czwartek, 3 lutego 2022

Cremona, czyli wtorkowe przedpołudnie 17 sierpnia 2021 r.

 

Kiedy pada nazwa Cremona, przeciętnemu Polakowi mojego pokolenia prawdopodobnie będzie się ona kojarzyła z miastem, gdzie powstawały instrumenty, które dziś osiągają niebotyczne ceny, ponieważ cieszą się sławą doskonałych, a mianowicie skrzypce wykonane przez Antonio Stradivardiego, czyli stradivariusy. Oprócz tego słynnego lutnika polscy miłośnicy krzyżówek kojarzą prawdopodobnie nazwisko innej rodziny kremońskich lutników, a mianowicie Amati. Obawiam się, że inne nazwiska rzemieślników wytwarzających instrumenty powiedzą coś tylko miłośnikom lub wykonawcom muzyki dawnej. Ci ostatni zapewne skojarzą również księdza Claudia Monteverdiego (1567-1643), twórcę madrygałów i oper, który w Cremonie przyszedł na świat.

Ponieważ miasto, które zaplanowaliśmy zwiedzić we wtorek 17 sierpnia, miało dla światowego lutnictwa tak wielkie zasługi, wiele sobie obiecywałem po wizycie w Muzeum Skrzypiec (Museo del Violino). Tutaj też bowiem wygrałem w internetowym konkursie wejściówkę dla dwóch osób. Próbowałem wygrać też dla Joli i Jarka, ale pomimo, że na stronie z wypełnioną odpowiedzią (pytanie dotyczyło liczby stopni schodów w kremońskiej wieży katedralnej, co bez trudu znalazłem w internecie i wybrałem poprawną odpowiedź, czyli 502) pojawiło się „Hai vinto!” to jednak na ich adres emailowy nie przyszło żadne potwierdzenie. Umówiliśmy się więc, że tak, jak to już robiliśmy w Brescii, poczekają na nas spacerując po mieście, a my pójdziemy do owego muzeum, po którym tyle sobie obiecywałem. A obiecywałem sobie przede wszystkim, że od razu się pochwalę Jurkowi Żakowi, wysyłając mu zdjęcie z muzeum. Jurek jest znanym w środowisku muzycznym wirtuozem lutni i pedagogiem kształcącym młodych muzyków również aspirujących do wirtuozerii na tym instrumencie. Dlatego myśl o tym, żeby się Jurkowi właśnie pochwalić swoją wizytą w mieście najlepszych lutników świata, towarzyszyła mi od samego rana.

Kiedy wreszcie znaleźliśmy miejsce na takim dość zaimprowizowanym parkingu w pobliżu dworca autobusowego (cała ta okolica jakoś dziwnie przypominała mi tego typu miejsca w polskich miastach, np. w Ostrowcu Świętokrzyskim z czasów mojego dzieciństwa), ruszyliśmy prosto w stronę kremońskiej katedry.  Po raz kolejny, to co nas uderzyło, to praktycznie opustoszałe ulice. Było stosunkowo wcześnie (ok. 9 rano), więc pewnie nie wszystkie sklepy były jeszcze otwarte, więc mieszkańcy Cremony nie mieli po co wychodzić z domu i szwendać się po ulicach, ale później wcale nie zrobiło się jakoś ludniej. Podobnie jak w Padwie wytłumaczyliśmy to sobie sezonem urlopowym Włochów, którzy sierpień spędzają wszak nad morzem.

Szliśmy więc Via Palestro, na początku której przy jednym z dwóch chyba stolików przy ulicy siedział starszy pan nad filiżanką kawy, czytając gazetę, co mnie bardzo wzruszyło, ponieważ sam kiedyś byłem namiętnym czytelnikiem codziennej prasy, ale jednak w moim przypadku portale internetowe odniosły zdecydowane zwycięstwo nad wersją papierową, a tu proszę – tak jakoś fajnie, tradycyjnie, poranna kawa i gazeta. Pan był raczej w wieku emerytalnym, więc jego ruchy ani mimika nie zdradzały żadnych śladów nerwowości ludzi spieszących się do pracy.

Via Palestro przechodzi niepostrzeżenie w Corso Campi, a następnie równie niepostrzeżenie w Via Giuseppe Verdi. Jest to cały czas ta sama ulica, tylko z każdą zmianą jej nazwy robi się przy niej coraz więcej sklepów. Ona potem jeszcze raz zmienia patrona, stając się Via Claudio Monteverdi, ale tam na razie nie poszliśmy, ponieważ skręciliśmy na Piazza Antonio Stradivari, gdzie oczywiście zrobiliśmy sobie kilka zdjęć przy pomniku słynnego twórcy najdroższych skrzypiec świata.

Stąd już tylko kilka kroków dzieliło nas od Duomo, czyli kremońskiej katedry oraz jej słynnej wieży ze schodami liczącymi 502 stopnie. W budynku naprzeciwko głównego wejścia do świątyni znajdował się punkt informacji turystycznej, gdzie mieliśmy odebrać naszą wejściówkę do Muzeum Skrzypiec. Na dziedzińcu tego budynku, czyli Cortile II di Palazzo Comunale, bo był to kremoński ratusz, zobaczyliśmy również rzeźbę słonia podwieszonego na linie trzymaną przez małą dziewczynkę. Marta e l’elefante, czyli Marta i słoń to rzeźba Stefano Bombardieri, tego samego artysty, który jest autorem podwieszonego nosorożca w Brescii. Jak się można zorientować, fascynują go ciężkie zwierzęta uniesione ponad powierzchnię ziemi jakby na przekór grawitacji.

W informacji spotkało mnie pierwsze poważne rozczarowanie. Otóż Muzeum Skrzypiec było we wtorki nieczynne! Jak to?! – krzyczała moja rozżalona dusza. To w Bergamo są tacy dziwacy, że muzea zamykają we wtorki, zamiast po bożemu w poniedziałki, jak w całym cywilizowanym świecie. W Cremonie też? Jak się później doczytałem,  bergameńska Accademia Carrara była w poniedziałek otwarta, więc mogliśmy byli poprzedniego dnia tam pojechać, ale tego nie zrobiliśmy. Najbardziej zaskakujące w Cremonie było jednak to, że Muzeum Skrzypiec było zamknięte i w poniedziałek i we wtorek. Dwa dni wolnego sobie zrobili, myślałem z wściekłością. No i nici z pochwalenia się Jurkowi Żakowi wizytą w muzeum, gdzie spodziewałem się zobaczyć nie tylko skrzypce, ale pewnie i inne instrumenty, w tym lutnie!

Chwilę potem jednak pani zza lady informacji turystycznej uspokoiła nieco moje skołatane nerwy i nawet zdołała przywrócić mi uśmiech na twarz, oto bowiem powiedziała, że w tych konkursach zawsze można wybrać jedno z dwóch muzeów, a więc zostało mi to drugie, czyli Museo Civico. No dobrze, ale przecież ja chciałem sobaczyć słynne stradivariusy, skrzypce, może altówki i viole da gamba oraz lutnie, a nie jakieś tam Muzeum Miejskie. Pani jednak zapewniła mnie solennie, że w tej instytucji również jest poważny dział z zabytkowymi instrumentami związanymi z Cremoną. Uff, jakieś trzy czwarte kamienia spadło mi z serca, bo jeszcze nie cały, ale zawsze było to jakieś pocieszenie. A jeżeli tam faktycznie były te instrumenty, to i na ich tle też mogę sobie zrobić selfika i posłać rączym internetem Jurkowi Żakowi, żeby mu się pochwalić, w jakim to wspaniałym miejscu jestem. Pani mówiła coś o godzinach otwarcia, ale tutaj stwierdziłem, że nie do końca ją zrozumiałem. A tak mówiąc szczerze, to ja ją właśnie dobrze zrozumiałem, tylko, że od razu tę informację podświadomie wyparłem, nie chcąc sobie psuć humoru tak od razu po jego odzyskaniu. Stwierdziłem, że mój włoski jest jeszcze za słaby, żeby tak zaraz rozumieć każde słowo. Ale o tym potem.

Tymczasem zwiedziliśmy romańsko-gotycką katedrę, w której mogliśmy podziwiać freski manierystycznego malarza Giovanniego Antonio de' Sacchis, znanego jako Il Pordenone.  . Baptysterium obejrzeliśmy tylko z zewnątrz, natomiast wykupiliśmy bilety, żeby wejść po owych 502 stopniach na samą górę dzwonnicy (campanila). Sama klatka schodowa miała kilka odcinków, o zmiennej wąskości schodów, zaś co kilka pięter można było wejść do pomieszczeń po środku wieży, w których znajdowały się ekspozycje, np. mechanizmów zegarowych, lub też mała sala kinowa, gdzie można było obejrzeć filmik o historii wieży. Wspinając się coraz wyżej trafiliśmy dwa razy na światła sterujące ruchem. Pierwsze zauważyłem w ostatniej chwili, i bardzo dobrze, bo było akurat czerwone, i faktycznie za moment z w niskich drzwiach pojawili się ludzie akurat schodzący ze szczytu wieży. Po kilku minutach światło było już zielone, więc poszliśmy dalej. To było dobre rozwiązanie, bo schody robią się z każdą kondygnacją coraz węższe, a w końcu przechodzą w zupełnie współczesne bardzo wąskie i spiralnie skręcone. Chyba ich stopni nie liczy się do tych słynnych już pięciuset dwóch. Na szczycie dzwonnicy spędziliśmy jakieś piętnaście minut podziwiając panoramę Cremony z każdej jej strony. Następnie zaczęliśmy schodzić.




























































Podczas naszej drogi w dół zaobserwowałem pewne zjawisko, polegające na ciekawym zachowaniu turystów włoskich. Otóż przy drzwiach prowadzących na kolejny rodzaj schodów paliło się czerwone światło. Zatrzymaliśmy się więc. Za moment dołączyła do nas włoska rodzina. Nie minęły trzy minuty, a pater familias stwierdził „non funziona!” W tym momencie jednak otworzyły się drzwi i z wąskich schodów wyszła na nas grupa turystów właśni e udających się tam, skąd my wracaliśmy. Czekamy więc wszyscy cierpliwie. To, że na zmianę światła czeka się dość długo, wiedziałem właśnie z drogi pod górę. Tymczasem z naszej strony dołączyła na nas inna grupa turystów. Szczupła pani około czterdziestki, w odróżnieniu od ojca rodziny, który te trzy minuty odczekał, od razu orzekła „non funziona!” W tym momencie poczułem się w obowiązku zabrać głos, ponieważ spotkanie tej pani z ludźmi nadchodzącymi z dołu mogłoby spowodować korek na trasie, w związku z czym powiedziałem pewnym głosem „funziona, funziona!” To nieco ostudziło jej zapał do otworzenia drzwi na kolejny poziom schodów i bardzo dobrze, bo faktycznie znow z dołu nadeszła kolejna grupa. Po jakichś dziesięciu, a może piętnastu, minutach zapaliło się wreszcie zielone i mogliśmy z czystym sumieniem ruszyć dalej.

Na dole postanowiliśmy pójść do Museo Civico, wcześniej umówiwszy się z Janickimi na ponowne spotkanie pod katedrą. Mapy google w telefonie pokazywały, że należy iść tą samą drogą, którą przyszliśmy z parkingu, czyli Via Giuseppe Verdi, Corso Campi, Via Palestro, skąd jednak mieliśmy skręcić w malutką Via Dati Ugolani. Przy pustej ulicy znaleźliśmy puste muzeum. Podeszliśmy do kasy, pokazujemy nasz kupon, który dostaliśmy w informacji turystycznej, a pani w okienku, która z włoskiego przeszła na angielski, kiedy się zorientowała, że mój akcent jest daleki od lombardzkiego, że o toskańskim nie wspomnę, poinformowała nas, że cieszy się, że przyszliśmy, ale muzeum otwierają o 14.00. Kiedy usłyszała moją krótką wymianę zdań z Agnieszką, spytała po rosyjsku, czy jesteśmy Rosjanami. Kiedy zaś powiedzieliśmy, że jesteśmy Polakami, przeszła na polski i to bardzo ładny polski, choć z wyczuwalnym akcentem. Na nic się jednak zdały jej zdolności językowe, skoro była jakoś tak jedenasta rano, a planowaliśmy jeszcze pojechać tego dnia do Mantui. Z tego, co się zorientowaliśmy, nie bardzo było nawet jak spędzić te trzy godziny w oczekiwaniu na otwarcie Museo Civico. I wtedy sobie też uświadomiłem, że kobieta w informacji turystycznej mówiła o tym otwarciu o czternastej, ale ja tak bardzo chciałem iść do jakiegokolwiek muzeum z kremońskimi instrumentami, że wolałem tę informację zignorować zwalając wszystko na swoją słabą znajomość włoskiego. Tym razem to nie moja włoszczyzna mnie zawiodła, a przedziwny mechanizm mentalny, ten sam chyba, który każe tonącemu chwytać się brzytwy.

Żeby już po raz kolejny nie wracać na Via Palestro i żeby nie iść znowu tą samą ulicą o zmieniających się nazwach, poszliśmy w drugą stronę i wróciliśmy innymi uliczkami pod Duomo. Tym razem ich niska, piętrowa lub dwupiętrowa dziewiętnastowieczna zabudowa przywoływała mi na myśl nasz poczciwy mazowiecki Płock. Po drodze natomiast minęliśmy plac, który zrobił na mnie wrażenie zupełnie małomiasteczkowego polskiego rynku. Niedaleko katedry spotkaliśmy Jolę i Jarka i już razem poszliśmy dalej idąc uliczką Sicardo Vescovo prowadzącą w dół, a następnie skręciliśmy w prawo i znowu w prawo, żeby się znaleźć na Via Bell’Aspa, która płynnie przeszła w Piazza Guglielmo Marconi, a następnie tenże plac zmienia się w Via Claudio Monteverdi. Tak, byliśmy z powrotem na tej samej ulicy, która jeszcze czterokrotnie zmieniając nazwę doprowadziłaby nas do dworca autobusowego, przy którym stał samochód Janickich.

Ponieważ nie mieliśmy pewności, czy do Mantui zdążymy dojechać tak, żeby się zmieścić we „włoskim okienku żywieniowym”, czyli po prostu nie wiedzieliśmy, czy zdążymy na pranzo przed zamknięciem knajp, stwierdziliśmy, że zjeść trzeba jeszcze tutaj, w Cremonie. Zresztą byliśmy już faktycznie głodni. Usiedliśmy przy stoliku na ulicy Monteverdiego tuż przy placu Stradivariego i zaczęliśmy studiować kartę. Podeszła do nas miła młoda kelnerka mówiąca po angielsku, ale powiedzieliśmy jej, że musimy się jeszcze zastanowić. Niektóre potrawy nic nam nie mówiły. Nagle Jarek wykrzyknął:

– Słuchajcie! Chodźmy stąd! Znajdźmy jakąś knajpę, gdzie będzie pizza, to nie będę miał problemu z wyborem!

Na ten apel podnieśliśmy się z krzeseł i ruszyliśmy ulicą, której patronem został już Giuseppe Verdi. Minęliśmy stoliki ustawione przy ulicy, przy których w większości panie (i nieliczni panowie) po siedemdziesiątce sączyły kawę. Pomyślałem sobie, że w sumie (insomma po włosku, cha cha cha) to byłoby bardzo fajnie tak sobie spędzać czas na emeryturze. Spotykać się rano z przyjaciółmi na kawie przy nasłonecznionej ulicy! Lokal jednak wyglądał na kawiarnię ze słodyczami, niż na miejsce, gdzie moglibyśmy napchać swoje puste polskie żołądki, więc poszliśmy dalej. Dotarliśmy do budynku, który okazał się rodzajem galerii handlowej, do której weszliśmy w nadziei znalezienie kącika restauracyjnego, jak to w galeriach. Owszem znaleźliśmy, ale tylko knajpkę wietnamską. Jarek podjął decyzję za Jolę i siebie, że oni tam zostają, bo dania na zdjęciach wyglądają w porządku i jest niedrogo. Tym razem ja się jednak zbuntowałem. Jak to? Przyjechać do Włoch, krainy jednej z najlepszych kuchni na świecie i jeść rzeczy orientalne, których mimo, że też lubię, to jednak nie chciałbym jeść w kraju ossobuco, cottolletty milanese, tysięcy rodzajów makaronu i innych rodzimych delicji. Pociągnąłem Agnieszkę ku wyjściu z tej galerii, w poszukiwaniu prawdziwie włoskiej trattorii. Idąc już Via Palestro i nie napotkawszy ani jednego lokalu gastronomicznego, skręciliśmy w lewo w ulicę, która była raczej dość szerokim pasażem dla pieszych. Weszliśmy do pierwszej napotkanej restauracji. W środku okazało się, że do jedzenie mają tam tylko sałatki. Wziąłem więc coś z krewetkami, a Agnieszka ze smażonym kurczakiem. To było najgorsze pranzo podczas całych naszych wakacji. Nawet po polaniu suchych liści sałaty octem i oliwą, pozostały suchy, zaś małe krewetki ciapowato miękkie. Agnieszki kawałki kurczaka natomiast były trudne do pogryzienia, a i ich wygląd wskazywał, że ptaka zamordowano dość dawno, a być może skrócono mu męki podeszłego wieku.  Byliśmy już naprawdę wściekle głodni, więc Agnieszka zjadła sałatkę z kurczakiem zostawiając całego kurczaka, ja zaś wepchnąłem sobie swoją przełykając jej suche (kolejna dolewka oliwy nic nie pomogła) i pozbawione smaku składniki.

Do Via Palestro wróciliśmy nieco okrężną drogą, ponieważ stwierdziłem, że skoro już gdzieś zboczyliśmy, to powinniśmy zobaczyć jakiś inny fragment miasta, ale szczerze mówiąc, uliczki, w które się zapuściliśmy, nie były zbyt imponujące. Po kilku minutach faktycznie znowu znaleźliśmy się na Via Palestro, spotkaliśmy Janickich, którzy… też wyrazili cholerne rozczarowanie specjałami kuchni dalekowschodniej, a konkretnie ich jakością.

Cremona okazała się więc miejscem, które nas rozczarowało, ale myślę, że samo to skądinąd urocze miasteczko nie do końca tu zawiniło. Być może nie szukaliśmy jedzenia we właściwej jego części. Powinniśmy byli w poniedziałek pojechać do Bergamo, a do Cremony w środę – wtedy byśmy spokojnie weszli do Muzeum Skrzypiec. Być może, być może… Ale choć nie jestem z natury optymistą, jako turysta nie należę do narzekaczy. Katedra jest piękna (jak niemal każde włoskie duomo), wieża imponująca. Rzeźba Bombardiego…po freudowsku unheimlich! No i co jakiś czas jednak spotykaliśmy niewielkie sklepy z instrumentami na wystawach oraz tabliczki informujące o obecnych lub dawnych rodzinach lutniczych działających w danym miejscu. Nie, suma summarum (albo insomma) nie mogę narzekać! 

 






































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz