Mediolan z całą pewnością dostarczył mi całą masę materiału do przemyślenia, zarówno pod względem historycznym jak i lingwistycznym. Pierwsza z brzegu refleksja, to podziw nad rozwojem tego miasta, które już w średniowieczu mądrze wypracowało sobie niezależność i pod rządami mądrych władców z dynastii Viscontich, a potem Sforzów ruszyło drogą rozwoju gospodarczego, który zapewnił mieszkańcom dobrobyt i perspektywy na przyszłość. Na zasadzie łańcucha skojarzeń, czy też strumienia świadomości, nie można było nie pomyśleć o tym, że średniowiecze w porównaniu z epokami późniejszymi, było okresem z jednej strony pełnym przemocy i wojen, a z drugiej jednak to renesans przyniósł Italii okres nieustających konfliktów, rywalizacji między miastami-państwami, oraz interwencji Francuzów i Hiszpanów. Co więcej, od dawna nurtuje mnie myśl, że od tamtych czasów ludzkość organizuje się w sposób coraz bardziej totalitarny. Wiemy, że w średniowieczu każdemu królowi niemieckiemu droga była idea starożytnego cesarstwa rzymskiego, za którego spadkobierców i kontynuatorów się uważali. Za każdym razem jednak, kiedy chcieli się w Rzymie koronować na cesarzy, musieli przemaszerować z silnym wojskiem przez północną Italię, a każda taka wyprawa wiele ich kosztowała, bo włoscy wasale jakoś tak z radością nie witali germańskich barbarzyńców sięgających po starorzymską godność. Pamiętamy, że w średniowieczu we włoskich miastach zwalczały się zaciekle stronnictwa gwelfów i gibelinów, z których ci drudzy byli zwolennikami władzy niemieckiej dynastii Hohenstaufów (tej Fryderyka Barbarossy i Fryderyka II), zaś ci pierwsi nazwali się od bawarskiej dynastii Welfów sprzymierzonej z papiestwem. Kiedy się czyta o tych czasach, aż dziw bierze, że te stronnictwa były tak fanatyczne w swojej wzajemnej nienawiści, bo przecież nie były to czasy, kiedy zmiana władcy oznaczała jakąś zmianę ustrojową.
W epokach późniejszych cesarze z niemieckich rodów nadal teoretycznie byli zwierzchnikami włoskich miast, bo przecież Italia była naturalnym terytorium cesarstwa rzymskiego, ale w istocie były to samodzielne twory polityczne, bo cesarz, gdyby chciał za każdym razem egzekwować swoje prawa suwerena, musiałby za każdym razem organizować wyprawy zbrojne, a na to nie zawsze mieli czas i przede wszystkim pieniądze. Dlatego śmiem twierdzić, że od końca średniowiecza miasta włoskie kwitły, bo cieszyły się samodzielnością, która stopniowo zanikła wraz z rozwojem społeczeństw Europy, na rzecz centralizacji i wręcz totalitaryzmu. Na co dzień nie zdajemy sobie bowiem sprawy, że w epokach wcześniejszych kontrola instytucji państwowych nad wszystkimi dziedzinami życia europejskich społeczeństw była po prostu technicznie niemożliwa. Ta myśl pociągnęła za sobą kolejną. Oto bowiem miasta kwitną dzięki handlowi i jeszcze niezmechanizowanej, ale świetnej działalności rzemieślniczej. Pojawia się bankowość, a bogaci kupcy wręcz stają się arystokratami (vide: kariera florenckich Medyceuszy). I to właśnie północnowłoskie miasta mają zdecydowane pierwszeństwo do tytułu kolebki kapitalizmu. Max Weber mógł sobie pisać o wpływie mentalności protestanckiej na rozwój tego systemu gospodarczo-politycznego, ale kapitalizm w czystej postaci pojawił się najpierw w katolickich północnych Włoszech, gdzie rozmach kupców Wenecji, Genui, Florencji, czy Mediolanu właśnie, przyczynił się do tego, że bogactwo płynące z eksploatacji pracy chłopów straciło na znaczeniu w porównaniu z tym wytwarzanym przez obrót towarami. Mam też taką swoją prywatną hipotezę, choć trzeba byłoby poświęcić dużo czasu na jej udowodnienie, że pomimo, że we Włoszech niewątpliwie istniał antyjudaizm z powodów religijnych, to nie przerodził się w tak krwiożerczy antysemityzm jak w Europie północnej z tego względu, że dla włoskich najbogatszych kupców i bankierów Żydzi nie stanowili specjalnej konkurencji, podczas gdy w Europie północnej w niektórych gałęziach gospodarki dominowali wzbudzając zawiść i nienawiść tych, którzy też chcieliby generować duże zyski, ale im nie wychodziło, albo nie było im wolno (np. polskiej szlachcie, której nie wolno było się zajmować kupiectwem, ani innymi zajęciami mieszczańskimi pod rygorem utraty szlachectwa). Tak czy inaczej, późne średniowiecze (we Włoszech zwane quattrocento, czyli lata czterechsetne, a więc wiek XV) i renesans to złota epoka północnej Italii, która niestety skończyła się z powodu wojen między samymi państewkami włoskimi, a także najazdów obcych mocarstw. Niemniej, intensywność życia gospodarczego, artystycznego i kulturalnego w ogóle była w tym rejonie późniejszych Włoch tak wielka, że w tym samym czasie inne kraje nie mogły o czymś takim nawet pomarzyć. Nie chcę tutaj poruszać fascynującego tematu początków i rozwoju humanizmu po przyjeździe wykształconych greckich uciekinierów po upadku Konstantynopola w 1453 roku, a następnie sztuki renesansowej, bo o tym napisano już tomy, ale nie powinniśmy się ani trochę dziwić, dlaczego to od Włochów tyle się uczyliśmy w XVI i XVII wieku – cała poetycka Europa naśladowała Petrarkę i innych włoskich poetów, inne narody uczyły się od Włochów nie tylko sztuki, muzyki i literatury, ale też inżynierii, sztuki wojennej, czy fechtunku. I właśnie w tym rejonie Italii się znajdowaliśmy. Byliśmy już w niegdyś potężnej Wenecji, odwiedziliśmy jedną z kolebek uniwersytetu, czyli w Padwie, a teraz byliśmy w Mediolanie, mieście niegdyś potężnym pod rządami lokalnych władców sprawujących mecenat nad m.in. Leonardem da Vinci.
Takie myśli kłębiły mi się po głowie, bo oto po wspaniałej pizzy ruszyliśmy na dalszy spacer po Mediolanie kierując się w kierunku zamku Sforzów, czyli Castello Sforzesco. I jak tu znowu nie zbłądzić myślami, kiedy oto mamy piękny przykład staroindoeuropejskiego (nie „indo” nie dam głowy, ale na pewno europejskiego) sufiksu „ski/ska/sko”. Niektórzy anglojęzyczni znajomi moich znajomych, którzy wyemigrowali do ich krajów, żartują sobie dodając końcówkę „ski” do wszystkich wyrazów, przez co chcą wywołać efekt ich spolszczenia. Oczywiście robią to w celach humorystycznych. Tymczasem przyrostek „ski” wcale nie jest jakiś typowo polski. Jak już wspomniałem, niegdyś występował we wszystkich językach z rodziny indoeuropejskich występujących w Europie, a w niektórych występuje nadal. Przecież Szwedzi mówią „på svenska”, a Duńczycy „på dansk” (tutaj końcówka uległa skróceniu). W angielskim jeszcze przed podbojem Wilhelma Zdobywcy mówiono „anglisc”, ale potem „sc” przekształciło się w „sh”. Podobnie jest w niemieckim – to co się kończy w tych językach na „ish” (ang.), czy „isch” (niem.) wywodzi się od przymiotników kończących się na „sk”, a pewnie dawniej „ska/ski/sko”. Podobne końcówki występują tez w językach romańskich „sque”, „sco”, „sca” itp. I właśnie Castello Sforzesco to przecież dosłownie zamek jaki? „Sforzeski”. Jeszcze w szkole się śmiałem, że słynny florencki architekt i inżynier Filippo Bruneleschi musiał mieć polskie korzenie, ale nie, nie miał.
Tymczasem szliśmy szeroką ulicą, a że tak już mam, że wszystko co widzę po raz pierwszy automatycznie porównuję do tego, co już znam (a myślę, że nie jestem w tym wyjątkiem), moje pierwsze skojarzenie było z Piotrkowską w Łodzi. Była to Via Dante, na której też jest wyłączony ruch samochodowy i też stanowi ciąg sklepów po obu swoich stronach. Kiedy dotarliśmy do konnego posągu przed zamkową bramą, Ania dała nam krótki wykład na temat rodów panujących w Mediolanie. Owe rody to Visconti i potem Sforza, rodzina, której nazwisko jest nam, Polakom, świetnie znane, jako że z jednej z jej gałęzi, akurat nie tej z Mediolanu, pochodziła nasza niedoceniona królowa Bona, żona Zygmunta Starego i matka Zygmunta Augusta. Nie tylko nie doceniona, ale przez pokolenia historyków, a przede wszystkim artystów (w tym filmowych) wręcz oczerniona. Czy dlatego, że była kobietą o silnym charakterze i wiedziała czego chce? A przecież właśnie to, co chciała, było dobre dla całej Rzeczypospolitej, a już na pewno dla dóbr królewskich. Dziś powiedzielibyśmy, że była świetną menadżerką. Nie ma żadnych dowodów na jej działalność trucicielską, którą jej przypisywano. Niechęć królowej wobec Barbary Radziwiłłówny nie była też zupełnie nieuzasadniona, a w całej historii romansu Zygmunta Augusta jest niewiele. Tak czy inaczej, córki, bratanice czy kuzynki władców małych terytorialnie ksiąstewek włoskich, były partiami dla władców takich ówczesnych potęg, jak państwo polsko-litewskie. Bo owe włoskie państewka to był ogromny potencjał przede wszystkim gospodarczy, a co za tym idzie, również kulturalny. Bonie poświęcono wiele opracowań, ale tak naprawdę nigdy jej należycie nie wyeksponowano w polskich podręcznikach do historii, co trzeba będzie wcześniej czy później zrobić.
Słuchając Ani mówiącej o przejęciu Mediolanu przez Sforzów na skutek małżeństwa, tym razem to mnie podkusiło, żeby „zaistnieć” i popisać się „wiedzą”. Otóż wtrąciłem, niby to tak w tonie pytającym, czy chodziło o małżeństwo Bianki Visconti i Francesco Sforzy. Być może nikt się nie zorientował w komizmie mojego zachowania, ale polegał on na tym, że ja o tym małżeństwie dowiedziałem się raptem tydzień wcześniej. Ta wiedza nie była wynikiem moich studiów historycznych sprzed trzydziestu lat, ani nawet nie wynikiem wnikliwych lektur książek na temat historii Włoch. Data małżeństwa Bianki Visconti i Francesco Sforzy była pytaniem w tym konkursie, o którym już pisałem. Znalazła go Ania i nawet wygrała dla nas wejście do galerii w Bergamo, ale ja potem postanowiłem pociągnąć zabawę i sam wszedłem na stronę konkursową, żeby zagrać o wejście do kolejnych muzeów lub galerii. Nie pamiętam, czy to był konkurs o wejście do Pinakoteki w Brescii, czy do Muzeum Skrzypiec w Cremonie, ale takie pytanie padło. Oczywiście nie wiedząc wtedy nawet, że takie małżeństwo miało miejsce, szybko wpisałem w google imiona i nazwiska naszej pary, dorzuciłem słowo „matrimonio” i za moment już wszystko wiedziałem, a raczej nie wszystko, tylko to co akurat było potrzebne, żeby tę wejściówkę wygrać: 12 października 1441 r. Gdybyście więc kiedyś dostali pytanie o Biankę Visconti i Francesco Sforzę, nie musicie już szukać, bo właśnie podałem Wam datę ich ślubu. Można się popisać w towarzystwie (o ile nie trafimy na zawodowych historyków specjalizujących się w historii Włoch, albo przewodników turystycznych, którzy sypią szczegółami, jak z rękawa).
Zamek Sforzów robi wrażenie budowli ogromnej. Obejrzeliśmy ją tylko z zewnątrz, a także zrobiliśmy sobie spacer po jej dziedzińcach. Obiecaliśmy sobie z Agnieszką, że kiedyś tu wrócimy i poświęcimy cały dzień na zamkowe wnętrza. Przeszedłszy przez teren fortyfikacji na jej drugą stronę, znaleźliśmy się w parku z uroczymi altankami (hmm, może altana była jedna, tylko mój umysł cudownie ją rozmnożył?). Przeszliśmy też obok ekspozycji nowoczesnej rzeźby, ale znajdowała się za zamkniętym ogrodzeniem.
Nie pisałem tego do tej pory, ale warto nadmienić, że czwartek, 12 sierpnia 2021 roku, to był strasznie upalny dzień, bodaj najgorętszy w czasie całego naszego pobytu w Italii. Temperatura dochodziła do 40 stopni. 38 było na pewno! Kiedy więc idąc parkowymi alejkami dotarliśmy do ławek stojących w cieniu drzew, skorzystaliśmy z okazji i przycupnęliśmy na nich. Jakoś tak się złożyło, że Jarek, Maciek i ja szliśmy przodem, więc zajęliśmy jedną ławkę, natomiast damska część naszego towarzystwa usiadła na ławce oddalonej od naszej. Odgłosy z niej dochodzące wskazywały, że nasze panie świetnie się bawią i przyszło mi nawet do głowy, żeby do nich dołączyć, ale chłód cienia nad naszą ławką był tak błogi, że doznałem atrofii woli do podjęcia jakiegokolwiek ruchu.
Po jakichś piętnastu minutach trzeba było się jednak ruszyć. Podeszliśmy bliżej budowli przypominającej łuk triumfalny. a który został zbudowany jako brama miejska Porta Sempione wychodząca na Paryż. Inaczej zwana Arco dalla pace, czyli Łuk pokoju, konstrukcja ta zaczęła być wznoszona na rozkaz Napoleona z 1807 roku. Jak na ironię pomysłodawca nie doczekał się jej ukończenia, a uroczystego otwarcia bramy dokonał cesarz austriacki Ferdynand I dopiero w 1838 r.
Ania zaproponowała wycieczkę metrem na zabytkowy cmentarz i nad kanał. Bo w Mediolanie są kanały i nawet można na nich spotkać gondole. Historia niektórych sięga czasów starożytnych. Nie były one wynikiem zbudowania miasta na wodzie, jak w przypadku Wenecji, ale celowej pracy inżynierów w celu połączenia miasta z rzekami w celach transportowych. Ania opowiedziała nam o zawodowym gondolierze z Wenecji, który się na stałe przeniósł do stolicy Lombardii, żeby szerzyć ideę gondolierstwa. My niestety nie mieliśmy szczęścia spotkać w Mediolanie ani jednej gondoli. Za to nasz spacer wzdłuż największego kanału miasta (Naviglio Grande) był i tak bardzo udany. Kamienice po obu jego stronach były pełne dziewiętnastowiecznego uroku, a przy tym na mnie robiły wrażenie jakichś takich swojskich. Może nawet mógłbym tam zamieszkać.
Przeszliśmy mostem, a właściwie kładką na drugą stronę kanału, ponieważ tam znajdował się ciąg kawiarnianych ogródków, a my chcieliśmy się koniecznie czegoś napić, ponieważ wyczerpaliśmy zapasy wody, jakie wzięliśmy ze sobą. W każdej z tych knajpek coperto, czyli opłata za obsługę, albo inaczej napiwek wliczony w cenę, często przekraczało cenę wody mineralnej lub jakiegoś napoju, na który mielibyśmy ochotę. Przysiedliśmy więc przy jednym z dwóch stolików przed knajpką na sąsiedniej ulicy, którą już szliśmy idąc od przystanku metra nad kanał. Zrobiło się już dość późno, a przecież czekała nas jeszcze podróż pociągiem do Brescii. Z cmentarza już wcześniej zrezygnowaliśmy. Ponieważ Mediolan krył przed nami jeszcze tyle atrakcji, postanowiliśmy przyjechać do tego miasta jeszcze raz, w nadchodzący wtorek. Ani już postanowiliśmy nie zawracać głowy, bo dzięki temu, że była z nami tego dnia, pomogła nam się zorientować w mieście i komunikacji miejskiej, że stwierdziliśmy, że damy sobie radę. I tak, to co planowaliśmy zobaczyć, nie obejmowało opactwa dominikanów Santa Maria delle Grazie, w którego refektarzu znajduje się Ostatnia Wieczerza (Il Cenacolo), czyli słynny fresk Leonarda da Vinci, ponieważ tam potrzebna jest rezerwacja z dużym wyprzedzeniem. Dopiero na kwaterze, i to raczej tak bliżej tego wtorku, myśleliśmy żeby dokładnie przestudiować plan miasta i przewodniki.
Chciałem zobaczyć słynne wieżowce obrośnięte zielenią, czyli Bosco Verticale (pionowy las). Miałem też ochotę pójść do takiego kościoła, gdzie nadal odprawia się mszę wg tzw. rytu ambrozjańskiego, opracowanego przez św. Ambrożego, biskupa znanego m.in. z tego, że ochrzcił św. Augustyna. Pomimo swego czasu poważnych różnic między rytem ambrozjańskim, z jakiego słynął Mediolan, a rytem rzymskim, uznanym za ten, który powinien obowiązywać w całym zachodnim kościele, papieże i sobory (zwłaszcza trydencki) pozwalali na jego lokalne kultywowanie, mimo, że inne obrządki odbiegające od rzymskiego, zostały uznane za heretyckie i zakazane. Nie jestem człowiekiem religijnym, ale ze względów poznawczych, chętnie bym taki obrządek zobaczył. Tak czy inaczej Mediolan wart był ponownych odwiedzin.
Tymczasem po spożyciu naszych napojów pożegnaliśmy się z Anią, przypominając, że jesteśmy umówieni na imprezę na naszej kwaterze w nadchodzącą sobotę.
Podróż powrotna była naprawdę męcząca mimo, że mieliśmy w pociągu miejsca siedzące. Prawdopodobnie słabo działała klimatyzacja, więc w wagonie było gorąco i na dodatek duszno – pasażerowie wypełniali wszystkie miejsca i ciężko oddychali. Oczywiście na dworcu w Brescii wsiedliśmy do metra, a po dojechaniu do Prealpino, idąc w stronę domu Sylwii, już zwyczajowo wstąpiliśmy do Benetta. Zrobiliśmy rutynowe zakupy żywnościowe. Idąc między półkami z winami i mocniejszymi alkoholami, mój wzrok przyciągnął rząd butelek z płynem o ciemnej barwie. Było to Campari.
W naszych czasach studenckich, a więc za komuny, o winach mieliśmy takie samo pojęcie jak o pizzy. Za dobre wina, nawet w towarzystwie ludzi z pretensjami do światowości, uchodziły wermuty. Dopiero w latach 90. powoli zaczęły do nas docierać wina francuskie i włoskie. Wcześniej z prawdziwych win, nie będących wyrobami winopodobnymi z buraków o smaku jabłkowym, w Polsce można było dostać bułgarską Sophię, albo słodkie wina azerbejdżańskie (czyli radzieckie). Po upadku komuny zacząłem więc edukację winną zupełnie od nowa (nadal jestem początkujący, żeby była jasność), a o wermutach praktycznie zapomniałem. Kiedy jednak Ania przy pizzy wspomniała, że lubi drink o nazwie Campari Seltz, stwierdziłem, że koniecznie musimy skosztować tego specjału. Ponieważ była nas przecież szóstka, do koszyka włożyłem dwie butelki. Dokupiliśmy pomarańcze i wodę gazowaną.
Po kolacji przystąpiliśmy do degustacji. Po jednej szklance, której Jola nawet skończyła, wszyscy podziękowali za kontynuację, ponieważ uznali, że ten napój jest dla nich zdecydowanie zbyt gorzki. Przy drugiej kolejce zmieniłem nieco proporcje pomarańczy i wody, ale na placu boju zostali tylko mężczyźni. W końcu wyszło na to, że najwierniejszymi smakoszami Campari został Jarek i ja.
I niestety spożywanie ulubionego drinka Ani nie pozostało bez konsekwencji.
Następnego dnia mieliśmy pojechać do Bergamo, żeby wejść do galerii Accademia Carrara. Dość powiedzieć, że nie pojechaliśmy z powodu niedyspozycji kierowcy…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz