piątek, 10 grudnia 2021

Piątek trzynastego, czyli dolce farniente

 

13 sierpnia 2021 roku przypadł piątek. „Piątek trzynastego” nie wróżył niczego dobrego, ale przecież jesteśmy ludźmi racjonalnie myślącymi i nie wierzymy w żadne przesądy. Nasz pech dotyczący wycieczki do Bergamo nie był żadnym zrządzeniem losu, żadnym fatum, ani działaniem innych irracjonalnych sił, tylko konsekwencją konsumowania trunków dnia poprzedniego. Obudziłem się z lekkim odczuciem, że wczoraj wieczorem coś spożywałem, ale poza tym wszystko było w porządku. Wstałem, poszedłem do kuchni, zrobiłem sobie śniadanie i je z apetytem zjadłem. Skoro miałem apetyt z rana, to znaczy, że organizm zniósł wczorajsze Campari Seltz z godnością i triumfem.

Zaraz jednak nadeszła smutna wiadomość, a jej posłanniczką okazała się Jola.

– Jarcik powiedział, że nigdzie dziś nie pojedzie, bo nie jest w stanie normalnie funkcjonować.

Okazało się, że nasz przyjaciel doznał zatrucia, za które całą winę zwalił na wermut na gorzkich ziołach, czyli Campari. Jeżeli wychodził z łóżka, to tylko do łazienki. Przez delikatność w jego obecności jeszcze długo nie wymawialiśmy nazwy tego trunku. Oczywiście każdy ma inny organizm i może inaczej reagować, ale zarówno Maciek, jak i ja też go spożywaliśmy, a ja dokładnie tyle samo, co Jarek, i nam nic nie dolegało. Moja hipoteza jest taka, że Jarek, jako zdeklarowany piwosz, zawsze po powrocie z wycieczki konsumował kilka butelek piwa zanim jeszcze siedliśmy do kolacji. Podejrzewam, że to przedziwna mieszanka piwa i wermutu zadziałała w jego żołądku jak mieszanka wybuchowa. Konsekwencje tego były takie, że do porannej kawy ułożyłem satyryczny wierszyk, zaś do Bergamo i do Accademii Carrara nie wyruszyliśmy.

Dobrą stroną takich wspólnych wyjazdów jest to, że nie pozwalamy sobie na momenty nawet chwilowego załamania.  Zgorzknienia do siebie nie dopuszczamy, tylko od razu dokonujemy weryfikacji planów i znowu nasze umysły osiągają stan homeostazy. Ponieważ do słynnej galerii, do której Ania wygrała nam bilety, koniecznie chcieliśmy pojechać, doszliśmy do wniosku, że zrobimy to we środę, czyli w przeddzień naszego wyjazdu z Brescii. Później miało dojść do kolejnych przesunięć i rezygnacji w naszych planach, ale to już z innego powodu. Ważne, że wakacyjne rozluźnienie pozwala nam na elastyczność, a ta jest zawsze zdrowsza dla ogólnej kondycji zarówno ciała, jak i umysłu, niż zesztywnienie owocujące później frustracją w razie nieprzewidzianych przeszkód.

Zostawiliśmy więc Jarka problemom jego i oddaliśmy się temu, co nawet w innych językach często wyraża się po włosku, a więc „dolce farniente”, czyli „słodkie nieróbstwo”. Nie był to na pewno czas stracony. Akurat Joanna skończyła czytać Czas porzucenia Eleny Ferrante, więc pożyczyłem od niej tę książkę i oddałem się lekturze. Kilka lat temu przypadkiem usłyszałem fragment Genialnej przyjaciółki tejże autorki w radiu i postanowiłem tę książkę przeczytać. Zostałem całkowicie zauroczony doskonałym odwzorowaniem robotniczo-rzemieślniczej dzielnicy Neapolu, a właściwie osiedla leżącego w pewnej odległości od miasta, a także dwiema głównymi bohaterkami, z których jednej było dane się wykształcić, a drugiej, mimo wszelkich oznak wyższego IQ, to się nie udaje z bardzo różnych powodów, głównie charakterologicznych. To, co mnie w tej książce ujęło, to właśnie nie poleganie na prostych schematach typu, „a bo ona pochodziła z biednej zacofanej rodziny” i już. Owszem, ale ta pierwsza powieść Ferrante pięknie pokazuje, jak skomplikowana i wewnętrznie sprzeczna potrafi być ludzka osobowość. Kolejne części „cyklu neapolitańskiego” z coraz większą częstotliwością zaczęły mnie irytować, ale czytałem je z zapałem, bo byłem ciekawy, jak autorka poprowadzi losy bohaterek, do których się przywiązałem.

U niektórych pisarzy da się zauważyć pewną prawidłowość. W pierwszej powieści dają z siebie wszystko, a przy tym wygląda na to, że przede wszystkim mają co z siebie dać. Później niestety energia twórcza i pomysłowość ulegają swoistemu osłabieniu. O ile Genialna przyjaciółka, i w jakimś stopniu cały cykl neapolitański to istny bachtinowski „karnawał”, z całym bogactwem charakterów i ich wzajemnych stosunków, a jest ich niemało, bo obejmuje szereg postaci z dzielnicy, to Czas porzucenia to smutny monolog kobiety opuszczonej przez męża. Właściwie na tym można poprzestać, ponieważ każdy potrafi sobie chyba wyobrazić myśli człowieka w takiej sytuacji. Liczba postaci jest minimalna, cały czas czytelnik towarzyszy zgorzkniałemu strumieniowi świadomości narratorki. Praktycznie nic go nie zaskakuje. Być może taka „wprawka” też jest pisarzom od czasu do czasu potrzebna, ale jednak wolałbym, żeby Elena Ferrante powróciła do formy z czasów Genialnej przyjaciółki.

Oprócz czytania, dzień wypełniliśmy sobie moczeniem się w basenie w ogrodzie, co przy panujących upałach było prawdziwym błogosławieństwem. Kiedy Sylwia wróciła z pracy, ucięliśmy sobie z nią pogawędkę. Z rozmów z naszą gospodynią zawsze dowiadywaliśmy się czegoś ciekawego. Tym razem moje dotąd niezachwiane przekonanie, że posiadanie w domu broni palnej w żaden sposób nie jest nas w stanie ochronić przed bandytami, którzy się do nas włamią, uległ pewnemu zachwianiu. Wychodziłem z założenia, że przecież to złoczyńca ma inicjatywę, bo to on nas napada, a my jesteśmy zaskoczeni. Kiedy bandzior trzyma nas na muszce, nie ma żadnej szansy, żeby sięgnąć po broń, która najczęściej jest gdzieś zamknięta lub schowana, o szybszym strzale nawet nie mówiąc. Tymczasem Sylwia opowiedziała nam o własnej nieprzyjemnej przygodzie, w której posiadanie broni palnej w domu odegrało ważną i pozytywną rolę.

Otóż pewnego dnia jej najmłodszy synek obudził się w nocy i nie chciał zasnąć. Sylwia wstała i dzięki temu usłyszała, że w domu jest ktoś obcy. Obudziła Enrico, który sięgnął po pistolet i z niego wystrzelił. To wystraszyło włamywaczy, których okazało się, że było kilku, i którzy w pośpiechu uciekli z miejsca przestępstwa. Policja, która przybyła na jego wezwanie poinformowała ich, że w okolicy grasuje rumuński gang, który rabuje co zamożniejsze domy. Nikogo jeszcze nie zabili, ale kiedy ktoś odmawia wydania pieniędzy i kosztowności, bandyci ich biją i torturują. Sylwia, Enrico i dzieci uniknęli tego losu właśnie dzięki temu, że użyto broni palnej.

Na moje pytanie, co by się stało, gdyby Enrico któregoś włamywacza faktycznie postrzelił, albo zastrzelił, Sylwia odpowiedziała, że wg włoskiego prawa na pewno poszedłby do więzienia. Pod tym względem prawo w Italii jest podobne do polskiego i też innych systemów europejskich, w których prawo do samoobrony przed brutalnym przestępstwem jest bardzo ograniczone, a ofiarę dość łatwo wrobić w rolę napastnika. Z drugiej strony, Stany Zjednoczone ze starą anglosaską regułą „mój dom jest moim zamkiem”, a więc mam prawo bez pytania zastrzelić każdego, kto się bez mojego pozwolenia znajdzie na moim terenie, też nie są żadnym wzorem do naśladowania. Liczba przestępstw popełnionych z bronią w ręku jest w tym kraju przerażająca.

Od czasu tamtego incydentu z włamaniem, Sylwia intensywnie się szkoli w użyciu broni i to właśnie w  kontekście obrony własnego domu. Szkolenie obejmuje nie tylko ćwiczenia strzelania i sprawnego przemieszczania się z bronią w ręku, ale również wiedzę o takim jej użyciu, żeby zminimalizować ewentualne konsekwencje prawe.

Obiad (raczej polski obiad, bo po 15.00, niż włoskie pranzo) znowu ugotowałem na kwaterze, wykorzystując paczkę spaghetti, passatę pomidorową i dwie puszki tuńczyka.

Spędziwszy większość dnia na lekturze i w basenie, postanowiliśmy jednak wieczorem się ruszyć i pojechaliśmy do Brescii na lody. Wybraliśmy się w trójkę – Jola, Agnieszka i ja. Wysiedliśmy tym razem nie na przystanku przy samym dworcu kolejowym, ale na wcześniejszym, który okazał się położony na dużej głębokości, ponieważ, żeby się wydostać na zewnątrz musieliśmy pokonać sporo stopni schodów. Na jednym z podziemnych pięter w drodze na powierzchnię stało otwarte pianino. Przypomniała mi się inicjatywa władz Londynu z czasów, kiedy odwiedziłem tę stolicę w 2010 r. Ustawiono wtedy w całym mieście pianina, tak żeby każdy mógł sobie przy nim usiąść i zagrać. Ponieważ utalentowanych ludzi nie brakuje, miałem wtedy okazję posłuchać kilku całkiem dobrych wykonawców-przechodniów. Raz nawet po przejściu przez Millenium Bridge od strony Tate Modern na stronę St. Paul’s Cathedral specjalnie sobie przycupnąłem na ławce, żeby posłuchać młodego człowieka grającego jakiś utwór swingowy. Wiekowy pan, który siedział obok, wyraził głęboki podziw dla młodych ludzi, w których jest tyle talentu. Obaj też pochwaliliśmy pomysł ówczesnych władz Londynu, dzięki któremu można było odkryć, że wokół jest tyle wartościowej młodzieży kochającej muzykę i potrafiącej ją nieźle wykonać.

Tymczasem przy bresciańskim pianinie nikogo nie było. Pasażerów metra też niewielu akurat wtedy przechodziło, więc pozwoliłem sobie zaśpiewać zwrotkę „Mackiego Majchra”, akompaniując sobie całymi akordami C, d, G, C. Do tego bowiem sprowadza się moja sprawność posługiwania się klawiaturą pianina.

Nie wiedzieliśmy, w jakim dokładnie miejscu wysiądziemy, więc byłem mile zaskoczony, że wysiedliśmy od razu na Piazza della Vittoria, czyli tam, gdzie już byliśmy podczas naszego pierwszego spaceru po Bresci. Plac otoczony jest monumentalnymi faszystowskimi budowlami, których jednak, mimo okresów krytyki wobec dyktatury Mussoliniego, nikt nie zburzył. Dyktatorzy lubują się w rozmachu architektonicznym. Szkoda tylko, że brakuje w konstrukcjach wzniesionych z ich inicjatywy jakiejś finezji, czy czegoś, co wzbudzałoby prostą radość z obcowania z piękną bryłą. Te bryły są po prostu potężne i na tym koniec. Idąc prosto z podziemi metra i przechodząc przez fragment tego placu, weszliśmy na pasaż pod jednym z budynków, w którym znajduje się rzeźba podwieszonego na pasach nosorożca autorstwa Stefano Bombardieriego. Urodzony w 1968 roku rzeźbiarz lubuje się w najwyraźniej w nosorożcach, ponieważ w innych miejscach w Brescii, do których niestety nie dotarliśmy, znajdują się inne posągi tego zwierzęcia (Il peso del Tempo sospeso – też wiszący nosorożec, a także La Testa di  Rinoceronte). Jednak, jak się miało okazać, w Cremonie mieliśmy trafić na inne jego dzieło.

Drogę na lody pamiętałem doskonale. Po przejściu obok nosorożca, skręciliśmy w prawo w ulicę Via X Giornate, żeby następnie skręcić w lewo w Corso Giuseppe Zanardelli. Przeszedłszy obok Teatro Grande dotarliśmy szybko do „naszej” lodziarni. Ponieważ był to jedyny nasz cel wizyty w Brescii, nie robiliśmy wcześniej żadnych planów zwiedzania. Ponieważ nie chcieliśmy od razu wracać na kwaterę, z naszymi porcjami lodów urządziliśmy sobie spacer zupełnie na chybił trafił wybranymi uliczkami, co okazało się pełnym uroku, relaksującym doświadczeniem. Nieobecność Jarka miała w tym przypadku tę dobrą stronę, że nie czuliśmy żadnej presji, żeby jak najszybciej przemieszczać się w to, czy inne miejsce.

W końcu jednak doszliśmy do wniosku, że pora wracać, więc wsiedliśmy do metra tam, gdzie z niego wysiedliśmy, czyli na stacji Vittoria. Był już wieczór, więc do Benetta nie zachodziliśmy, a to z tego względu, że kiedy rano się okazało, że nasz szef i kierowca jest niedysponowany, dziewczyny postanowiły pojechać samochodem na zakupy. Oczywiście kierowała Agnieszka. Decyzja udania się do Benetta samochodem wzięła się stąd, że przed nami była niedziela 15 sierpnia, kiedy to dosłownie wszystko miało być zamknięte, w sobotę wieczorem miała nas odwiedzić Ania i jej Giuseppe, natomiast na rano i popołudnie mieliśmy napięty plan. Chcieliśmy bowiem zrobić wycieczkę objazdową i zwiedzić Weronę, Cremonę i Modenę. Piątek rano był idealnym czasem, żeby zrobić zapasy żywnościowe zarówno na kolację z Anią i Giuseppe, jak i na niedzielne święto maryjne, które Włosi celebrują tak samo jak Polacy.

Tym razem po kolacji oddaliśmy się lekturze, ponieważ nikt nie miał ochoty na imprezowanie, a Jarek, który mimo, że już doszedł do siebie, to jednak z nas wszystkich najbardziej takiej ochoty nie miał.







































 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz