Kiedy wzdłuż Adygi dotarliśmy do zabudowań Castelvecchio, czyli Starego Zamku zbudowanego w XIV wieku przez dynastię della Scala (Scaligeri), weszliśmy na obudowany murami obronnymi wieńczonymi blankami Ponte Scaligero. Po krótkiej sesji zdjęciowej z widokiem na rzekę, przeszliśmy nim do końca i dotarliśmy do bramy, która nas wyprowadziła na Corso Cavoura, jednego z ojców zjednoczonych Włoch. Zamek pierwotnie nazywał się Castello di San Martino in Aquaro, a Starym Zamkiem stał się po wybudowaniu już przez Viscontich zamku „nowego” na wzgórzu św. Piotra. Castelvecchio siłą rzeczy musiał przechodzić różne losy, jako że historia północnych Włoch to liczne „zwroty akcji” i zmiany właścicieli. Po likwidacji Republiki Weneckiej przez Napoleona i francuskiej kontroli nad tym obszarem, do czasów zjednoczenia Włoch, miasto pozostawało pod kontrolą Austrii. Już Francuzi przekształcili go w ufortyfikowany arsenał, i takąż funkcję pełnił też za panowania Austriaków. Do dziś jeden z budynków na terenie zamku nazywa się Arsenałem Franciszka Józefa!
W styczniu 1944 roku w werońskim Starym Zamku odbył się proces sześciu członków Wielkiej Rady Faszystowskiej, którzy w lipcu roku poprzedniego zmusili Mussoliniego do ustąpienia ze stanowiska premiera. Jak wiemy, wtedy Niemcy wzięli włoskiego dyktatora pod swoją opiekę i stworzyli na północy Italii Włoską Republikę Socjalną, zwaną od nowej siedziby Mussoliniego, „republiką Salo”. I to właśnie trybunał tego marionetkowego państewka skazał pięciu z byłych filarów władzy faszystowskiej we Włoszech na śmierć, w tym Gaetano Ciano, zięcia duce, a jednego na 30 lat więzienia. Faszyści pozabijali faszystów po pokazowym procesie, ale to był już tylko czysty „pokaz siły” bezsilnego dyktatora. Tak naprawdę nawet nie jego, tylko jego ówczesnych niemieckich protektorów.
Znalazłszy się na ulicy Cavoura skręciliśmy w lewo, żeby przeszedłszy ok. 200 metrów wzdłuż masywnych murów Zamku dotrzeć do starożytnego łuku zbudowanego na własną cześć przez lokalną rzymską rodzinę Gavia w I wieku naszej ery. W czasach starożytnych znajdował się przy konsularnej drodze Via Postumia, ale pod kontrolą Francuzów, w 1805 r. został rozebrany, gdyż stanowił utrudnienie w ruchu ulicznym. Odbudowali go faszyści w 1932 r., ale już w innym miejscu, czyli obecnym.
Nie zatrzymywaliśmy się jednak, ponieważ mieliśmy do zwiedzenia wnętrza trzech ważnych kościołów, a przy tym plan dotarcia do Cremony, bo Mantuę już wykreśliliśmy z naszego planu na ten dzień. Naszym kolejnym celem był kościół świętej Anastazji, a tak naprawdę kościół pod zupełnie innym wezwaniem, który postawiono na miejscu wcześniejszego kultu tejże świętej, ale o tym potem.
Idąc ku świętej Anastazji przeszliśmy przez Porta Borsari, czyli pod łukami starorzymskiej bramy będącej częścią murów miasta zbudowanej w piątym dziesięcioleciu przed naszą erą, a następnie modyfikowaną w kolejnych stuleciach, włącznie z dobudową dwóch pięter w III wieku n.e. przez cesarza Galiena. Sama nazwa pochodzi od rzymskich celników zwanych bursarii, którzy pobierali opłaty od towarów wwożonych w obręb miasta.
Na Corso Porta Borsari Janiccy i Agnieszka wysforowali się do przodu, ale mnie skusiło wnętrze niewielkiego kościoła, obok którego przechodziliśmy. Szczerze mówiąc można było go ominąć nie zauważywszy, że to kościół, ponieważ ten niepozorny gmach z obu stron był obudowany sąsiednimi kamienicami. Nie pamiętam, co mnie skusiło do wejścia. Ponieważ Agnieszka zauważyła, że „gdzieś zniknąłem”, wkrótce moje towarzystwo cofnęło się i dołączyło do mnie.
Kościółek św. Jana (Ewangelisty; San Giovanni in Foro) został zbudowany w werońskiej wersji stylu romańskiego, choć archeolodzy doszukują się wykorzystania murów o wiele starszych, wczesnochrześcijańskich. W dokumentach wzmiankowany jest po raz pierwszy pod datą 959. W 1172 roku uległ pożarowi. Prawdopodobnie w XIV wieku powstały freski z Matką Boską Mleczną (Madonna del Latte), Janem Ewangelistą i Janem Chrzcicielem. Do obudowanego z trzech stron kościoła prowadzi renesansowy portal z wizerunkami obu wyżej wymienionych Janów oraz św. Piotra. Było więc co podziwiać w tej niewielkiej świątyni, ale co z tego, skoro mój wzrok przykuł posąg Madonny ustawiony na tylnej ścianie kościoła, czyli dokładnie na przeciwnej do ołtarza głównego. Otóż jeżeli komuś się wydaje że ikona Matki Boskiej Częstochowskiej przedstawia tzw. Czarną Madonnę, to powinien zobaczyć rzeźbę z San Giovanni in Foro w Weronie. Twarz Maryi jest doskonale czarna. Prawdopodobnie ten posąg jest stosunkowo nowy, ponieważ nigdzie nie znalazłem informacji na jego temat, oprócz kilku zdjęć zrobionych przez turystów, prawdopodobnie tak samo jak ja zaintrygowanych tym wizerunkiem.
Kościół św. Jana Ewangelisty, oprócz tego, że jest przykładem ciekawej architektury i sztuki, ma tę ogromną zaletę, że wejście do niego nic nie kosztuje.
Bazylika w stylu włoskiego gotyku to kościół pod wezwaniem świętego Piotra. Ufundowali go możnowładcy z rodziny della Scala (Scaligieri), a zasadniczą jego bryłę zbudowano w latach 1290-1481. W XIX wieku kościół odrestaurowano, ale fasady do dziś nie ukończono. Popularna nazwa, czyli św. Anastazji wzięła się stąd, że przed budową gotyckiej świątyni faktycznie stał tam kościół p.w. św. Anastazji pochodzący jeszcze z czasów rządów Longobardów (IX w.), a być może nawet wcześniejszych, bo Teodoryka Wielkiego, króla Ostrogotów. Pełna i oficjalna nazwa bazyliki to la chiesa di San Pietro da Verona in Santa Anastasia, a więc kościół św. Piotra z Werony w Świętej Anastazji. Ów Piotr Męczennik z Werony był dominikaninem i inkwizytorem. Sam pochodził z rodziny katarów, a więc heretyków zwalczanych przez katolicką ortodoksję. Na katolicyzm nawrócił się pod wpływem kazań św. Dominika (założyciela zakonu) w Bolonii, gdzie studiował. Podobno sam nie zdążył skazać żadnego heretyka, ponieważ to katarzy z Mediolanu wynajęli płatnego zabójcę, który go zamordował.
Historia Anastazji z Sirmium, (po włosku Sirmio; w Polsce znana jako św. Anastazja z Dalmacji), bo świętych o tym imieniu jest więcej, ale tutaj to właśnie o tę chodzi, jest równie ciekawa, choć niezbyt obfita w znane nam fakty. Urodzona w Rzymie w rodzinie patrycjuszy. Wydana za mąż za poganina o paskudnym charakterze, zachowała dziewictwo wymawiając się chorobą. Po jego śmierci udała się do Dalmacji by pomagać prześladowanym chrześcijanom. Towarzyszyła swojemu mentorowi, św. Chryzogonowi aż do jego męczeńskiej śmierci w 303 r. na rozkaz cesarza Dioklecjana, a w roku następnym sama taką poniosła – została spalona w Sirmium (dziś. Sremska Mitrovica). Dziewięć lat później taki los by jej już nie spotkał, bo jak pamiętamy, w 313 r. Konstantyn Wielki wydał słynny edykt mediolański kładący kres prześladowaniom chrześcijan. Św. Anastazja jest czczona zarówno w kościele katolickim, jak i prawosławnym.
Weszliśmy do wewnątrz gotyckiej świątyni i jak zwykle otoczyło nas bogactwo obrazów, fresków i rzeźb, jak to we włoskiej bazylice. Warto dodać, że w zdobieniu kościoła ważną rolę odegrał czerwony marmur z okolic Werony, biały z Istriii oraz czarny bazanit. Szlachetne materiały obrobione przez mistrzów automatycznie podnoszą walory estetyczne wnętrza.
Podziwialiśmy więc kaplice grobowe możnych rodów werońskich (Pellegrini, Cavalli, Lavagnoli, czy Salerni). Nad wejściem do kaplicy tych pierwszych znajduje się słynny fresk Pisanella, Św. Jerzy i księżniczka, malowany w latach 1435-1438. Dobrze jest pamiętać, że zanim Włosi stworzyli i rozwinęli renesans, już w okresie tzw. quattrocenta mieli wielkich mistrzów, więc giganci odrodzenia nie wzięli się nagle i znikąd. Niestety, fresk nie jest w najlepszym stanie; tzn. część nad prawą stroną łuku jest dobrze zachowana i pewnie zakonserwowana, ale ta po lewej nie została odtworzona i pewnie zniknęła bezpowrotnie.
Bywają w życiu takie chwile, że natura nie daje człowiekowi oddać się spokojnej kontemplacji i podziwowi nad pięknem tego świata. Właśnie takiej chwili doświadczyłem w pewnym momencie chodząc po nawach bazyliki św. Piotra Męczennika w świętej Anastazji. Zrobiwszy kilka szybkich zdjęć telefonem, czym prędzej opuściłem świątynię. Na szczęście na rogu Corso Sant’Anastasia i Via Abramo Massalongo znajduje się osteria o nazwie Piscaria del Bugiardo specjalizująca się w morskich przysmakach, ale nie one mi były w głowie. Czym prędzej kupiłem małą butelkę wody mineralnej, żeby mieć prawo do skorzystania z przybytku, o który mi chodziło, postawiłem ją na pierwszym lepszym stoliku i zrobiłem to, co było konieczne. Po wyjściu moja nietknięta butelka wody mineralnej stała tam, gdzie ją postawiłem, a ponieważ zbliżało się południe, czyli upał, który odczuwaliśmy od rana, jeszcze się wzmógł, była jak znalazł.
Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że mógłbym Wam, drodzy Czytelnicy, oszczędzić pewnych naturalistycznych szczegółów. Uważam jednak, że są one istotne dla mojej narracji, a to z tego względu, że warto sobie od czasu do czasu uświadomić, że na wspaniałych wakacjach mogą nam się przytrafić najrozmaitsze przygody, w tym niezbyt przyjemne i w najmniej spodziewanym miejscu i czasie. Warto mieć świadomość tego, jak konkretnie nasz organizm reaguje na pewne potrawy. Wiadomo jednak, że wszystkiego i tak się nie przewidzi. Jak pisze Nassim Nicholas Taleb, nie umiemy przewidzieć pojawienia się „czarnego łabędzia”, bo nie mamy wszystkich danych o sobie i rzeczywistości, a nawet jeśli mamy, to za dużo jest zmiennych, których nie pojmujemy. Ważne jest jednak, żeby nie tracić głowy, szukać rozwiązań i mieć jednak trochę szczęścia. Ja miałem – w postaci tej knajpki na rogu.
Kiedy znowu dołączyłem do Agnieszki, Joli i Jarka, ruszyliśmy ulicą Abramo Massalongo, nazwaną tak na cześć werońskiego botanika i twórcy „włoskiej szkoły” lichenologii, w kierunku trzeciej z bazylik, do zwiedzenia których uprawniał nas bilet zakupiony w świętym Zenonie, a mianowicie Duomo, czyli werońskiej katedry.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz