poniedziałek, 3 stycznia 2022

Werona, część III, Katedra, pranzo i "dom Julii"

Doświadczeni profesjonalni przewodnicy wiedzą doskonale, że podczas jednego dnia powinno się zwiedzać 2, góra 3 kościoły. W przeciwnym razie członkom oprowadzanej wycieczki wszystko się pomiesza, pomylą wnętrza, a najprędzej po prostu ich umysły zaaplikują im reset pamięci. O tym wszystkim doskonale pamiętałem, ale ponieważ nie wiadomo, czy jeszcze kiedykolwiek zawitamy do Werony, chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej. Nie bez znaczenia był fakt, że pierwotnie faktycznie planowaliśmy zwiedzić tylko dwa kościoły, ale cena biletu wstępu do czterech największych bazylik była na tyle kusząca, że bez problemu daliśmy się namówić. Z całą pewnością nie żałujemy, zwłaszcza, że mamy przecież zdjęcia, do których możemy wrócić i przypomnieć sobie wnętrza.

Od świętej Anastacji do werońskiej katedry (popularnie zwanej Duomo di Verona, a oficjalnie Catedrale di Santa Maria Assunta – Matki Boskiej Wniebowziętej, a także di Santa Maria Matricolare), przeszliśmy w jakieś pięć minut, ponieważ Via Abramo Massalongo przechodzi w pewnym momencie w nieco węższą Via Duomo, a więc ulicę Katedralną, której nazwa ani trochę nikogo w błąd nie wprowadza, tylko prowadzi prosto do bazyliki.

Podoba mi się włoski termin, który tłumaczę jako „wczesnochrześcijański”, a mianowicie „paleocristiane”. Jest tak z powodu przedrostka „paleo”, który ostatnio robi karierę w świecie dietetycznym. Tak czy inaczej, jak możemy wyczytać we włoskich opisach werońskiej katedry, archeolodzy ustalili, że wcześniej na jej miejscu istniały dwa kościoły „paleocristiane”. W ich miejsce zbudowano w IX wieku kolejną świątynię, która jednak padła ofiarą trzęsienia ziemi w 1117 r. Już w latach 20. XII wieku rozpoczęto odbudowę katedry, a właściwie budowę nowej, ponieważ ze starej praktycznie nic się nie ostało. Nowy kościół zbudowano w stylu romańskim, a jego konsekracji dokonał papież Urban III w 1187 r.  

Jak wiemy, przez stulecia czystość stylu była pojęciem naszym przodkom obcym, więc kiedy w sztuce pojawiały się nowe trendy, które uważano w danej epoce za bardziej atrakcyjne od starych, bez skrupułów albo dodawano nowe elementy do starych, albo zastępowano stare nowymi. Werońska katedra też nie pozostała budowlą ściśle romańską, ponieważ w późniejszych epokach dodano do niej elementy gotyckie i renesansowe. Ołtarze w licznych bocznych kaplicach odzwierciedlają zmiany w podejściu do pojęcia piękna.

Nie wspominałem tego wcześniej, pisząc o pysznych włoskich kościołach, ale jedną z ich cech charakterystycznych są kolumny przed prezbiterium otaczające ołtarz. W niektórych kościołach, np. w bazylikach rzymskich, przybierają one postać murowanych „baldachimów” podpieranych na takich właśnie bogato rzeźbionych kolumnach. W Duomo di Verona jest to tzw. tornacoro, czyli kolumnada podpierająca marmurowy półkrąg i oddzielający prezbiterium od miejsca dla wiernych.

Po opuszczeniu katedry zaczęliśmy się kierować z powrotem ku Corso Sant’Anastasia, na której to uliczce, idąc w kierunku przeciwnym do kościoła św. Piotra Męczennika, trafiliśmy na Caffè le Fogge, z menu wystawionym w kierunku ulicy, wiec bez problemu mogliśmy się zorientować, co i za ile tam będziemy mogli zjeść. Po kilku chwilach studiowania tejże tablicy zdecydowaliśmy się usiąść przy stoliku w uroczym wąskim pasażu, od którego nazwy, Via delle Fogge, wziął swoją nazwę nasz lokal.

To był naprawdę dobry wybór! Za całkiem przystępną cenę dostaliśmy bardzo smaczne jedzenie – Agnieszka gnocchi z pysznym sosem, a ja rosotto z krewetkami – naprawdę „cremoso”, jak mawiają włoscy kucharze, w połączeniu ze smakiem dużych krewetek. Niebo w gębie i wcale nie przesadzam. Jola z Jarkiem też byli zadowoleni ze swoich dań. Do naszego pranzo wypiliśmy po kieliszku (oczywiście Jarek, jako kierowca, był z naszej degustacji wyłączony) orzeźwiającego napoju na bazie wina musującego. Gdybym się kiedykolwiek znowu znalazł w Weronie, z pewnością jeszcze raz poszedłbym tam na obiad. Ha! I nie wiem, czy zauważyliście, drodzy Czytelnicy, że tym razem, mimo, że byliśmy bez żadnej opiekunki, która pilnowałaby włoskiej dyscypliny, sami zdążyliśmy przed 14.00 do tej uroczej knajpki. Nasza satysfakcja była więc podwójna.

Po wspaniałym pranzo zaczęliśmy się powoli kierować w stronę ostatniego z kościołów, do których mieliśmy wykupiony wstęp, czyli do świątyni pod wezwaniem św. Firmusa Większego (San Fermo Maggiore). Ponieważ jednak i tak musieliśmy pokonać pewien dystans do tego kościoła, byłoby niewybaczalne, gdybyśmy nie spróbowali zobaczyć po drodze „balkonu Julii”.  

Wstawszy od stolika poszliśmy nie z powrotem na Corso Sant’Anastasia, ale udaliśmy się pasażem Via delle Fogge w drugą stronę, przeciskając się między kawiarnianymi stolikami. Ten kierunek okazał się bardzo owocny, ponieważ wkrótce znaleźliśmy się na Piazza dei Signorii z posągiem Dantego na środku. Skręciliśmy w lewo w Via Santa Maria Antica, żeby przyjrzeć się bliżej umieszczonym „na wysokości” grobowcom rodu Scaligierich (czy też della Scala). Ta magnacka rodzina wg legendy miała plebejskie pochodzenie. Ich przodek, Jacopino Fico, był podobno wytwórcą drabin, i stąd nazwisko rodu, a także herb w postaci drabiny na czerwonym polu. O ile ten przodek rodu nie jest pewny, to historycznie potwierdzonym protoplastą rodu był Jacopino, kupiec handlujący wełną. Dopiero jego syn, Mastino, człowiek wcale niemajętny, ale umiejętnie potrafiący nawiązywać korzystne znajomości został najpierw podestą Cerei a w 1259 r. podestą Werony. Po nim władzę nad miastem objął jego brat i potomkowie, w ten sposób tworząc de facto dynastię panującą – praktyka znana np. z Florencji, gdzie też kupiecka rodzina de Medici stała się jednym z najpotężniejszych rodów arystokratycznych.

Władza Scaligerich nad Weroną skończyła się na skutek przegranego konfliktu ze sprzymierzonymi władcami sąsiednich miast – Viscontich z Mediolanu, Gonzagów z Mantui, czy d’Este z Ferrary. W 1406 Weronę zajęła potężna Republika Wenecka. Zanim to jednak nastąpiło, panowie della Scala odgrywali niebagatelną rolę w życiu miasta. Pod względem politycznym stawiali na stronnictwo cesarzy z dynastii Staufów, a więc gibelinów. Dzięki nim Werona stała się kolejnym centrum włoskiej kultury i sztuki. W czasach Congrande I della Scala w mieście przybywał wygnany z Florencji Dante Alighieri, który wierzył, że potężny magnat doprowadzi do zjednoczenia Italii.

W XVI wieku zmarli ostatni potomkowie rodu Scaligerich – generalnie na obczyźnie. W Weronie pozostały ich grobowce w kształcie sarkofagów i gotyckich kapliczek umieszczonych na podwyższeniu, przez co całość robi wrażenie jakiegoś przedziwnego cmentarza unoszącego się ponad poziom ulicy. Gotyckie ostre łuki i strzeliste wieżyczki kapliczek robiły na mnie wrażenie scenografii do horroru. Na szczęście był jasny dzień, więc efekt nie był straszny, ale w jakiś sposób niepokojący.

Cofnąwszy się kilkaset metrów, znaleźliśmy się na kolejnym placu, ale dużo większym, czyli na Piazza Erbe. I przez cały czas naszego spaceru miało się to wrażenie, że obcujemy z budynkami, które tu stoją od czasów renensansu, średniowiecza, a nawet wcześniejszych; że współczesne życie tego miasta jest w prostej linii kontynuacją życia, które tu było już w czasach starożytnych! Nieprzerwanie!

Szliśmy tedy w kierunku „domu Julii”, a więc postaci literackiej, która przecież realnego domu mieć nie mogła. Nawet jeśli założymy, że włoskie opowiadanie Boldieriego, na którym opierał się Anglik Arthur Brook, którego z kolei czytał Szekspir, ma jakieś oparcie w rzeczywistej historii nieszczęśliwej miłości dzieci zwaśnionych rodów, to możemy być niemal pewni, że Casa di Giulietta przy Via Capella, nigdy nie należała do żadnych Kapuletów (u Szekspira Capulet, po włosku Capuletti), a do rodziny dal Capello herbu Kapelusz (Capello). W XVII wieku rezydencja stała się zajazdem, a w kolejnych stuleciach stał się popularnym miejscem angielskich gentlemanów odbywających swoją edukacyjną podróż po Italii, tzn. Grand Tour. Dopiero po 1936 r., czyli po premierze hollywoodzkiej ekranizacji tragedii Szekspira, narodził się pomysł, żeby budynkowi przywrócić gotycki wygląd. Był zresztą przebudowywany również w latach 70. I 90. ubiegłego stulecia. Antonio Avena, architekt, który postanowił po sukcesie amerykańskiej produkcji filmowej zmienić to miejsce w atrakcję turystyczną, kazał zamontować w budynku gotycki balkon, którego pierwotnie tam wcale nie było. Trzeba przyznać, że tym pomysłem trafił w dziesiątkę, ponieważ „balkon Julii” przyciąga codziennie tysiące turystów. Ponieważ jednak czas nas poganiał (dawno zrezygnowaliśmy z Cremony i Mantui tego dnia), a wzdłuż Via Capella ciągnęła się długa kolejka, nie mówiąc już o tym, że wejście na podwórko z balkonem nie było za darmo, stwierdziliśmy, że sobie tę sztuczną atrakcję darujemy. Balkon zobaczyliśmy z drugiej strony ulicy, ponieważ trochę go było widać w prześwicie bramy.

Lubimy narzekać na upadek kultury, na nasze trywialne zainteresowania i brak pociągu do rzeczy ważnych i naprawdę wartych poznania. W latach mojej młodości winę za ten stan rzeczy najczęściej zwalano na telewizję. Obecnie kozłem ofiarnym krytyków obecnego stanu jest Internet, media społecznościowe i smartfony. W każdej takiej krytyce jest ziarno prawdy, ale warto pamiętać, że trudna sztuka, czy nauka nigdy nie cieszyły się wielką powszechną popularnością. Są niemal z definicji niedemokratyczne. Większość konsumentów tzw. kultury popularnej wzruszają historie ludzi znanych, często znanych z tego, że są znani, bo niczego poważniejszego do naszego życia nie wnoszą. W dobie powszechnego czytelnictwa wśród ludzi, którym sztuka czytania nie była obca, rodzice narzekali na nabijanie sobie głów przez młode pokolenie romansami i tego typu wątpliwej jakości treściami. Wszyscy odwiedzający Weronę przynajmniej słyszeli o historii Romea i Julii, a jestem w stanie się założyć, że mało kto słyszał o Guarino Guarinim, znanym też jako Guarino Veronese, albo Guarino di Verona.

Uczyliśmy się w szkole, że rozkwit humanizmu, a potem renesansu we Włoszech nastąpił po 1453 roku, czyli po zajęciu Konstantynopola przez Turków Osmańskich. Wtedy to greccy uczeni masowo uciekali i osiedlali się w Italii. Nie mówi się o tym, że i wcześniej bywali Włosi, którzy studiowali jeszcze w bizantyjskim Konstantynopolu. Jednym z takich uczonych był Guarino, pierwszy Włoch, który nauczał dzieci swoich rodaków greki. Był nie tylko humanistą wykładającym starożytne języki, ale również popularnym pedagogiem prowadzącym własne szkoły. Istnieją świadectwa jego byłych uczniów, którzy chwalili jego metody, tak różne od tych stosowanych w upadających u schyłku średniowiecza szkołach klasztornych.

Warto pamiętać, że mowa o początku XV wieku, a więc epoki zaliczanej przez historyków do średniowiecza. Kiedy jednak Guarino wraca ze stolicy kadłubowego imperium rzymskiego na wschodzie do Wenecji, witają go tłumy, a dzieje się tak, ponieważ Włosi tamtych czasów cenili wiedzę i uczoność!

Zaraza wypędza Guariniego z Wenecji w 1416 r. Ze stolicy potężnej republiki humanista wraca do ojczystej Werony. Władze miasta chcą go koniecznie zatrzymać u siebie. I znowu przychodzi mi na myśl refleksja -- który włodarz któregoś ze współczesnych polskich miast rozumuje w ten sposób? „Zatrzymajmy tego wielkiego uczonego i pedagoga w naszym mieście, bo przyczyni się to do wzrostu jego prestiżu, a nasza młodzież otrzyma wspaniałe wykształcenie”. Myśli się raczej o przyciąganiu kapitału, inwestorów itd.

W zmowie z matką uczonego znaleziono sposób na zatrzymanie go w rodzinnym mieście, a mianowicie postanowiono go ożenić. Dzięki temu, w czasach zaraz, jakie nawiedzały miasto, humanista mógł z niego uciekać do podmiejskiej rezydencji żony. Dopiero w 1429 roku, w wieku lat sześćdziesięciu, Guarino opuszcza Weronę na zaproszenie Niccolo d’Este, władcy Farrary, gdzie organizuje kolejną swoją szkołę.

Idąc ulicami i placami Werony, można sobie wyobrazić, że stąpał po nich jeden z największych uczonych początków quattrocenta, ekspert od klasycznej greki i łaciny, a także świetny pedagog, Guarino di Verona. Ale mało kto chyba w ogóle wpadnie na pomysł, żeby o kimś takim pomyśleć. Wolimy sobie wyobrażać dziewczynkę na balkonie, która prawdopodobnie nigdy nie istniała.





























































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz