Kiedy obudziliśmy się w środę, 6 lipca, lało jak z cebra. Wstaliśmy, wypiliśmy kawę, zjedliśmy szybkie śniadanie i ruszyliśmy do samochodu. Zasugerowałem, żeby Jarek przeskoczył do auta i nim podjechał pod same schody do dworu, tak żebyśmy mogli doń zejść jak jacyś dziedzice do podstawionego powozu. Tak też zrobiliśmy. Nasza droga od tej z dnia poprzedniego różniła się tym, że w Łoździejach (Lazdijai), zamiast na Mariampol skręciliśmy na Olitę (Alytus). Jak już pisałem, drogę tę przemierzałem fiatem uno w 2002 r. i szczerze mówiąc jakichś zmian nie zanotowałem. Wtedy jechaliśmy do Wilna, a do Trok podjechaliśmy na jednodniową wycieczkę.
Odległość między Trokami a Wilnem to nieco ponad 27 kilometrów, więc można by je wziąć za taką miejscowość niemal satelicką w stosunku do stolicy, ale przez kilka stuleci historia tych miast układała się tak, jakby stały wobec siebie plecami. Mam tutaj na myśli terytorialny podział administracyjny Wielkiego Księstwa Litewskiego. Województwo wileńskie rozciągało się na wschód od Trok, a województwo trockie sięgało nawet Tykocina na Podlasiu. Oczywiście dzisiaj nie ma porównania między tymi miastami, ale warto pamiętać, że zamek w Trokach bywał siedzibą wielkich książąt, a stolicą Litwy przed Wilnem były Stare Troki, które dzisiaj są niewielką wsią.
Nasza wycieczka do Trok sprzed dwudziestu lat obejmowała oczywiście zamek, na którym ekspozycja do zwiedzania była tylko w jego głównej części. Bardziej niż ówczesna ekspozycja muzealna utknęła mi w głowie para japońskich turystów i ich litewski, starszy siwy pan, który płynnie opowiadał im historię zamku w języku Musashiego Miyamoto. Pamiętałem też wizytę w restauracji ze słynnymi kibinami, ale jej nazwy zupełnie nie pamiętam. Udało nam się wtedy wejść do kenesy karaimskiej, w której jej przełożony tłumaczył coś po litewsku grupce turystów. Poprosiłem wówczas Nataszę, wileńską kuzynkę naszej koleżanki Kasi, żeby zadała mu kilka pytań. Natasza zrobiła to w języku litewskim i wszystko nam przetłumaczyła. Jakież jednak było potem moje zdziwienie, kiedy do tego samego karaimskiego duchownego podszedł młody człowiek, zagadał go po polsku, a ten mu piękną polszczyzną odpowiedział! Tak było 20 lat temu, a pogoda była wtedy słoneczna!
Tym razem wysiedliśmy na parkingu przy jeziorze w strugach deszczu. Mieliśmy parasole, ale moje espadryle zamokły momentalnie. Mimo to w dobrych humorach przeszliśmy na drugą stronę ulicy, gdzie Jarek zaproponował, żeby wizytę w Trokach rozpocząć kawą w lokalu, który się tam znajdował. Propozycję tę przyjęliśmy ochoczo, bo oto nadarzała się okazja posiedzenia trochę w cieple i wypicia gorącego czarnego płynu.
Po prawej stronie od wejścia rozciągała się lada, a za nią garnki i beczkopodobne pojemniki z zupami i być może czymś jeszcze. Mężczyzna przy bufecie, kiedy usłyszał jak się naradzamy, pozdrowił nas po polsku, a następnie przyjął nasze zamówienie na kawę. Widać było, że lokal ten m.in. specjalizował się kibinach, w więc sporych pieczonych pierogach z mięsem, ale ponieważ kibiny mieliśmy zamiar zjeść w rekomendowanej przez znajomych i, a jakże, pana Roberta Makłowicza, restauracji "Kybynlar", tutaj, w "Kibinu Salis" poprzestaliśmy na kawie, która okazała się naprawdę świetna! Od razu przyszedł mi do głowy Adam Mickiewicz i jego "Pan Tadeusz" ze specjalną "niewiastą" zwaną "kawiarką". Pod koniec I Rzeczpospolitej zaczęła się piękna a oryginalna tradycja parzenia i picia kawy, ale niestety została przerwana, a później zastąpiona wzorami francuskimi.
Deszcz nie przestał padać ani na sekundę, ale bywały momenty, że nie był aż tak rzęsisty. Po wyjściu z "Kibinu Salis" poszliśmy alejką nad samym jeziorem, gdzie natknęliśmy się na namioty z pamiątkami, gdzie spędziliśmy jakieś dziesięć minut, po czym zignorowawszy propozycję "naganiacza", czyli młodego chłopaka, który chciał nas namówić na przewóz zadaszoną łodzią, przeszliśmy mostem prosto do bramy zamkowej. Pamiętałem, że w tym miejscu, tuż przy bramie w 2002 roku można było za drobną opłatą postrzelać z łuku, z czego wówczas skorzystałem, ale teraz teren wokół zamkowych murów był puściuteńki.
Po przejściu przez zamkową bramę zakupiliśmy bilety wstępu i zaczęliśmy zwiedzanie od pomieszczeń w przy lewym murze, które 20 lat temu na pewno nie były dostępne dla zwiedzających. Podziwialiśmy więc porcelanę, do której mam wielką słabość, kolekcje filiżanek, zastawy stołowej i bibelotów, podziwialiśmy różnych rodzajów fajki, a także wystrój wnętrz z meblami, które prawdopodobnie nie były autentyczne, ale pięknie zrobione w stylu wieku XVI. Co jakiś czas trzeba było wyjść na zewnątrz, żeby przejść do następnego pomieszczenia, ale deszcz był nam już obojętny. Następnie przeszliśmy po drewnianych schodach do bramy prowadzącej na wewnętrzny, dużo mniejszy dziedziniec i zaczęliśmy zwiedzać wnętrza zaczynając od tych znajdujących się na poziomie najniższym.
W każdym z tych pomieszczeń stał niewielki grzejnik elektryczny, co sprawiało, że wnętrza stanowiły przyjemny, suchy i ciepły kontrast w porównaniu z zalewanym przez deszcz dziedzińcem. Ponieważ, jak już wspomniałem, moje buty całkowicie przemokły, uniosłem w pewnym momencie nogę i przytrzymałem stopę nad grzejnikiem, absolutnie go nie dotykając. Pani pilnująca sali jednak surowo mnie upomniała! Do dziś się zastanawiam, czy dlatego, że wydawało jej się, że postawiłem stopę na grzejniku, czy moja uniesiona noga wydała jej się gestem obscenicznym. Zrezygnowałem więc z ogrzania stóp i powędrowaliśmy dalej.
Z zamkiem w Trokach kojarzy mi się wspomnienie z początku lat 90., kiedy tylko poznałem swojego teścia. Tata Agnieszki z kolei lubił wspominać swoją wizytę na zamku w Trokach kilka, czy też kilkanaście lat wcześniej, kiedy to uderzył go "nacjonalizm Litwinów". Oto bowiem w jednej z sal zamkowych umieszczono kopię "Bitwy pod Grunwaldem" Matejki, ale jakże odmienną. Oto bowiem w centrum obrazu znajduje się wielki Witold, natomiast Jagiełło stoi gdzieś tam "taki maleńki" na wzgórzu. W 2002 sam zobaczyłem tę kopię, a może nawet reprodukcję, czy też oleodruk, ale żadnej różnicy w stosunku do matejkowskiego oryginału nie zauważyłem. Tym razem też trafiliśmy na ten sam obraz i nadal była to o wiele mniejsza wersja raczej wiernie odzwierciedlonego dzieła krakowskiego mistrza. Trzeba sobie powiedzieć jasno -- istnieje wielu Litwinów, którzy są nacjonalistami, którzy nie lubią Polaków, a także uważają Witolda za władcę ważniejszego od Jagiełły, który się sprzedał Polakom. Tak, ale akurat w przypadku kopii "Bitwy pod Grunwaldem" w zamku w Trokach nie ma to nic wspólnego. Mistrz Jan Matejko bowiem tak to właśnie namalował. Jagiełło, zgodnie z obyczajem ludów wschodu nadzoruje bitwę z punktu obserwacyjnego, samemu nie narażając swojego cennego życia, samo centrum obrazu stanowi książę Witold, a z lewą stronę dominuje Ulrich von Jungingen za moment mający zginąć od żmudzkiej włóczni. Żeby umieścić Witolda w samym środku malowidła, nie trzeba niczego zmieniać, ani przekłamywać.
Po obejrzeniu eksponatów w każdej z dostępnych komnat, zeszliśmy na poziom dziedzińca, przez bramę wyszliśmy na drewniane schody, a tam niektórzy z nas kazali sobie zrobić zdjęcia w stojącej tam klatce. Na dyby nie było amatorów. Przypominam, że cały czas padał deszcz.
Wróciliśmy tą samą drogą, tym razem ignorując zaproszenie miłej dziewczyny do skorzystania z przewozu jednostką pływającą. Ponownie zatrzymaliśmy się przy namiotach-straganach z pamiątkami. Punkt informacji turystycznej, gdzie Jarek chciał dostać stempelek poświadczający jego bytność w Trokach był chwilowo zamknięty. Kiedy Jola z Jarkiem próbowali się tam dostać, Agnieszka i ja pomaszerowaliśmy w kierunku restauracji, w której mieliśmy zjeść obiad. Po drodze jednak rozpoznałem budynek karaimskiej kenesy, w której byliśmy 20 lat temu. Tym razem jednak furtki zarówno na podwórzec świątyni, jak i do budynku obok, były zamknięte, co przekreśliło pomysł zwiedzenia karaimskiego miejsca kultu.
Kiedy Jola i Jarek do nas dołączyli, weszliśmy do "Kybynlaru", drewnianego budynku, którego wnętrze dawało poczucie jakiejś przedwojennej przytulności. Usiedliśmy przy wolnym stole, a trzeba zaznaczyć, że gości było całkiem sporo, i czekaliśmy na kelnerkę. Młoda kobieta o tureckim typie urody, która do nas podeszła, od razu zaczęła do nas mówić płynną polszczyzną. Wreszcie mogliśmy zamówić coś prawdziwie lokalnego, nie tylko litewskiego, ale karaimskiego. "Kybynlar" bowiem jest znany z kuchni typowej dla tych wyznawców Pięcioksięgu Mojżeszowego wywodzących się z ludów tureckich. Pierwotnie karaimi byli Żydami, którzy nie uznali autorytetu żadnego z Talmudów (ani jerozolimskiego ani babilońskiego), niemniej ci, którzy dotarli do Wielkiego Księstwa Litewskiego byli ludźmi posługującymi się językiem należącym do rodziny języków tureckich. Czy byli to nadal żydowscy karaimi, którzy po drodze przyjęli ten turecki język -- nie byłoby to wcale dziwne, skoro Żydzi aszkenazyjscy mówili staroniemieckim dialektem (jidysz), a Żydzi sefardyjscy dialektem hiszpańskim (ladino). Nie jest jednak wykluczone, że współcześni Karaimi są potomkami prozelitów, czyli jakiegoś tureckiego ludu nawróconego na tę starą wersję mozaizmu (Chazarów?). Karaimi różnili się od Żydów m.in. tym, że nie stronili od wojaczki, a więc szkolili się we władaniu bronią. Bardzo ciekawa grupa etniczno-religijna i tak naprawdę nadal dość tajemnicza.
Po kilku, może kilkunastu minutach oczekiwania dostaliśmy nasze dania. Jola i Agnieszka wzięły po dużym pierogu -- Jola z nadzieniem rybnym, Agnieszka z kurczaka. Jarek i ja wzięliśmy kibiny. Jeden z moich był z wołowiną, a drugi z baraniną. Do tego wziąłem wielki talerz z sałatką z surowych warzyw. Zaspokoiwszy głód i pragnienie zakosztowania lokalnych specjałów, Agnieszka i ja wzięliśmy jeszcze po kawie. Spytałem, czy parzą tutaj ten napój w jakiś typowo karaimski sposób, ale odpowiedź kelnerki była przecząca. Korzystają z typowego kawiarnianego ekspresu. Agnieszka zażyczyła sobie kawę czarną, a ja cappucino. Kiedy kelnerka postawiła je przed nami zgodnie z naszym zamówieniem, Jola zadała bardzo dziwne pytanie.
- To tak w tę stronę?
Przez moment przestraszyłem się, że ustawiłem swoją filiżankę w jakiś dziwny sposób, być może urągający karaimskim obyczajom, i już chciałem ją przekręcić uchem w drugą stronę, ale Jola wyjaśniła, że chodziło jej o to, że to ja mam cappucino, a Agnieszka czarną. No po prostu taką mieliśmy w tamtej chwili ochotę i już. Jednak pewne genderowe stereotypy i przesądy tlą się w każdym z nas. Mgliście pamiętam, że na jakimś filmie z Bruce'm Willisem, gdzie grany przez niego bohater-twardziel pijał cappucino, jakiś jego znajomy powiedział "Pamiętałem, że lubisz tę babską kawę". Ja tez lubię tę "babską kawę" i Agnieszka też, ale wtedy nie miała ochoty na mleko w żadnej postaci.
Deszcz nieco zelżał, więc po obiedzie popstrykaliśmy trochę zdjęć przed restauracją przy makietach karaimskich postaci w narodowych strojach. Następnie jeszcze zaszliśmy na moment do informacji turystycznej, która była już otwarta, a potem już prosto na parking i do samochodu. Pierwotnie planowaliśmy odwiedzić Kiernów -- miejscowość w pobliżu Trok znaną z rezerwatu historyczno-archeologicznego, ale z powodu deszczu, który nie miał zamiaru nas poniechać, zrezygnowaliśmy z tego punktu. Ruszyliśmy prosto ku polskiej granicy. GPS musiał nas jednak prowadzić nieco inaczej, bo tym razem trafiliśmy na objazd, który obejmował odcinek drogi szutrowej, na szczęście niezbyt długi. Możliwe jest też, że kiedy rano jechaliśmy przez tę miejscowość, roboty drogowe jeszcze się tam nie rozpoczęły, a teraz już trwały. Nie odpowiem na to pytanie, ale za to w pamięć wbiło mi się słowo ze znaku, które po litewsku znaczy "Objazd". Otóż jest to "apylonka". Słowo łatwe i wdzięczne do zapamiętania, ponieważ do tej pory wywołuje u mnie wesołość swoją dziwną zdrobniałą swojskością.
Po powrocie do Hołn Mejera, przede wszystkim przebraliśmy się w suche ubrania, po czym korzystając z tego, że deszcz wreszcie przestał padać, przeszliśmy się na spacer na teren zbudowanego w sąsiedztwie ośrodka PB kompleksu restauracyjno-hotelowego, "Dwór Hołny". Tablice ostrzegały, że przebywać w obrębie posiadłości tegoż mają prawo tylko goście restauracji lub apartamentów, a dowodem na to może być paragon z restauracji, ale jakoś tak beztrosko zważyliśmy sobie owo ostrzeżenie lekce i ruszyliśmy dalej w kierunku samej restauracji. Znaleźliśmy się niemal w "paszczy lwa", bo oto bezczelnie przeczytaliśmy menu przed drzwiami, przez które kelnerki i kelnerzy wynosili dania dla gości siedzących przy stolikach na zewnątrz. Później natomiast zeszliśmy aż do ichniego pomostu nad jeziorem. Zbliżając się do niego uderzył mnie widok ptaka siedzącego na belce poręczy. Podchodząc jeszcze bliżej doszedłem do wniosku, że jest to ptak drapieżny sądząc po dziobie. Nie chcąc go spłoszyć, najciszej jak tylko mogłem wyjąłem telefon i zrobiłem mu zdjęcie. Podszedłem na już naprawdę krótki dystans i zrobiłem kolejne zdjęcie. Ptak (niestety nie znam się na ornitologii ani trochę i nie wiem, czy był to jastrząb, krogulec, czy inny myszołów) ani drgnął. Pojąłem wreszcie, że był pięknie wyrzeźbiony w drewnie. Prawdopodobnie miał za zadanie płoszyć inne ptaki, którym przyszłoby do głowy zakłócać wypoczynek gościom "Dworu Hołny". Ze złości na własną głupotę momentalnie skasowałem zdjęcia drewnianego ptaka, czego teraz żałuję, bo jednak było to ciekawe dzieło rąk ludzkich, a przy tym teraz ktoś z Czytelników mógłby mi pomóc w rozpoznaniu gatunku tego drapieżnika.
Przeszliśmy
się później na "nasz" pomost, po czym wróciliśmy do swojego pokoju,
zjedliśmy kolację i po kilku drinkach udaliśmy się na spoczynek. Deszcz
co prawda nie był czynnikiem wzbogacającym naszą wycieczkę, ale nie był
też czymś, co by nam popsuło zabawę. Wyprawą do Trok byliśmy w pełni
usatysfakcjonowani.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz