W poniedziałek, 16 sierpnia, zaplanowaliśmy pojechać jeszcze raz nad jezioro Iseo, ale tym razem nie zajeżdżać już ani do miejscowości o tej samej nazwie, tylko prosto do Sulzano, skąd postanowiliśmy się przeprawić promem na Monte Isola, czyli największą wyspę na jeziorze.
Ponieważ z Bovezzo do Sulzano nie jest daleko, dojechaliśmy na miejsce w niecałe pół godziny. Tym razem nie było problemu ze znalezieniem miejsca parkingowego praktycznie przy samej przystani promów. Zaczęliśmy się tylko nieco głowić nad instrukcjami podawanymi przez parkomat. I tutaj po raz kolejny spotkało nas coś, co uważam za bardzo miłe. Jestem daleki od idealizowania Włochów jako całej nacji, czy generalnie rozciągania zachowań życzliwych ludzi na nich wszystkich – nie dlatego, że mam krytyczny stosunek do dzieci Italii, ale po prostu nie znam ich wszystkich i jestem ostrożny z formowaniem daleko idących wniosków. Tak czy inaczej, czy to kiedy dziesięć lat temu byliśmy w Rzymie, czy teraz (np. pani na parkingu w Sirmione), kilkakrotnie zdarzyło nam się, że widząc nasze zawahanie, czy dezorientację, pojawiał się ktoś, kto nam okazywał bezinteresowną pomoc. Tak samo było i teraz. Podszedł do nas mężczyzna na wygląd nieco od nas starszy, i dokładnie pokazał, jak należy obsłużyć parkomat. Prawdopodobnie sami byśmy do tego doszli, ale zajęłoby to nam nieco więcej czasu, a przy tym takie gesty są bardzo sympatyczne, a cała sytuacja daje satysfakcję obopólną, ponieważ my się dowiadujemy czegoś, co chcemy wiedzieć, zaś człowiek, który nam pomógł, ma satysfakcję z tego, że zrobił dobry uczynek.
Po chwili siedzieliśmy na ocienionej przez drzewa ławeczce w oczekiwaniu na motorową łódź, która nas miała zawieść na drugi brzeg. Oczywiście uprzednio zakupiliśmy bilety w budce przy wejściu na mostek prowadzący wprost na przystań. Nie czekaliśmy też długo, bo już po jakichś piętnastu minutach nasunęliśmy maski na usta i nos i weszliśmy na pokład łodzi. Wysiadanie i wsiadanie przebiegało bardzo sprawnie, bo niemal równocześnie, a to dzięki temu, że wyznaczono osobne przejście dla pasażerów, którzy przybyli z Monte Isola i osobne dla nas.
Sama podróż też nie trwała długo, ponieważ odległość z Sulzano na wyspę nie jest zbyt duża. Widoki z powierzchni jeziora Iseo są bajeczne, ponieważ taflę wody otaczają malownicze góry. Niemniej nasz podziw długo trwać nie mógł, bo nie wiadomo kiedy wysiadaliśmy już na przystani w miejscowości Peschiera Maraglio.
Gdyby Wam się kiedyś chciało przeczesać mapę Italii w poszukiwaniu miejscowości o nazwie Peschiera, to znaleźlibyście ich niemało. Kilka w samej Lombardii (np. Peschiera di Garda), ale też przynajmniej po jednej w innych prowincjach (np. koło Padwy w Wenecji Euganejskiej, a nawet w śródlądowej Umbrii. Wszędzie bowiem, gdzie była woda, czy to morska, czy słodka, znajdowali się ludzie, którzy źródłem swojego zarobku uczynili połów i sprzedaż ryb.
„Nasza” Peschiera okazała się uroczym miasteczkiem, ale właśnie! Automatycznie nazwałem tę miejscowość „miastem”, choć chyba bardziej adekwatnie byłoby ją nazwać wsią. Liczy bowiem 345 stałych mieszkańców i obszarowo też jest malutka. Dlaczego jednak dla mnie to jednak miasteczko? Otóż wszystko z powodu subiektywnych kryteriów, jakie w sobie wykształcamy chyba jeszcze w dzieciństwie. W różnych językach miasto i wieś może oznaczać co innego. W krajach anglosaskich będzie to zależeć od liczby mieszkańców, w Polsce od dość arbitralnego statusu prawnego, czyli od tego, czy miejscowość z tysiącem mieszkańców ma prawa miejskie (np. Suraż koło Białegostoku), czy też miejscowość dwudziestotysięczna pozostaje wsią. W mojej (pod)świadomości to jeszcze coś innego. Wychowałem się w Łodzi i dla mnie podstawowe kryterium miejskości to zwarta zabudowa. Wiadomo, że w miastach od czasów starożytnych działki były drogie, więc przez całe średniowiecze i czasy nowożytne budowano gęsto i wysoko. Z tego względu Hajnówka, którą bardzo lubię i do której mam ogromny sentyment, mimo że to miasto, robi na mnie wrażenie dużej wsi poprzetykanej blokowiskami, a Cieszyn, który co prawda ma dwa razy tyle mieszkańców, ale też jest miastem niedużym, jest w mojej świadomości jednak miastem – ma rynek , a w centrum kamienica przylega do kamienicy. Z tego samego względu nie do końca uważam, że Białystok, w którym mieszkam od 30 lat ma miejski charakter. Ten bowiem został zniszczony podczas wojny.
Wracajmy jednak do Peschiero! Otóż ta wioseczka ma może niezbyt wysoką, ale zwartą zabudowę i typowy dla wielu włoskich miast labirynt wąskich uliczek pnących się pod górę, lub schodzących w stronę jeziora. Zabytków tam raczej nie znajdziemy, choć wstąpiliśmy do kościoła św. Michała Archanioła z 1648 roku. Wcześniej istniała tam kaplica z XV wieku, ale jak w wielu miejscach na świecie barokowi fanatycy budownictwa, gdzie tylko mogli, tam tworzyli gmachy w barokowym stylu. Pomyślałem sobie, że ciekawe, czy pod koniec września mają tu odpust. Sam byłem chrzczony w kościele parafialnym w Lasocinie właśnie pod wezwaniem tego potężnego archanioła, więc wiem, że 29 września przypada jego święto, a w parafiach pod jego wezwaniem odbywają się odpusty.
Spod kościoła udaliśmy się z powrotem na nabrzeże, gdzie przeszliśmy między dopiero otwierającymi się sklepami i straganami z pamiątkami, a kolejnymi punktami przybijania promów ze stałego lądu.
Doszedłszy do miejsca, gdzie zabudowa przestała być tak zwarta, ruszyliśmy na długi spacer ulicą-bulwarem wzdłuż wybrzeża. Generalnie nie spotykaliśmy zbyt wielu ludzi, ponieważ było stosunkowo wcześnie (kilka minut po dziewiątej). Postanowiliśmy więc wstąpić gdzieś na kawę. Co prawda piliśmy rano w naszej kwaterze, ale co kawa we włoskiej kawiarni to kawa we włoskiej kawiarni. Poza tym było jeszcze rano, więc można było spokojnie zamówić sobie cappuccino bez narażania się na zdziwione miny włoskich kelnerów. Było bosko – dobra kawa, w dobrym towarzystwie, nad pięknym jeziorem pod błękitnym niebem Italii.
Następnie udaliśmy się dalej tą samą drogą w kierunku zachodnim, mijając po prawej stronie prywatne zabudowania i knajpki, albo kamienne mury w charakterze ogrodzenia. Po lewej mieliśmy jezioro, gdzie podobnie, jak na wybrzeżu lądowym, nie było żadnej plaży. W jednym tylko miejscu zauważyliśmy schodki prowadzące wprost do wody i kilkoro pływających ludzi.
Podczas naszego spaceru zbliżaliśmy się do kamiennych zabudowań na wzniesieniu, wyglądających jak średniowieczny zamek. Faktycznie był do zamek średniowiecznego rodu Oldofredich, którzy go wznieśli w XIV wieku. Oldofredi byli właścicielami terenów Franciacorta (od tej obszaru pochodzi nazwa wina musującego, o wiele szlachetniejszego i droższego od prosecco, ale mniej znanego na świecie) i jeziora Iseo. Dziś budynek jest oznaczany na mapach jako Torre Rocco Martinengo.
Doszedłszy do zabudowań, przed którymi tabliczka poinformowała nas, że miejsce to nazywa się Sensole, zawróciliśmy, rezygnując ze wspinaczki na skałę, na której znajdował się zamek. Wracając tą samą drogą, tym razem jezioro mieliśmy po swojej prawej stronie, a na jeziorze podziwialiśmy z daleka maleńką wysepkę świętego Pawła (Isola di San Paolo). Nie chodzi jednak o Pawła z Tarsu, a o San Paolo d’Aragon, pod którego wezwaniem na wyspie założyła w 1091 roku klasztor wspólnota zakonna wzorująca się na regule z Cluny. Od 1916 roku wysepka jest jednak prywatną własnością rodziny Beretta. Kto się choć trochę orientuje w świecie międzynarodowego biznesu, ten wie, że są to jedni z czołowych producentów broni na świecie. Z daleka więc patrzyliśmy na willowe zabudowania, ale oczywiście nie mogliśmy nawet marzyć żeby się tam dostać. Turyści, którzy odwiedzili jezioro Iseo w roku 2016 mieli więcej szczęścia. Do dziś w Peschierze można zobaczyć bilboardy z widokiem jeziora, na którym ułożono wielkie płyty (floating piers, czyli „pływające mola”), po których można było suchą stopą przejść na Isola di San Paolo. Co ciekawe, zdjęcia street view w mapach google pochodzą z tego okresu – można na nich zobaczyć tę ogromną platformę łączącą obie wyspy.
Do Peschiery dotarliśmy nieco wcześniej, niż przybycie naszego powrotnego promu, więc poszliśmy kilka kroków w kierunku przeciwnym, ale po chwili zawróciliśmy, zdawszy sobie sprawę, że tam nie ma nic ciekawego do oglądania.
Powróciwszy do Sulzano zaszliśmy jeszcze do miejscowego spożywczaka, po czym wróciliśmy do Bovezzo. W naszym apartamencie było jakoś dziwnie cicho i spokojnie. Joanna i Maciek rano pojechali na lotnisko w Bergamo, żeby wrócić do Polski. Dziwna jest ludzka natura, bo o ile bywały takie chwile, że miałem dość Maćkowego gadania, to teraz odczułem jego brak! Jakoś tak się zrobiło pusto i smutnawo!
Późnym popołudniem postanowiliśmy po raz kolejny pojechać do Brescii na lody. Do tej Brescii, którą tak naprawdę potraktowaliśmy nieco po macoszemu, bo nie zwiedziliśmy wszystkiego, co można było, w tym ruin rzymskich! To już kolejne rzymskie ruiny, które przegapiliśmy. Dwa lata wcześniej przechodziliśmy bardzo blisko pozostałości po rzymskich legionistach w siedmiogrodzkiej Turdzie, ale nie skręciliśmy tych kilku kroków w bok!
Tymczasem wysiedliśmy na Vittorii, przeszliśmy pod nosorożcem i udaliśmy się znaną sobie trasą do „naszej” lodziarni. Kiedy z niej wyszliśmy, niebo pociemniało i to nie dlatego, że zapadł już wieczór, ale po prostu zasnuły je deszczowe chmury. Kiedy wracając z lodami dochodziliśmy już do Via X Giornata, zerwała się potworna wichura. Chyba nigdy takiej nie doświadczyłem w żadnym mieście. Z jakiegoś budynku spadła jakaś wielka kula będąca ozdobą jego dachu. Chyba nie była z ciężkiego metalu, choć trochę huku narobiła uderzając o powierzchnię jezdni bo robiła wrażenie bardzo lekkiej, kiedy wiatr targał nią po placu. W prześwicie ulic widzieliśmy też jak wiatr zrywał plastikowe płyty z balkonów na Piazza delle Vittoria. Dobrze, że przez Via X Giornata idzie się przez długi odcinek podcieniami, ponieważ na tejże ulicy właśnie śmieciarka miała zabrać stosy papierzysk i innych zanieczyszczeń. Niestety nie zdążyła, a wszystkie śmieci fruwały w szalonym pędzie w całej ulicy.
Przeskoczyliśmy na drugą stronę, do wiszącego nosorożca. Początkowo chcieliśmy przeczekać to wiatrzysko, do którego dołączył rzęsisty deszcz. Kiedy jednak po 15 minutach zobaczyliśmy, że wcale nie zelżał, przeskoczyliśmy dziarskimi susami najpierw do podcieni kolosalnego faszystkowskiego budynku poczty (Palazzo delle Poste), a potem już do podziemi metra. Kiedy wysiedliśmy na stacji Prealpino, przywitała nas piękna tęcza rozpięta szerokim łukiem nad okolicą.
Przemaszerowaliśmy naszą normalną trasą przez Concesio. Chodziliśmy tędy wiele razy udając się do metra i z niego wracając. Za każdym razem przechodziliśmy obok kościoła, przed którym wielka tablica informowała, że z tejże miejscowości urodził się 26 września 1897 roku papież Paweł VI, czyli Giovanni Montini, poprzednik Jana Pawła I i oczywiście Jana Pawła II. Był to pierwszy papież, który wyruszał w podróże zagraniczne, zanim Jan Paweł II zrobił z tego normę. Mówiąc jednak szczerze, mimo faktu, że w Concesio urodził się jeden z papieży, to przedmieście Brescii będzie mi się kojarzyło przede wszystkim z delikatesami Benetta, gdzie niemal codziennie robiliśmy zakupy, ponieważ poza tym nie było tam ani jednego budynku, który byśmy uznali za godny uwagi. Być może kościół św. Jana Chrzciciela w Stocchetto (Stocchetto to jakby wspomnienie jeszcze dawniejszego osadnictwa na tych terenach, dziś to część Concesio) zasługiwał na przyjrzenie się jego wnętrzu, ale przechodziliśmy obok niego codziennie, tak że w jakimś stopniu stał się dla nas „niewidzialny”.
Na naszym tarasie troszkę przy kolacji porozmawialiśmy, potem każdy zajął się czymś innym, głównie czytaniem. Było cicho, a cisza ta dziwną nam się zdała. Ja tam wiedziałem, że brakuje Maćka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz