywają ją jej mieszkańcy używający dialektu emiliańskiego, który podobnie jak lombardzki czy wenecki należy do gallo-italskiej rodziny językowej. To ciekawe zjawisko językowe, a konkretnie toponimiczne, nie ogranicza się przecież do jednej Mantui. Wiemy przecież, że Padwa to w lokalnym języku Padua, a po włosku Padova. Tak samo jest z Genuą, której oficjalna nazwa w standardowej włoszczyźnie to Genova.

Prawdopodobnie na poprawę naszego humoru wpływ miał sam fakt, że zaparkowaliśmy praktycznie tuż przy głównych atrakcjach miasta, bowiem uliczka San Giorgio poprowadziła nas prosto na Piazza Sordello, który to plac nie wiadomo kiedy zaczyna być Piazza Castello (choć potem znowu jest Piazza Sordello) a tam już znajduje się wejście do Pałacu Książęcego. Zanim to jednak nastąpiło, musieliśmy wejść do jednego z budynków przy tymże placu, żeby zakupić bilety.  Szczęście w Mantui mieliśmy, jak się okazało, tylko częściowe, ponieważ nie zdobyliśmy już biletów do Komnaty Małżeńskiej, a jest to niewątpliwie najciekawszy fragment pałacu Gonzagów, ponieważ zdobi ją seria fresków, które wykonał Andrea Mantegna, jeden z gigantów renesansowego malarstwa, prekursor miedziorytnictwa, na którym wzorował się sam Albrecht Dürer. I taki to właśnie skarb sztuki włoskiej z najwyższej półki nas niestety ominął. Owszem, po przejściu dużego dziedzińca, zwiedziliśmy kilka komnat z obrazami, m.in. wybitnego manierysty Giulio Romano, ale to jednak nie był Mantegna. Niemniej reszta pałacu z jego przestrzennymi i jasnymi salami pełnymi obrazów, fresków i arrasów zrobiła na nas niezwykle pozytywne wrażenie. Pałac Gonzagów, pomimo rozmiarów i przepychu każdego z pomieszczeń, robił w odróżnieniu od innych tego typu siedzib monarszych, wrażenie miejsca, gdzie musiało się miło mieszkać. Przepych bowiem nie przytłaczał. Pewnie jest to moje subiektywne odczucie, ale nie miałem wrażenia, że znajduję się w muzeum, a w budynku, w którym panuje lekka i bardzo ożywiona atmosfera. Coś takiego, jakby za moment do komnaty miała wejść Izabela Gonzaga z domu d’Este otoczona swoimi dworkami, a także artystami i poetami. Chyba tylko Sala Zodiakalna miała nieco ciemniejszy i nieco ciężkawy charakter.

Bilet, który wykupiliśmy, był na wszystkie części pałacu oprócz właśnie rzeczonej Camery degli Sposi, ale obejmował również ekspozycję muzeum archeologicznego, do którego można było wejść jakoś tak od określonej godziny, a nie można było z tej części zrezygnować w takim sensie, że zapłacilibyśmy mniej za bilety. Stwierdziliśmy, że po zwiedzeniu pałacu zrobimy sobie spacer po mieście, natomiast na muzeum archeologiczne czasu nam nie wystarczy, ponieważ skończy się nam czas opłaty parkingowej, a specjalnie przedłużać nie będziemy. 

























































































 

Po wyjściu z Pałacu Książęcego udaliśmy się w kierunku centrum. Ominęliśmy „dom Rigoletta”, znajdujący się niemal naprzeciwko wejścia do kompleksu muzealnego, ponieważ stwierdziliśmy, że tam zajrzymy w drodze powrotnej na parking. Na tej samej zasadzie ominęliśmy mantuańską katedrę p.w. św. Piotra przy Piazza Sordello. Zapuściliśmy się natomiast w boczne uliczki, którymi krążyliśmy jakoś tak zmyślnie, że wyszliśmy na kościół św. Andrzeja od jakiegoś niezbyt ciekawego zaplecza. Przecisnęliśmy się jednak na ulicę z głównym do niego wejściem i po chwili podziwialiśmy kolejną włoską bazylikę urządzoną z przepychem, ale też z ogromnym wyczuciem harmonii i smaku. Samo główne wejście jest nietypowe, jeśli porównamy je ze świątyniami, które odwiedziliśmy dotychczas, ponieważ przypomina łuk triumfalny. Oprócz gotyckiej dzwonnicy będącej pozostałością starszego kościoła, gmach kościoła św. Andrzeja jest głównie owocem włoskiego quattrocenta, choć prace nad jego wykończeniem trwały jeszcze w wieku XVI i nawet XVII. Autorem projektu świątyni był Leon Battista Alberti, którego nazwisko nie było mi obce, ponieważ kilka lat temu jeżdżąc samochodem do pracy słuchałem niezwykle ciekawych audycji Drugiego Programu Polskiego Radia o włoskim renesansie. Zdałem sobie wówczas sprawę, że Italia w tej epoce to nie tylko Leonardo, Michał Anioł, czy Rafael, ale cała plejada genialnych artystów o nieco mniejszym szczęściu jeśli chodzi o przedostanie się do podręczników szkolnych. Niestety po jednorazowym wysłuchaniu tych audycji, wiele nazwisk potem wyślizgnęło mi się z pamięci, ale Albertiego zapamiętałem na dość dziwnej zasadzie. Otóż „normalnie” mężczyzna „powinien” mieć na imię Giovanni Battista, czyli Jan Chrzciciel, a tu nagle Leon Battista, czyli Lew Chrzciciel. Battista jednak już w tamtych czasach usamodzielnił się jako imię, więc w przypadku Albertiego trzeba tego Leona Battistę traktować jako dwa osobne imiona.

Po wejściu do wewnątrz uwagę przyciąga kolebkowy sufit składający się z kasetonów. Wzdłuż bocznych naw znajdują się natomiast kaplice z dziełami takich mistrzów tamtych czasów, jak ferraryjczyk Lorenzo Costa, pochodzący z Caravaggio Fermo Ghizoniego, czy Rinaldo Mantovano. Jedna z kaplicy mieści grobowiec Andrei Mantegna, czyli malarza, którego fresków w Komnacie Małżonków Pałacu Książęcego nie dane nam było zobaczyć. 
































 

Kościół św. Andrzeja w Mantui ma status bazyliki mniejszej i konkatedry. Pomyślałem wówczas, że skoro konkatedra tak wygląda, to czymże przebije ją katedra św. Piotra? Na to, by się o tym przekonać, mieliśmy jednak jeszcze trochę poczekać, ponieważ najpierw weszliśmy do pobliskiej rotundy świętego Wawrzyńca, czy też inaczej Laurencjusza (San Lorenzo, Wawrzyniec to dosłowne tłumaczenie tego imienia) z XI wieku, budowli romańskiej ufundowanej przez hrabinę, a potem księżnę, Matyldę z Canossy (znanej również jako Matylda z Toskanii), a zbudowanej na wzór grobu Jezusa w Jerozolimie. Plany przebudowy rotundy, m.in. Albertiego, nie doszły do skutku, a w 1579 r. Wilhelm (Guglielmo) Gonzaga, trzeci władca Mantui z tytułem księcia, kazał kościółek zamknąć. Po desakralizacji rotunda służyła m.in. jako budynek prywatny. Dopiero w drugiej dekadzie XX wieku ponownie się nim zainteresowano, kiedy to podczas próby rozbiórki odkryto samą rotundę, którą w ciągu wieków zdążono obudować licznymi dodatkami. Odbudowano kopułę, choć już nie wg oryginału, i rotundę ponownie uczyniono kościołem. Od 1926 r. opiekują się nim dominikanie.

Ponieważ znajdująca się nieco poniżej poziomu Piazza delle Erbe Rotondo di San Lorenzo nie jest budynkiem ani dużym, ani bogato wyposażonym, obejście jej wnętrza nie zajęło nam chyba więcej niż dziesięć minut. Następnie udaliśmy się ponownie na Piazza Sordello, gdzie postanowiliśmy zjeść lody. Pomimo tego, że było już dobrze po piętnastej, zauważyliśmy, że knajpki koło lodziarni były otwarte, a turyści spożywali późnopopołudniowy posiłek. Być może byli to sami zagraniczni turyści, choć nie sądzę, a być może to Włosi zasiedli już do aperitivo będącego preludium do ceny, która miała nastąpić za kilka godzin. Teraz zaczęliśmy nieco żałować, że napchaliśmy sobie żołądki kiepskim jedzeniem w Cremonie, bo w Mantui z całą pewnością moglibyśmy spróbować czegoś smaczniejszego. Zostaliśmy jednak przy lodach, a Agnieszka kategorycznie odmówiła zakupu torty sbrisolona, mantuańskiej słodkiej specjalności, tacki z którą zapełniały półki zarówno mijanych knajpek, jak i sklepów. Specjalnie się też nie upierałem, bo na jakieś słodycze specjalnie nie miałem ochoty. Chodziło tylko o to, żeby spróbować czegoś faktycznie mantuańskiego. 



 












Po lodach podeszliśmy do katedry św. Piotra. No właśnie! Wiele sobie po niej obiecywałem, skoro konkatedra, czyli kościół św. Andrzeja, była tak olśniewająca. Tutaj jednak spotkało nas rozczarowanie. Mantuańskie Duomo było w remoncie, tzn. remontowano frontową fasadę, więc do środka weszliśmy wejściem bocznym. Sama świątynia pierwotnie została zbudowana w stylu romańskim, ale w połowie XVIII wieku została zbarokizowana i nic na to nie możemy poradzić. Architektonicznie wnętrze mantuańskiej katedry jest imponujące, ale mimo to zrobiło na mnie wrażenie szarego, jakby pokrytego kurzem. Prawdopodobnie było to złudzenie wywołane faktem robót budowlanych na zewnątrz, ale obiektywnie, przy pełnej kolorów i blasku konkatedrze św. Andrzeja, katedra główna pod wezwaniem jego starszego brata robiła wrażenie może nie ubogiej, ale jednak uboższej krewnej. 


 

Ponieważ mieliśmy jeszcze sporo czasu na odjechanie z parkingu, udaliśmy się jeszcze do parku, w którym stoi postument z posągiem syna mantuańskiej ziemi, słynnego do dziś rzymskiego poety Wergiliusza, którego Dante uczynił swoim przewodnikiem po piekle. Urodzony w Andes pod Mantuą (dziś Virgilio, wiadomo na czyją cześć), w niezamożnej rodzinie, wykształcił się jednak nie w najbliższej Mantui, ale najpierw w Cremonie, potem w Mediolanie, a w końcu w odległym Neapolu. Kiedy tak się o tym mówi lub czyta, można odnieść wrażenie, że nie mówimy o latach 60. i 50. I wieku przed naszą erą, ale po prostu o współczesności. Równocześnie trudno się oprzeć podziwowi nad ciągłością tych miast, będących ośrodkami kultury i nauki już ponad dwa tysiące lat temu, podczas gdy my tak naprawdę nawet nie wiemy, co się w tym czasie działo na terenach, które obecnie zamieszkujemy.

Kariera poetycka autora Eneidy, Georgik i Bukolik jest kolejnym przykładem, nieustannie potwierdzanym w historii, że bez potężnych protektorów i sponsorów, wielcy artyści po prostu by nie zaistnieli. Wiersze Publiusza Wergiliusza Maro docenił przyjaciel Oktawiana Augusta, Mecenas, a także sam władca Rzymu, który właśnie przestawał być republiką. Na talencie poety, malarza czy muzyka musi się poznać ktoś, kto ma w świecie sztuki coś do powiedzenia, a przede wszystkim który ma pieniądze, by dzieła artysty kupować i w ten sposób go wspierać i promować. Gaius Cilnius Mecenas, niezwykle inteligentny sybaryta pochodzący ze starej etruskiej rodziny, stał się eponimem wszystkich sponsorów sztuki, przynajmniej w języku włoskim i polskim. Z wdzięczności za opiekę imperatora, Wergiliusz pięknie wywiódł ród Juliuszy, do którego Oktawiana zaadoptował jego wuj, czyli „boski Juliusz Cezar”, od syna uchodźcy z Troi Eneasza, czyli Askaniusza. Tenże po śmierci ojca został władcą Latynów i założycielem Alby Longi i przodkiem Romulusa i Remusa. Oczywiście, żeby wszystko się zgadzało, Askaniusz przybrał nowe imię, a mianowicie Julus. Piękne są te historie, które potem ludzie czytają, lub których słuchają, i w pewnym momencie przechodzą im dreszcze po plecach, bo mogą sobie powiedzieć „O, patrzcie, jak to wszystko się zgadza i jak mądrze to bogowie już dawno zaplanowali!” Parafrazując klasyczkę, można stwierdzić, że lud rzymski musiał uznać władzę rodu julijskiego, bo ta mu się „po prostu należała”! Jak na ironię już sam Oktawian był Juliuszem tylko po kądzieli i potem przez adopcję, zaś jego następcy byli potomkami jego żony Liwii i jej pierwszego męża, a więc byli z rodziny Klaudiuszów.

Wergiliusz jednakowoż jeszcze nic o tym wiedzieć nie mógł, więc wystawił laurkę swojemu opiekunowi i jego rodzinie. Zanim to jednak nastąpiło, ojciec poety stracił swoje gospodarstwo pod Mantuą, ponieważ zwycięzcy mściciele zamordowanego Juliusza Cezara, potrzebowali ziemi dla swoich weteranów. Rodzina Wergiliusza zamieszkała więc z nim pod Neapolem.W ten sposób Oktawian z jednej strony popierał twórczość poety, a z drugiej pozbawił jego rodzinę ojcowizny.

Niemniej rzymski wieszcz nie zapomniał ziemi swojego pochodzenia, czemu dają wyraz słowa „Mantua me genuit” (Mantua mnie wydała…) wyryte na jego grobie w Neapolu. Tymczasem Emilio Quadrellli wyrzeźbił w 1926 roku posąg stojący w Giardini di Piazza Virgiliana jako wyraz dumy miasta ze swojego wielkiego syna. Jak widać, my Polacy, nie jesteśmy jedyni, którzy lubią się dowartościować dzięki sławie ludzi mających z nami choćby dalekie związki. No cóż, wieś Andes, to jednak nie Mantua, tak jak Zielonka to nie Warszawa. Od lat młodzieńczych Wergil natomiast żył w zupełnie innych miastach Italii. Ale ja tam dumy mantuańczykom odbierać nie zamierzam, bo wbrew temu, co z uporem godnym lepszej sprawy tłumaczą pewni myśliciele, nie ma w niej niczego złego, o ile nie przeradza się w pychę i megalomanię. 

 

 




 

Po powrocie z parku z posągiem rzymskiego giganta słowa wiązanego stwierdziłem, że mamy jednak jeszcze tyle czasu, że możemy zdążyć obejrzeć eksponaty w Muzeum Archeologicznym, do którego wszak wstęp mieliśmy opłacony! Moje towarzystwo stwierdziło jednak, że na archeologię ochoty nie ma, bo i czasu zbyt wiele nie zostało, a skorupy są prawie w każdym tego typu muzeum podobne. Ja jednak czym prędzej wbiegłem za przeszklone drzwi muzeum. Założyłem maseczkę, jaką dano nam przy wejściu do Palazzo Ducale i w tempie ekspresowym obszedłem wszystkie piętra podziwiając fragmenty murów, wyroby metalurgiczne, oraz … skorupy po naczyniach etruskich i rzymskich. Zrobiłem to na takiej zasadzie, na jakiej śmiano się kiedyś że tak robią Japończycy. Obiegają muzeum, robią setkę zdjęć, a po powrocie do domu powoli dochodzą do tego gdzie byli i co widzieli. W przypadku tego muzeum tak właśnie zrobiłem! 








 

















Kiedy wyszedłem na zewnątrz, okazało się, że nie tylko nie zmitrężyłem całego czasu do końca naszego prawa do parkingu, ale zostało mi go tyle, że dołączyłem do Agnieszki i Janickich w „domu Rigoletta”. W tym miejscu muszę ze smutkiem przyznać, że pomimo chęci obejrzenia tej jednej z najsłynniejszych oper świata, jeszcze mi się to nigdy nie udało. Natomiast „Questa o quella”, czyli arii księcia z dzieła Giuseppe Verdiego w wykonaniu Luciano Pavarottiego mogę słuchać na okrągło. „La donna è mobile” oczywiście też jest wspaniałą arią, ale tak często cytowaną, że stała się swego rodzaju oklepaną kliszą. Tak czy inaczej, bardzo bym chciał obejrzeć Rigoletta w gmachu teatru, bo na ekranie to jednak zupełnie nie to.

Autor libretta do opery Verdiego, Francesco Maria Piave, opierał się na sztuce Wiktora Hugo, Król się bawi. Ponieważ pierwotnego libretta z 1850 r. nie przepuściła austriacka cenzura (pamiętamy, kto kontrolował północne Włochy po upadku napoleońskiej Francji), bo że niby bohaterowie to niemoralne towarzystwo (prostytutki, złodzieje, płatni mordercy), że jest zamach na króla itd. itp. W związku z tym Piave przenosi akcję do Mantui, a błaznowi nadaje włoskie imię Rigoletto, zaś jego dom umieszcza w pobliżu książęcego pałacu. Austriacy się już nie czepiają, więc operę można wystawić w Wenecji.

Tymczasem Włosi, moi drodzy, robili swoje mini-Disneylandy zanim Amerykanie zrobili z tego modę. Podobnie jak w Weronie dobudowano balkon do starego domu, któremu przypisano status rezydencji postaci literackiej, w Mantui wyszukano dom odpowiednio blisko Palazzo Ducale i poświęcono go protagoniście libretta do opery Verdiego. 

Nie weszliśmy dalej niż na niewielkie podwóreczko-ogródeczek (przepraszam uczulonych na diminutiva), które zdobi czarny posąg przedstawiający tytułowego błazna. Oczywiście z tym Disneylandem to przesadziłem. Ani „dom Julii” w Weronie, ani „dom Rigoletta” w Mantui nie pochłonęły tak wielkich inwestycji jak słynne amerykańskie parki rozrywki, ale idea pozostaje podobna – do obiektywnej rzeczywistości (filozofów przepraszam za użycie kategorii tak śmiałej a ryzykownej) wprowadza się elementy ze świata czysto literackiego. Tak czy inaczej, miejsca te przyciągają tłumy turystów i o to właśnie chodzi. 



 

Chwilę później szliśmy już bulwarem nad rzeką Mincio, która w tym miejscu rozlewa się tworząc Lago di Mezzo, po czym wsiedliśmy do hyundaia i20, który zawiózł nas do naszej kwatery w Bovezzo pod Brescią. Mantua zdecydowanie uratowała ten dzień, nie tylko poprawiła nam humor nadpsuty porannymi rozczarowaniami Cremoną, ale napełniła nas poczuciem doświadczenia czegoś pięknego i wartościowego. A to jest na wakacjach najważniejsze!

 

 



 Wieczorem zaś zjedliśmy kolację, taką  skromną, czyli nasze polskie kanapki, wypiliśmy butelkę prosecco w postaci drinka Hugo Spritz, a następnie oddaliśmy się lekturze -- każdy swojej. 




 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz