15 sierpnia w krajach o tradycji katolickiej to wielkie święto maryjne. To, że go jako dziecko, ani potem nigdy jakoś nie odczuwałem tak jak Bożego Narodzenia, Wielkanocy, czy nawet Bożego Ciała, kiedy to ulicami miast chodzą procesje, prawdopodobnie wzięło się stąd, że uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny przypada w wakacje, czyli wtedy, kiedy nie bywałem w domu. Pamiętam, że o właściwej nazwie tego święta dowiedziałem się chyba na lekcji religii w salce katechetycznej przy kościele salezjanów w Łodzi, bo wszyscy w rodzinie mówili po prostu Matki Boskiej Zielnej. Ta popularna nazwa wzięła się pewnie stąd, że w Polsce lud czcił Maryję jako opiekunkę ziemi i urodzaju, a więc zbóż, ziół i roślin w ogóle. Można zaryzykować twierdzenie, że matka Jezusa z Nazaretu pełniła i dla wielu nadal pełni rolę starogreckiej bogini Demeter, czy też rzymskiej Ceres. W czasach, kiedy nie używano jeszcze kombajnów, w połowie sierpnia zbliżał się koniec żniw, dlatego pewnie te uroczystości maryjne nabierały dla polskich chłopów wyraźnie agrarnego charakteru.
We Włoszech, jak się okazuje, święto Assunzione della Beata Vergine Maria, jest tak wielkim świętem, że wszystko jest pozamykane. Tak nam tłumaczyły Ania i Sylwia, a więc osoby, które wiedzą, czego można się we Włoszech spodziewać. Ponieważ nawet w dzień roboczy miewaliśmy problemy ze zdążeniem na posiłek w porze obiadowej, w tę niedzielę nawet gdybyśmy dotarli do jakiejś osterii między 13.00 a 15.00, to i tak zastalibyśmy drzwi zamknięte. O sklepach nawet nie powinniśmy myśleć. Pod wpływem takich ostrzeżeń nie zaplanowaliśmy na ten dzień żadnej większej wycieczki do któregoś z lombardzkich miast, a jedynie wypad na łono natury, nad potok w pobliżu miejscowości Lodrino (ok. 25 km od naszej kwatery w Bovezzo pod Brescią).
Zanim to jednak nastąpiło spędziliśmy leniwy poranek a to w basenie, a to z książką. Około południa zacząłem przygotowywać obiad dla nas wszystkich. Pomysł na niego nie był przypadkowy, ale też zupełnie nie włoski. Otóż zobaczyłem, że wśród naczyń, jakie Sylwia nam udostępniła w naszej kuchni na piętrze, znajdowała się podwójna patelnia. Nigdy wcześniej z takiej nie korzystałem, ale zawsze o takiej marzyłem, ponieważ rozwiązywała problem przewracania omletów, a zwłaszcza omletów hiszpańskich, czyli tortilli (nie należy mylić z tortillą meksykańską, czyli z płaskim plackiem z mąki). We wszystkich przepisach i filmach na YouTube, hiszpańscy kucharze zalecają położyć talerz na patelni, odwrócić ją, a potem z tego talerza tortillę z powrotem zsunąć na patelnię, ale oczywiście drugą stroną. Zawsze się obawiałem tego skomplikowanego procesu, zwłaszcza tego, że przy tej czynności cała potrawa gdzieś się rozmaże na owym talerzu, albo porwie. „Gdybym miał podwójną patelnię” – myślałem – „Tego problemu by nie było”. A tu proszę! Taka patelnia jest! Jak więc nie skorzystać z okazji i jej nie wypróbować przy rzeczonych hiszpańskich tortillach.
Nakroiłem ziemniaków, jakiegoś prosciuto, cebuli i papryki. Porozbijałem jajka i utrzepałem w kilku osobnych miseczkach na gładką masę. Zacząłem smażyć ziemniaki, do których potem dodałem inne składniki. Nigdy nie przepadałem za płytami indukcyjnymi w kuchenkach. Po prostu zbyt rzadko mam okazje z nich korzystać i pewnie się nie nauczyłem, ale tak czy inaczej uważam, że co palnik gazowy to palnik gazowy. Na gazie mogę sobie wyregulować płomień i mniej więcej wiem, czego się mogę spodziewać na patelni. Na płycie indukcyjnej nigdy nie wiem, czy patelnia jest już dostatecznie rozgrzana, czy też jeszcze nie. Po pewnym czasie jednak płyta w kuchni Sylwii była faktycznie na tyle gorąca, że było widać i słychać proces smażenia.
Okazało się jednak, że jest pewien problem. Otóż kiedy przewróciłem pierwszą porcję do góry dnem i postawiłem na płytę patelnię, która do tej pory była na wierzchu, płyta się samoistnie wyłączyła. Początkowo myślałem, że to awaria kuchenki, ale prawda okazała się inna. Otóż ta druga patelnia nie miała dna przystosowanego do płyt indukcyjnych! W takim razie cały mój entuzjazm wobec podwójności owego naczynia do smażenia i duszenia momentalnie wyparował. Na szczęście nie przeszła mi chęć na usmażenie hiszpańskich omletów. Doszedłem do wniosku, że zrobię je po prostu bez odwracania, smażąc je nieco dłużej na wolniejszym ogniu (tzn. mniejszej jednostce na płycie) pod przykryciem, przez co masa jajeczna w końcu ścinała się również na wierzchu. To jednak sprawiło, że cała robota, którą planowałem na jakąś godzinę, zajęła mi jednak godzin około trzech. Siłą rzeczy, każdy dostawał swoją porcję osobno, więc nie było jak zasiąść całą grupą do wspólnego obiadu. Na szczęście, jak pewnie niektórzy moi Czytelnicy już wiedzą, gotowanie to dla mnie relaks i przyjemność, więc te trzy godziny nie były dla mnie w żadnym wypadku jakąś męką. Dodatkową nagrodą było uznanie całego towarzystwa dla smaku potrawy, mimo, że niektóre tortille wyszły bardziej „rare”, inne „medium”, a jeszcze inne całkiem „well done”.
Na wycieczkę wybraliśmy się więc dość późnym popołudniem, ale to też nie stanowiło jakiegoś problemu, ponieważ z założenia miał to być dzień luźny. Ku naszemu zdziwieniu tym razem Maciek zadeklarował chęć przejechania się z nami, natomiast Joanna postanowiła zostać i oddać się spokojnej lekturze kolejnej książki (poprzednią pożyczyła mnie).
Jarek jak zwykle popędził pierwszy do samochodu, a za nim Maciek. Nikogo o nic nie pytając usadowił się obok kierowcy. Ponieważ miejsce to nie było nigdy jakoś specjalnie zarezerwowane dla mnie, a zajmowałem je jakoś tak zwyczajowo, nie robiłem z tego problemu. Ponieważ Maciek jest ode mnie sporo wyższy, doszedłem do wniosku, że może faktycznie ja lepiej zniosę siedzenie obok kobiet z tyłu.
To, że Maciek zajął „moje” miejsce, nie było więc problemem. Jednakowoż, kiedy tylko ruszyliśmy, mieliśmy nieustanną audycję radiową w jego wykonaniu. Ha, właśnie! Jola nam kiedyś tłumaczyła, że Maciek nie rozumie, że przyjaciele mogą po prostu ze sobą posiedzieć w ciszy i nic złego się z tego powodu nie dzieje. On czuje, że ma obowiązek do podtrzymywania konwersacji, żeby uniknąć kłopotliwej ciszy. Ja jednak mam nieco inną hipotezę. Maciek to m.in. dziennikarz radiowy, a jako radiowiec wie doskonale, że nie ma nic gorszego na antenie, jak właśnie brak dźwięku. Jeżeli człowiek od gadania w porę włączy lub każe włączyć muzykę, to jeszcze w porządku, ale co, jeśli muzyki nie ma? Radiowiec musi „nawijać” i „nawijać”! Nie ma zmiłuj się! I chyba to ten zawodowy nawyk sprawia, że Maciek mówić nie przestaje. Ponieważ mam tę wadę, że kiedy gra radio potrafię się mentalnie odciąć od słyszanych treści i oddać się własnym myślom, nie pamiętam zupełnie, o czym Maciek mówił.
Do samej miejscowości Lodrino nie dojechaliśmy, ale zaparkowaliśmy przy wąskiej drodze, która odchodziła od głównej szosy do niej prowadzącej. Stamtąd zrobiliśmy sobie około kilometrowy spacer wzdłuż potoku, czy szerokiego strumienia, czy też wąskiej ale rwącej rzeczki o nazwie Lembrio. Od niej takie samo miano nadano całemu rezerwatowi przyrody, na terenie którego się znajdowaliśmy. Cechą charakterystyczną tego miejsca były tłumy weekendowiczów spędzających czas nad wodą.
Dotarliśmy do miejsca, gdzie potok rozlewał się w nieco szerszy zbiornik wodny, w którym kąpała się grupa chłopców. Patrząc na nich nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że oto znajduję się w kadrze filmu Felliniego, albo innego włoskiego reżysera, który nakręcił materiał oparty na wspomnieniach ze swojego dzieciństwa. Czarnowłosi chłopcy w wielkich czarnych majtasach skaczący do wody z kamieni i pni powalonych drzew mogli być własnymi prapradziadkami z lat 20. lub 30. ubiegłego stulecia. Wśród nich uwagę zwracał chłopak o poważnej nadwadze (też zawsze się taki znajduje we włoskich filmach o dzieciństwie), który mimo tuszy był bardzo sprawnym nurkiem i pływakiem. Zaraz obok tego rozlewiska strumień rozwidlał się między kamieniami w kilka mniejszych prądów, w których brodziły kobiety bose, ale za to ubrane od stóp do głów. Towarzyszyli im mężczyźni, wśród których tylko niektórzy pozwolili się sobie obnażyć do pasa. Po strojach kobiet można było poznać, że byli to muzułmanie, ale nie wiem, czy byli to z dawna osiedleni we Włoszech Arabowie lub Turcy, czy też byli to nowoprzybyli uchodźcy i imigranci z Bliskiego Wschodu i Afryki. Tak czy inaczej, oni również postanowili skorzystać z dobrodziejstw wody, choć tylko w stopniu ograniczonym do zamoczenia stóp.
Obok potoku natomiast dymiły się grille, ponieważ ta polana jest zaznaczona na mapach (w tym w google) jako miejsce biwakowe. Poszliśmy jeszcze kilkaset metrów wzdłuż strumienia, dzięki czemu mogliśmy podziwiać piękny widok doliny otoczonej górami, po czym wróciliśmy do samochodu i wkrótce byliśmy już z powrotem w naszym apartamencie na piętrze domu Sylwii i Enrico.
Wieczorem natomiast Agnieszka przygotowała z prosecco, jakie mieliśmy napój o nazwie Hugo, do którego potrzebny był syrop z czarnego bzu, czyli sambuco, woda gazowana, świeże liście mięty, kawałki limonki i kostki lodu. Przepisu na ten drink z Trydentu-Górnej Adygi nauczyła nas Sylwia któregoś z poprzednich dni, kiedy znalazła trochę czasu, żeby z nami porozmawiać, bo jak już wspominałem, nasza gospodyni to osoba niezwykle energiczna i pracowita, która jest nieustannie w ruchu. Niemniej zaproponowała nam orzeźwiającego drinka na upalne popołudnie, posłała syna po liście mięty do ogrodu i pięć minut później sączyliśmy faktycznie orzeźwiający i niezwykle smaczny napój. Kupiliśmy więc już wcześniej kilka butelek syropu sambuco, ponieważ planowaliśmy zabrać trochę tego specjału do Polski. Wiedzieliśmy bowiem, że prosecco można w naszym kraju kupić, ale nie byliśmy pewni, czy znajdziejmy gdzieś syrop z kwiatu czarnego bzu. Teraz zaś, wieczorem 15 sierpnia, na zakończenie niedzielno-świątecznego relaksu, uraczyliśmy się tym wspaniałym drinkiem.
Nazajutrz miały nastąpić pewne zmiany, bo Joanna i Maciek wracali do Polski. My natomiast nie planowaliśmy wycieczki do żadnego z większych miast z tego powodu, że był w poniedziałki spodziewaliśmy się, że muzea i galerie będą zamknięte. Jak się później okazało, ten tok rozumowania miał tylko pozory logiki, ponieważ we Włoszech to, co nam się zdaje oczywiste, wcale nie musi się takie okazać. Tak czy inaczej, zaplanowaliśmy ponowną wycieczkę nad jezioro Iseo, ale tym razem na wyspę, którą kilka dni wcześniej zwiedził Maciek, podczas gdy my objechaliśmy jezioro dookoła. Pomysłem na poniedziałek była więc Monte Isola!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz