Gdyby mnie ktoś z zaskoczenia zapytał, z czym mi się kojarzy Werona, chyba bez namysłu odpowiedziałbym, że z tragedią Szekspira Romeo i Julia napisaną w Anglii w pierwszej połowie ostatniej dekady XVI wieku. To piękne włoskie miasto położone w regionie Veneto, który po polsku ma bardzo piękną i dostojną nazwę, a mianowicie Wenecja Euganejska, i bez angielskiego geniusza dramatu byłoby wspaniałą atrakcją, ale jeżeli ktoś tam jeszcze nie był i nie widział, to po prostu do głowy przyplączą się rody Capuletich i Montecchich. Historycy literatury kruszą kopie o to, czy chłopak z rzemieślniczej rodziny z prowincjonalnego miasteczka w Anglii – Stradford upon Avon do dziś nie należy do dużych – posiadł tak bogatą wiedzę na temat Włoch i innych krajów Europy, w których umieszczał swoje sztuki. Ich bohaterowie podróżują lub rozprawiają o miastach północnych Włoch. Warto pamiętać, że oprócz Romea i Julii, Szekspir napisał komedię Dwaj panowie z Werony (The Two Gentlemen of Verona). Można by pomyśleć, że szczególnie sobie to miasto umiłował. Zwolennicy teorii spiskowych, odmawiający chłopakowi ze Stradfordu autorstwa jego dramatów, uważają, że musiał mu je napisać, któryś z jego możnych przyjaciół, którzy faktycznie jeździli do Włoch. Prawdopodobnie jednak te wszystkie hipotezy są bezpodstawne, ponieważ wiadomo, że Szekspir czerpał tematy swoich sztuk skąd się dało, i między innymi były to inne utwory literackie z tamtej epoki. Na pewno czytał The Tragical History of Romeus and Juliet, poemat niejakiego Arthura Brooke’a z 1562 roku, który z kolei został zainspirowany opowiadaniem włoskiego biskupa Matteo Bandellego. Bandello zresztą dostarczył Szekspirowi również pomysły na inne dramaty: Cymbelina, Wiele hałasu o nic, czy Wieczór Trzech Króli. Być może czytał angielskie przekłady wprost z włoskiego, a może tłumaczenia z przekładów francuskich. Nie możemy też zapominać, że dramaty Szekspira to była sztuka użytkowa, pełniąca taką rolę, jak dzisiaj scenariusze filmowe. Przypadkiem angielski bard okazał się geniuszem, ale podejrzewam, że nie o udowodnienie własnej wielkości chodziło mu na pierwszym miejscu, ale przede wszystkim o utrzymaniu siebie i swojego zespołu przy życiu.
Niemniej ze spiskowymi teoriami na temat rzekomych „prawdziwych” autorów sztuk Williama Szekspira zetknąłem się dawno temu, ale w roku 2007 odegrały one ważną rolę w moim życiu, ponieważ pośrednio dzięki nim wygrałem rower. W tymże roku bowiem pojawiła się książka amerykańskiej pisarki Jennifer Lee Carrell pod tytułem Szyfr Szekspira (tytuł oryginalny to Interred With Their Bones). W Polsce zastosowano jednak pewien chwyt marketingowy, jak podejrzewam, ponieważ panowała wtedy swoista moda na wszelkiego rodzaju „kody” i „szyfry” związane z nazwiskami wielkich pisarzy lub artystów (chyba zaczęło się od Kodu Leonarda Dana Browna, a potem doszły powieści z Dantem, Dickensem czy Poem w tytule). Nie jest to żadna wybitna literatura, ale jest to całkiem sprawnie napisane czytadło kryminalne z mnóstwem prawdziwych ciekawostek historycznych. Przy okazji promocji Szyfru Szekspira ogłoszono w internecie konkurs na dwuwiersz na temat angielskiego geniusza. Napisałem więc wtedy cztery dwuwiersze, wysyłając jeden w imieniu swoim, drugi w imieniu Agnieszki, a trzeci i czwarty dzieci. Ponieważ raczej nie mam szczęścia do wszelkich konkursów i loterii, na nic zupełnie nie liczyłem. Tymczasem kilka dni później odebrałem telefon, w którym pani z radosnym i podekscytowanym (nie wnikam w szczerość tych uczuć, ale tak to naprawdę brzmiało) poinformowała mnie, że moja żona wygrała rower i że powinienem go oczekiwać w określonym dniu. Tak też się stało. Chyba następnego dnia pod nasz blok zajechał dostawczak, z którego odebrałem nowiutkiego damskiego Gianta! W ten sposób Agnieszka stała się wówczas właścicielką najlepszego roweru w naszej rodzinie. Mamy go zresztą do tej pory. I niech mi ktoś powie, że czytanie książek nie przynosi wymiernych korzyści materialnych!
Tak się rozpisałem o tym Szekspirze, było to moje jedyne skojarzenie z Weroną, która poza tym pozostawała dla mnie kompletną tabula rasa. Całkowicie zdałem się na Jarka, który przestudiował przewodnik i wiedział, co należy w tym mieście zwiedzić. Jarek na ogół nie myli się w ocenie czasu potrzebnego na zwiedzenie miejsc, do których zmierzamy. Tym razem miało być inaczej, ale tej zmiany planów na pewno nie żałujemy. 14 sierpnia, w poniedziałek, planowaliśmy bowiem „zaliczyć” trzy miasta. Oprócz Werony, chcieliśmy zajechać do Cremony, miasta lutników, i do Mantui, słynnej z zamku rodu Gonzagów. Gdybym dziś organizował wycieczkę do Werony, wiedziałbym, że na to miasto trzeba poświęcić cały dzień i niczego innego już planować nie należy. Pod względem liczby mieszkańców, jest to miasto tylko nieco ustępujące Białemustokowi. Nie jest to z pewnością miasto duże, ale też wcale nie małe (nie wiem dlaczego, ale wyobrażałem sobie Weronę jako miasteczko wielkości Sandomierza – wiem, wstyd się przyznawać!).
Zaparkowaliśmy w pobliżu Porta Palio, bramy będącej częścią średniowiecznych murów miejskich. Przeszliśmy na jej drugą stronę, od której ten monumentalny i dość ponury obiekt podpiera rząd doryckich kolumn, i znaleźliśmy się na ulicy o tej samej nazwie, co brama, czyli Stradone Porta Palio. Po krótkim marszu stwierdziliśmy, że pora się napić kawy, więc przysiedliśmy w bardzo skromnym lokalu, obsługiwanym przez dwie panie, u których zamówiliśmy przy kontuarze wewnątrz, ale usiedliśmy przy stoliku na ulicy. Bar Skipper to może nie najbardziej eleganckie miejsce, gdzie można wypić kawę, ale odnoszę wrażenie, że w Włoszech jednak generalnie można liczyć na dobrą kawę. Ponieważ znowu zaczęliśmy odczuwać sierpniowy upał, tym razem zamówiliśmy kawę mrożoną, tzn. shakerato. Nazwa jest przezabawna, ponieważ jest to włoski imiesłów bierny utworzony od angielskiego czasownika „shake”. Wymawia się go jednak zupełnie po włosku, a więc tak jak zapewne przeczytałby ten wyraz również i Polak („szakerato”, nie „szejkerato”). Stradone Porta Palio, to dość długa, ale też pusta ulica. Sączyliśmy więc naszą zimną kawę, rozmawiając o planach na ten dzień, które były bardzo ambitne – zwiedzić Weronę, Cremonę i Mantuę, a na dodatek jeszcze wrócić przed wieczorem, żeby zdążyć przygotować imprezę na przyjazd Ani i Giuseppe. Bar Skipper znajduje się na rogu Stradone Porta Palio i Via Luigi Settembrini. Patrząc na tabliczkę z nazwą tej ulicy nie myślałem wcale o włoskim pisarzu i działaczu narodowym zmarłym w 1876 r., ale o zupełnie innym Settembrinim, a mianowicie postaci literackiej z Czarodziejskiej góry Thomasa Manna, liberalnym filozofie walczącym z ponurym Naphtą o duszę młodego Hansa Castorpa. Nie dałem sobie jednak zbyt wiele czasu na zadumę nad literackim geniuszem niemieckiego powieściopisarza, ponieważ wypiliśmy już kawę, więc pora było ruszyć dalej.
Doszliśmy do Adygi, po której drugiej stronie wznosiły się potężne mury werońskiego zamku. My jednak stwierdziliśmy, że zwiedzimy je w dalszej kolejności, ponieważ teraz pójdziemy wzdłuż rzeki prawie do Mostu Odrodzenia/Zjednoczenia (Ponte Risorgimento), po czym skręcimy w lewo, żeby dojść do kościoła świętego Zenona. Tak też zrobiliśmy, uliczki, w które się zagłębiliśmy, nie różniły się od podobnych w innych europejskich miastach. Czy to w Polsce, Czechach, czy Austrii, też są takie zaniedbane kamienice, gdzie mieszkają niezbyt zamożni ludzie. Po kilku minutach kluczenia doszliśmy na plac, przy którym stoi bazylika San Zeno Maggiore. Jak sobie przypomniałem z zajęć z prof. Alicją Szymczakową z łódzkiej historii, imiona kończące się na „o” odmienia się po łacinie wg trzeciej koniugacji, a więc genetivus imienia Zeno, to będzie Zenonis, i właśnie to „n”, które się dodaje w tymże dopełniaczu sprawiło, że w języku polskim dodano je na stałe do tematu tych imion. Mamy więc Ottona i Brunona, podczas gdy mianowniki tych imion to w oryginale Otto i Bruno. Profesor Szymczakowa mówiła nam też te trzydzieści kilka lat temu o hipotezie, że być może imię pierwszego polskiego historycznego władcy, jednego z jego synów, wnuka i szeregu potomków, być może wcale nie brzmiało Mieszko, a po prostu Mieszek, zaś kronikarze je przekręcili tak, żeby można odmieniać wg łacińskiej trzeciej deklinacji (podobnie zrobili z Przemkiem, czy Kazikiem – przerobili na Przemko i Kaźko). Nigdy się już później z tym poglądem nie spotkałem, a i wtedy nie wydał mi się przekonujący. Mieszko nie stał się Mieszkonem, ani Kaźko Kaźkonem, natomiast starorzymski święty Zeno stał się w polskim Zenonem. Ten biskup Werony zmarły w 380 roku, wielki obrońca wiary w Trójcę Świętą, a więc też wielki arian nieprzyjaciel, pochodził z Mauretanii pozostającej pod władzą cesarstwa. Pewnie dlatego są tacy, którzy go przedstawiają jako czarnoskórego Afrykanina (jeden z posągów w bazylice), co jednak ma niewielkie uzasadnienie. Afrykę północną w czasach rzymskich zamieszkiwali przodkowie Berberów, a więc ludzie o ciemniejszej karnacji, ale z pewnością nie o cechach Afrykańczyków z głębi Czarnego Lądu.
Na placu przed kościołem zaczęliśmy sobie robić zdjęcia, w tym selfiki, ale z pomocą pospieszył przesympatyczny członek grupy Polaków, którzy akurat też przybyli w to miejsce. Ja wiem, że wielu z nas tak już się przyzwyczaiło do ojkofobicznych stereotypów na temat rodaków, że kiedy tylko ktoś wspomina o spotkaniu innych Polaków za granicą, natychmiast się nastawiają na opowieść o jakiejś podłości, cwaniactwie, albo w najlepszym przypadku chamstwie. Być może mamy wielkie szczęście, ale muszę stwierdzić, że nie natykam się na chamskich Polaków częściej niż na zupełnie normalnych, wyluzowanych i życzliwych ludzi. Tak też było i teraz. Widać było, że grupa kobiet i mężczyzn około czterdziestki to byli ludzie radośni i szczęśliwi, że są na wakacjach we Włoszech, a więc uśmiechnięci! Sympatyczny rodak zrobił nam kilka zdjęć na tle bazyliki świętego Zenona, za co odpłaciliśmy mu się również uśmiechem ludzi zadowolonych z życia. Zamieniliśmy z nim kilka dowcipnych uwag, po czym ruszyliśmy w stronę kościoła.
Przy zakupie biletów okazało się, że możemy kupić tańszy bilet pozwalający nam zwiedzić dwie z czterech werońskich bazylik, ale możemy też dopłacić połowę tej ceny i zwiedzić wszystkie! Nie zastanawialiśmy się długo. Wzięliśmy pełny pakiet i z całą pewnością nie żałowaliśmy.
Kościół św. Zenona słynie ze swojego portalu z 1138 roku. Trudno się oprzeć skojarzeniu – w północnych Włoszech budują piękny przykład lombardzkiej wersji architektury romańskiej (mimo, że Werona to już Wenecja Euganejska). W Polsce gmachy zbudowane wedle porządku romańskiego niezwykle mnie wzruszają, a dzieje się tak dlatego, że wiem, że ich początki to również początki budownictwa murowanego w naszym kraju. Wzruszają mnie wysiłki pierwszych Piastów w celu wyniesienia swojego władztwa na poziom równy temu, który znali (lub tylko słyszeli) z zachodu i południa Europy. Wzrusza mnie ta pewna może nie tyle nieporadność, ale ta surowość i ubogość ozdób kamiennych rotund i nieco większych kościołów. Wzrusza mnie tez to, że niestety niewiele się zachowało z oryginalnych wystrojów tych świątyń, bo przecież w czasach baroku, proboszczów i bogatych donatorów ogarnął szał „unowocześniania” i „upiększania” średniowiecznych wnętrz. Taki kościół św. Andrzeja w Krakowie, znany ze szkolnych podręczników do historii, ma wnętrze w stylu kiczowatego baroku (przepraszam miłośników tego stylu). W Strzelnie zachowały się tylko dwie słynne kolumny romańskie (też znane z podręczników szkolnych). Jest jeszcze w Polsce kilka gmachów romańskich i wszystkie mnie wzruszają swoją surową oszczędnością ozdób.
Tymczasem romanizm włoski to zupełnie inna opowieść. Wygląda na to, że mieszkańcy Italii zawsze byli na tyle bogaci, żeby wyposażyć swoje świątynie w piękne rzeźby, reliefy, freski i obrazy. Nie chcę powtarzać moich znanych już Czytelnikom poglądów na włoskie kościoły, ale wszystko, co o nich napisałem dotyczy również świątyń romańskich. Nie są tak ozłocone jak gmachy barokowe, ale nadal widać, że wiernych od zawsze przywabiano do nich dziełami sztuki.
Obejrzeliśmy oba poziomy bazyliki św. Zenona. Podziwialiśmy rzeźby, w tym tę przedstawiającą uśmiechniętego św. Zenona jako czarnoskórego Afrykanina. Uwielbiam romańskie reliefy z historiami biblijnymi i krzyżami, na których Jezus nie zwisa na za rękach, na których za chwilę się udusi, ale trzyma je równolegle do poprzecznej belki, tak jakby chciał wszystkich objąć i przytulić. Reliefy znajdują się na ścianach, na murowanym ołtarzu i na bramie wejściowej, czym oczywiście przypomina wejście do katedry w Gnieźnie lub Płocku. Przespacerowaliśmy się też pod arkadami otaczającymi jej ogród. Te klasztorne ogrody (bazylika przez wieki była siedzibą benedyktynów) to cały ogromny temat, na który można pisać tomy. Specjalnie je przecież projektowano tak, żeby były kawałkiem raju na ziemi, oddzielonym od problemów świata tego. Wewnętrzny dziedziniec kościoła pokryty był tylko trawą, ale sam fakt otoczenia romańskimi arkadami sprawiał, że można było odczuć coś, co chyba nie da się inaczej nazwać, jak po prostu spokój. Taki pozytywny, nie apatyczny. Taki stan, w którym się wie, że wszystko jest na swoim miejscu i nic złego stać się nie może. Takie właśnie miłe złudzenia potrafili stworzyć średniowieczni architekci, w odróżnieniu od barokowych wariatów.
Po wyjściu jeszcze raz ogarnęliśmy wzrokiem bryłę bazyliki oraz jej niebotycznej dzwonnicy, po czym udaliśmy się znowu niepozornymi uliczkami w stronę Ponte Risorgimento, żeby przejść po nim na drugą stronę Adygi i wejść między mury zamku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz