Kościół świętego Firmusa, czy też Fermusa, należy do parafii św. Firmusa i św. Rustyka. Jak już było widać na przykładzie bazyliki św. Anastazji, nomenklatura świątyń katolickich to rzecz nie zawsze prosta i nie do końca przejrzysta. Tak, czy inaczej, bazylika jest znana pod wezwaniem San Fermo Maggiore, a San Rustico w jej nazwie nie jest wymieniony.
Bryła świątyni, a konkretnie jej fasada, stanowi ciekawą kombinację stylu romańskiego i gotyckiego. Wnętrze składa się z dwóch wyraźnie odmiennych stylistycznie części. Kościół dolny stanowi wnętrze wybudowane wcześniej, w latach 1065–1143, w stylu romańskim. Pewnie nic nie wskazywało na to, że to dzieło zakonu benedyktynów zostanie przejęty przez franciszkanów, którzy zdecydują się na nadbudowanie potężnego gmachu gotyckiego w latach 1261–1350. Na szczęście dolna część się zachowała i mogliśmy podziwiać jej skromne, ale jakże harmonijne założenie przestrzenne. I tutaj faktycznie włoski romanizm bardzo przypominał mi to, co znam z naszych nielicznych kościołów romańskich – oszczędność zdobień, „kamienność”. Oczywiście pamiętamy, że nasze przykłady architektury romańskiej zostały zeszpecone barokowym wyposażeniem. Tutaj tego na szczęście nie było.
Kościół górny z kolei, na jakiejś dziwnej zasadzie skojarzył mi się ze zborami luterańskimi, jakie znam z Mazur, albo z Kościołem Pokoju w Jaworze. Piszę, że na dziwnej zasadzie, ponieważ to wnętrze nie jest do nich zupełnie podobne. Jest bogato zdobione rzeźbami, obrazami, oprawami obrazów, ołtarzami bocznymi itd. Itp. Zacząłem intensywnie kombinować, dlaczego San Fermio jest tak inny od św. Zenona, św. Anastazji, czy Duomo. I skąd to niedorzeczne skojarzenie z kościołami ewangelickimi, których przecież wcale nie przypominał. Moje drugie skojarzenie było o wiele bardziej obrazoburcze, bowiem pomyślałem, że świątynia przypomina mi jakąś ogromną stodołę, ale odrzuciłem je na tej zasadzie, że przecież stodoła dzieli się na klepisko i sąsieki, więc jest to raczej wielki hangar z bogatymi zdobieniami i ławkami oczywiście. Ten brak sąsieków dopiero naprowadził mnie na źródło moich przedziwnych skojarzeń. Otóż wnętrze górnego kościoła San Fermo jest jednonawowe! Tak jestem przyzwyczajony do trójnawowości, do tych kolumnad oddzielających środek od przejść bocznych, że nagle takie wnętrze ich pozbawione wydało mi się jakieś nierzeczywiste, dziwne.
Niemniej San Fermo zawiera jeszcze jeden element, który nieco usprawiedliwia moje skojarzenie z drewnianym zborem ewangelickim lub wręcz ze stodołą. Jest to mianowicie kunsztownie wykonany, ale drewniany sufit! Kto się kiedykolwiek uczył o gotyckich rodzajach sklepień, ten pewnie potrafi je rozpoznać, ale tutaj nie miałby ze swoją wiedzą czego szukać. Ten sufit jest arcydziełem sztuki ciesielskiej. Jest kunsztowny, ale jednak od razu widać, że drewniany. Czyli jednonawowość i drewniany sufit wywołały we mnie zupełnie odległe skojarzenia.
Po opuszczeniu ostatniej świątyni z naszej listy udaliśmy się w kierunku starorzymskiego amfiteatru, czyli słynnej werońskiej Areny. Zbudowany w I w. n.e. poza murami miasta, już dwa wieki później został przez nie wchłonięty. Jest trzecim pod względem wielkości tego typu obiektem – po rzymskim Koloseum i amfiteatrze w Kapui. Po upadku władzy cesarskiej na zachodzie, obiekt padł ofiarą miejscowych pozyskiwaczy materiałów budowlanych. Podczas trzęsienia ziemi w 1117, czyli tego samego, przez które zawaliła się starsza werońska katedra, rzymski amfiteatr uległ dalszym uszkodzeniom. Dzisiaj zachowały się jedynie dwie jego kondygnacje. W średniowieczu nikt oczywiście nie urządzał krwawych walk gladiatorów, ale w 1273 r., już po naprawieniu szkód, spalono na terenie Areny 159 patarów z Sirmione (lombardzka nazwa prowansalskich „katarów”). W 1913 roku wystawiono tam „Aidę” z okazji stulecia urodzin Giuseppe Verdiego. Później i również dziś, Arena służy przedstawieniom operowym. To tutaj w 1947 roku po raz pierwszy wystąpiła publicznie późniejsza bogini opery, Maria Callas.
Zresztą idąc w kierunku amfiteatru minęliśmy dom, na którym tablica informowała, że tam właśnie mieszkała słynna śpiewaczka. W Weronie debiutowała i poznała swojego bogatego męża i miłośnika opery zarazem, Giovanniego Battistę Menaghiniego. To dzięki niemu jej kariera ruszyła do przodu, a kiedy udało jej się go namówić do przeprowadzki do Mediolanu, podbiła La Scalę, a o randze tego skromnego na zewnątrz budynku w świecie opery nikomu nie trzeba mówić.
Rzymianie Rzymianami, opera operą, wrażenia wrażeniami, ale skończyła nam się woda, a upał nie ustawał. Zaczęło nas dręczyć pragnienie, ale na szczęście w parku na Piazza Bra, niedaleko konnego posągu Wiktora Emanuela II, dostrzegliśmy budkę na kołach, gdzie ustawionym w kolejce ofiarom upału sprzedawano pokruszony lód zabarwiony wybranym sokiem. Te proste sorbety okazały się zbawienne. Co prawda jeden kubełek tylko trochę zaspokoił nasze pragnienie, ale jednak na tyle, że doszliśmy o własnych siłach do samochodu, który na nas czekał na Parcheggio Porta Palio.
Z Werony do Brescii nie jest daleko, a jadąc autostradą Wenecja-Mediolan, można się przemieścić w przeciągu niecałej godziny. Oczywiście o ile nie ma korków, które są prawdziwymi plagami autostrad na całym świecie. Na szczęście, kiedy wracaliśmy z Werony, ruch był taki, jakiego oczekiwaliśmy, więc wkrótce byliśmy już w domu Sylwii, gdzie czekała na nas już Ania i Giuseppe.
Poprosiliśmy o trochę czasu na przygotowanie kolacji, po czym zabrałem się do przygotowania sałatki nicejskiej, a więc potrawy zupełnie nie włoskiej. Składniki nasze panie kupiły już dzień wcześniej, spodziewając się, że po powrocie z sobotniej wycieczki nie będzie już czasu na wizytę w sklepie. Sałatka nicejska na szczęście nie wymaga długich przygotowań. Praktycznie najdłużej zajmuje ugotowanie jajek na twardo i ewentualnie ziemniaków lub ryżu. Zdecydowałem się na ryż, jako że nie wymaga obierania. Zmieszanie składników, czyli sałaty, tuńczyka, ryżu, pomidorów, cebuli, papryki i oliwek (wziąłem czarne i zielone) z winegretem to już kwestia sekund.
Sałatka nicejska wszystkim smakowała, jak zapewniali, a Ania stwierdziła, że Giuseppe bardzo ją lubi. Oczywiście nie jestem w stanie stwierdzić na ile była to rzetelna ocena, a na ile komplementy obliczone na oszczędzeniu mi krytyki, i pewnie się tego nigdy nie dowiem. Ania przywiozła m.in. włoską karkówkę w cienkich plastrach (coppa) i lokalną gorgonzolę z sobie tylko wiadomego źródła. Otóż jeżeli wydawało mi się, że znam smak tego sera, bo przecież nie raz kupowałem go w polskim supermarkecie, i nawet miał napisane, że to oryginalny produkt włoski, to przy gorgonzoli przywiezionej przez Anię, nie miał on nawet startu do porównania. Wspaniała delikatnie (podkreślam, delikatnie) ostra kremowość tego sera przebijała wszystkie tego typu produkty serowarskie, jakie do tej pory jadłem. Kolebką tego typowo lombardzkiego sera pleśniowego jest miejscowość Gorgonzola, gdzie pierwsze wzmianki o jego produkcji pochodzą z roku 879. Prawo do jego wynalezienia i produkcji roszczą sobie jednak inne miejscowości nie tylko w Lombardii, ale również w Piemoncie. Ponieważ wiadomo, że Włosi konkurują z Francuzami o miano najlepszych kucharzy świata, lepiej przy nich nie wspominać, że być może Roquefort jest serem o podobnej charakterystyce, ale starszym.
Piliśmy wino i gawędziliśmy o naszych peregrynacjach oraz o planach na ostatnie pół tygodnia naszych włoskich wakacji. Giuseppe nie jest w żadnym razie Włochem, jakiego znamy z popularnych stereotypów, ponieważ nie było łatwo wydobyć od niego dłuższej wypowiedzi. Być może gdybym się czuł pewniej we włoskiej konwersacji, dowiedziałbym się jakichś cennych informacji na temat życia we Włoszech, ale niestety moja znajomość języka Dantego ogranicza się z jednej strony do biernej znajomości słownictwa, a z drugiej do czynnej znajomości kilku praktycznych zwrotów potrzebnych w sklepie czy restauracji. Żeby rozmawiać, trzeba… rozmawiać. Tylko w ten sposób nabywa się tę umiejętność.
Po ponad godzinie do stołu, który nakryliśmy na jednym z tarasów domu Sylwii, dołączyła Joanna i Maciek, którzy nie wiadomo dlaczego, tuż przed naszą skromną imprezą poszli sobie na długi spacer, mimo, że wiedzieli, że wkrótce zaczynamy. Nie zamierzam dociekać motywów takiego dziwnego zachowania, zwłaszcza, że kiedy już z nami usiedli, Maciek bardzo szybko nadrobił towarzyską zaległość spowodowaną swoją nieobecnością.
14 sierpnia 2021 roku to była piękna i obfita w pozytywne wrażenia sobota. Do dziś przypominanie sobie miejsc, które wówczas zwiedziliśmy, i naszej wieczornej imprezy z Anią i Giuseppe wywołuje uśmiech na mojej twarzy i dodaje optymizmu w tej naszej niezbyt optymistycznej polskiej rzeczywistości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz