Wyjeżdżając z Kowna jeszcze myślałem o kościele Zmartwychwstania, który, jak się okazało, słusznie przywodził mi na myśl kościół św. Rocha w Białymstoku, ale także o wiele mniej okazały, ale też modernistyczny kościół Matki Boskiej Zwycięskiej na ulicy Łąkowej w Łodzi. Wszystkie je łączyła intencja w jakiej je zbudowano, a mianowicie odzyskanie niepodległości, a także jej utrzymanie. Kowieński biały kościół zaczęto wznosić w latach 30. ubiegłego stulecia, choć projekt sięgał dekady poprzedniej, ale w czasach okupacji niemieckiej, a potem długich lat panowania sowieckiego, ledwo wzniesione mury pełniły rolę zgoła odmienną od sakralnej. Po rozpadzie ZSRR do projektu wrócono, ale z braku środków doszedł on do skutku dopiero w roku 2005.
Tymczasem wyjechaliśmy z przedwojennej litewskiej stolicy i znowu znaleźliśmy się wśród płaskiego krajobrazu pól, gdzieniegdzie przetykanych lasami. Z Kowna do Kiejdan jest ok. 50 kilometrów, więc pokonanie tej trasy, której część stanowiła autostrada, nie zajęło nam zbyt wiele czasu. Po drodze raczej nic nie przykuło naszej uwagi oprócz ceglanej konstrukcji, przypominającej niewielką wieżę, która stała w pewnym oddaleniu od szosy po naszej prawej. Od Kiejdan dzieliło nas kilkanaście kilometrów, więc doszliśmy do wniosku, że podjedziemy do tego budynku, który jednak chyba nie był ani wiatrakiem, ani kaplicą, w drodze powrotnej.
Dlaczego w ogóle poniosło nas do Kiejdan? Byłoby pięknie napisać, że powodowała nami chęć odwiedzenia miasta, w którym Janusz Radziwiłł oddał się pod panowanie Carolusa Gustavusa, władcy Szwecji, w ten sposób niecnie zdradzając Jana Kazimierza Wazę, prawowitego króla Korony Polskiej i wielkiego księcia Litwy. Kto z nas nie pamięta sceny z "Potopu", w której hetman litewski omamia głupiego Andrzeja Kmicica, i każe mu złożyć sobie przysięgę wierności, albo tej, kiedy oficerowie wojska zebrani w siedzibie Radziwiłła ciskają mu pod nogi swe buławy i wypowiadają służbę, za co wiarołomny magnat każe ich aresztować Kmicicowi właśnie. Tak to przedstawił Sienkiewicz, a opis jest tak sugestywny, że Jerzy Hoffman praktycznie wiernie tę scenę sfilmował. Janusz Hańcza stworzył świetną kreację, a i Daniel Olbrychski popisał się nie lada kunsztem grając naiwnego zawadiakę. Tymczasem życiorys Samuela Kmicica, którego nazwisko Sienkiewicz sobie pożyczył dla swojego bohatera, był nieco inny. Był to bowiem człowiek, o którym wiemy, że walczył z Moskalami, zaś o jego potyczkach ze Szwedem źródła milczą.
No właśnie! Niektórzy historycy twierdzą, że Moskale to czynnik kluczowy w całej historii z Radziwiłłami -- Januszem i jego stryjecznym bratem Bogusławem. Uważają oni, że pomijając fakt, że Jana Kazimierza dość powszechnie nie lubiano, najważniejszym motywem oddania się pod protektorat Szwedów była chęć ocalenia Litwy od spustoszeń, jakich już dokonywali Rosjanie (m.in. zajęli, splądrowali i spalili Wilno). Chcąc uniknąć dalszych moskiewskich najazdów, w obliczu kiepskiej pozycji Jana Kazimierza, woleli oddać się pod opiekę najsilniejszej wówczas armii świata. Historycy ci bagatelizują fakt, że w propozycjach wobec Szwedów Radziwiłłowie proponowali wydzielenie oddzielnych księstw na swój prywatny użytek. Podkreślają natomiast, że nie działali na szkodę Rzeczypospolitej i jej integralności. Temat jest niezwykle ciekawy, ale też łatwo w takich przypadkach o popełnienie błędu typowego dla niektórych historyków, a już na pewno pasjonatów historii, którzy oceniają decyzje ludzi sprzed kilkuset lat posiadając wiedzę dostępną nam obecnie.
Gdybym więc napisał, że naszą motywacją odwiedzenia Kiejdan była przemożna chęć zobaczenia na własne oczy miejsca, gdzie dokonano aktu oddania Litwy Szwedom, być może zrobiłbym wrażenie historyka-badacza, który pragnie zadość uczynić swojej pasji dociekania zaszłości historycznych. Tak było jednak tylko w pewnym stopniu, bo nie powiem, żeby mnie ten element nie pociągał. Bezpośrednio jednak do odwiedzenia siedziby Janusza Radziwiłła zmotywował nas pan Robert Makłowicz, który całkiem niedawno wyemitował na YouTube odcinek z tego miasteczka właśnie.
Zaparkowaliśmy zgodnie z tym, jak nas pokierowała nawigacja, czyli na Stary Rynek. Tylko, że wówczas tego nie wiedzieliśmy i duży plac przy dwóch zabytkowych synagogach wzięliśmy po prostu za parking. Skoro jednak byliśmy przy dwóch barokowych miejscach kultu religii mojżeszowej, obeszliśmy je, bo jedna była zamknięta, zaś wnętrze drugiej to po prostu instytucja kulturalna, z korytarzem z wejściami do pomieszczeń biurowych.
Po obejrzeniu synagog, zauważyliśmy wielki drewniany pomnik w kształcie wielokrotnie na siebie nakładających się gwiazd Dawida oraz listę mieszkańców Kiejdan, którzy z narażeniem życia ratowali życie swoich żydowskich sąsiadów. Następnie udaliśmy się Senoji gatve w poszukiwaniu kościoła ewangelicko-reformowanego (kalwińskiego), gdzie jest pochowany Janusz Radziwiłł i jego rodzina. Ruszyliśmy więc tą ulicą, doszliśmy do kamienicy z kolekcją reprodukcji zamiast okien i jakimś kościołem w pobliżu, ale nie widzieliśmy nic, co by przypominało rynek, na jakim był pan Robert Makłowicz. Drogowskaz, z którego wyczytałem, że pokazuje kierunek na Stary Rynek, wynikało, że właśnie z tego kierunku przyszliśmy. Inna strzałka miała napis, na którym widniało "kunigas J. Radvila". Gdzie do cholery są te trumny Radziwiłłów, które pokazywał Robert Makłowicz? "Kunigas" -- no znam to słowo. Byli kunigasowie pruscy, jaćwiescy, litewscy. Kunigas to książę w językach bałtyjskich. Jakiś kunigas Radvila! I w tym momencie w ostatniej chwili powstrzymałem się od gestu, znanego młodym ludziom jako "facepalm", który polega na gwałtownym zakryciu twarzy otwartą dłonią, a właściwie palnięciem się otwartą dłonią w czoło. Przecież "Janusas Radvila" to Janusz Radziwiłł! Ponieważ wiedziałem, że Radziwiłłowie tytuł książęcy otrzymali od cesarzy rzymskich (czyli w praktyce niemieckich), w pierwszej chwili nie kojarzyłem litewskiego "kunigasa" z tym rodem. Ale nie oszukujmy się, w pierwszej chwili w ogóle nie skojarzyłem litewskiego nazwiska "Radvila" ze znanymi z historii Polski "Radziwiłłami". Jakaś mgła pokowidowa, czy coś w tym rodzaju!
Staliśmy oto właśnie przed tym kalwińskim zborem, w którym był Robert Makłowicz! Weszliśmy więc przez otwartą furtkę na kościelny plac. Ponieważ wejście główne było zamknięte, odkryliśmy, że otwarte są drzwi boczne. Co prawda przed kościołem umieszczono tabliczkę z cennikiem za wstęp, nie natknęliśmy się na nikogo, kto by takie opłaty pobierał. Przeszliśmy więc przez środek pozbawionego ozdób (wiadomo, kalwini) kościoła, który w dodatku szpeciły jakieś sprzęty opakowane w czarną folię przypominającą worki na śmieci, i doszliśmy do wejścia do krypty grobowej. Schodząc zobaczyliśmy litewską wycieczkę. Pani przewodnik intensywnie coś tłumaczyła, ale nasza nieznajomość języka litewskiego nie pozwoliła nawet na domyślenie się, o czym mówiła. Tak czy inaczej obejrzeliśmy trumienki dzieci Janusza Radziwiłła, tudzież wielką trumnę samego hetmana, który zmarł na zamku w Tykocinie. Sienkiewicz sobie wymyślił, że towarzyszył mu wierny Charłamp, którego czytelnik poznał już w "Ogniem i mieczem", ale tak naprawdę tylko miejsce jego śmierci jest pewne, tak samo jak miejsce pochówku. Kiedy wchodziliśmy po schodach opuszczając kryptę, pani przewodniczka spytała nas, czy jest "good", na co odpowiedzieliśmy pozytywnie, po czym opuściliśmy zbór i ogrodzony teren wokół niego. Mieliśmy więc szczęście, że trafiliśmy na tę litewską wycieczkę. Dzięki temu w ogóle weszliśmy do grobowca Radziwiłłów, a na dodatek weszliśmy za darmo, bo nikt od nas żadnej opłaty nie zażądał.
Skręciwszy w lewo trafiliśmy na Wielki Rynek (Didziosios Rinkos), a więc ten, z którego nadawał Robert Makłowicz, gdzie mogliśmy podziwiać ratusz i barokowe kamieniczki kiejdańskich mieszczan. Na moment weszliśmy na most na rzece Niewiaży, po czym udaliśmy się wzdłuż pierzei z tymiż kamieniczkami w ulicę będącą jej przedłużeniem, żeby zajrzeć do informacji turystycznej. Jarek zbiera stemple do swojego notatnika, więc został tam w pełni usatysfakcjonowany, ja natomiast spytałem (po angielsku) o jakąś restaurację z miejscowym jedzeniem. Jedna z pracownic obszernego biura pokazała nam jakiś punkt na uproszczonej mapce, którą wzięliśmy ze stosiku darmowych ulotek, więc ruszyliśmy w jej poszukiwaniu, ale mapa była na tyle uproszczona, że w rzeczywistości mogła to być jedna z kilku restauracji, na jakie trafiliśmy.
Tutaj czytelnikom należy się wyjaśnienie. Otóż bardzo chcieliśmy trafić tam, gdzie pan Robert Makłowicz spożył ogromnego cepelina (kartacza, pyzę) nadziewanego mięsem i polanego obficie śmietaną, do którego podano mu koszyczek z kromkami chleba (taki wschodnioeuropejski zwyczaj). Mieliśmy do niego wielki żal, że w swoim youtube'owym filmiku nie powiedział, co to była za knajpa. Już po powrocie na kwaterę w Hołnach Mejera Jarek obejrzał go jeszcze raz robiąc co jakiś czas stop i w ten sposób odkrył, że nasz idol pokazał jednak nazwę tej restauracji, ale ona mignęła tak szybko, że przy normalnym oglądaniu nie było nawet szans zwrócić na nią uwagę.
Tak czy inaczej, usiedliśmy w ogródku jednego lokalu, który wyglądał przyzwoicie, a i goście nad talerzami wyglądali na zadowolonych. Tylko, że w karcie nie znaleźliśmy nic typowo litewskiego, więc stwierdziliśmy, że szukamy dalej. Lokal tyle pięknej co prostej i zrozumiałej dla Polaka nazwie "Arbata i Kava" ominęliśmy, bo chcieliśmy jeść a nie pić (żartuję, był zamknięty). Ponieważ jednak głód zaczął nam już poważnie doskwierać, usiedliśmy w restauracji o nazwie Oase, przed którą napis kredą na czarnej tablicy informował, że można tam tego dnia zjeść cepelinai. Cepeliny, zwane też kartaczami, moi teściowie nazywają po prostu pyzami, zaś kiedy się sprowadziliśmy do Białegostoku i przez rok mieszkaliśmy z nimi, Agnieszki mama robiła je całkiem często. Tak mi smakowały, że pożerałem ich, no może nie gargantuiczne, jakby powiedział pan Robert, ale jednak duże ilości, przez co dość szybko przybrałem na wadze. Kartaczy teraz raczej nie jadam, ale skoro byliśmy w kraju, gdzie są specjalnością, można, a nawet trzeba sobie na taką rozpustę pozwolić.
Usiedliśmy przy stoliku przy oknie. Stół pod ścianą zajmowała spora miejscowa wielopokoleniowa rodzina. Uśmiechnięta kelnerka przyniosła nam karty, które były wyłącznie w wersji litewskiej. Żadnej angielszczyzny w najmniejszym fragmencie. Możemy się wszyscy zżymać na jakość tłumaczeń dokonywanych przez Google translator. Faktycznie dłuższe frazy i zdania, jeszcze często tej aplikacji sprawiają poważne problemy, ale do tłumaczenia menu w restauracjach to całkiem użyteczne narzędzie. Wystarczy nastawić na tłumaczenie wprost z kamerki, i oczom naszym na oryginalnej karcie widzianej przez telefon ukazuje się napis w pożądanym przez nas języku. Nie powiem, żeby tłumaczenie było jakieś idealne, bo przy nazewnictwie potraw restauracje potrafią być idiomotwórczy (yyy, nie jestem pewien, czy takie słowo istnieje, ale wiadomo o co chodzi). Tak czy inaczej, zrozumieliśmy, jakie obiady Oase miała do zaoferowania. Wziąłem więc "łapę niedźwiedzia", która jednak z tym średniowiecznym przysmakiem nie miała nic wspólnego. Był to po prostu schabowy pokryty roztopionym serem obficie posypany zielem, które nazywamy czosnek niedźwiedzi. Nasze panie zjadły jakiś kotlet z kurczaka. Jedzenie było smaczne i złego słowa na nie nie powiem, ale nie były to żadne specjalności typowe dla naszych północno-wschodnich sąsiadów. Niemniej w tamtym momencie najważniejsze było zaspokojenie głodu.
Postanowiliśmy zobaczyć coś więcej niż tylko stare centrum miasteczka, więc ruszyliśmy na całkiem długi spacer ulicą Didzioi, która następnie przechodzi w Giedymina, tylko, że my już tam nie poszliśmy, bo przy cerkwi prawosławnej skręciliśmy w ulicę Basanaviciusa. Naszą ambicją było dotrzeć do minaretu zbudowanego przez carskiego generała Totlebena, który przejął był kiejdański majątek Czapskich po powstaniu styczniowym. Rosyjski generał postawił tę turecką wieżyczkę na pamiątkę wojny krymskiej, więc nie ma ona raczej nic do czynienia z litewskimi muzułmanami. Kierowaliśmy się mapką, którą wzięliśmy z punktu informacji turystycznej, ale był to plan uproszczony, bo nie mieścił na małej powierzchni wszystkich interesujących obiektów. Wg niej minaret miał być przed rzeką idąc z naszego kierunku, ale plan w przewodniku pokazywał go gdzieś daleko za rzeką. Mogliśmy oczywiście zdać się na nawigację google, ale doszliśmy do wniosku, że chyba jednak chce nam się już wracać na kwaterę. Biegnącą wzdłuż miejskich terenów zielonych ulicą Tito dotarliśmy do parterowych, często drewnianych, zabudowań, między przeszedłszy między którymi znaleźliśmy się przy dwóch barkowych synagogach, a więc na Starym Rynku, który pierwotnie wziąłem za zwykły parking. Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Wyjechawszy z Kiejdan i ujechawszy odpowiedni dystans, skręciliśmy w lewo w polną drogę, żeby dojechać do tajemniczej ceglanej konstrukcji, która nie była ani wiatrakiem, ani kaplicą. Obejrzeliśmy ją dokładnie, ale nadal nie wiemy czym była. Tablica, która się tam znajdowała była po litewsku, ale z tego co się zdołałem zorientować, nie dotyczyła tego konkretnie gmachu.
Z pewnością w Kownie i nawet w Kiejdanach można było zobaczyć coś jeszcze. Nie udało nam się podjechać do kowieńskiej synagogi, ale dobre i to, że zwróciliśmy na nią uwagę z okien samochodu. Meczetu w tym mieście też nie odwiedziliśmy. Co tu dużo gadać? Po każdej wizycie w jakimkolwiek miejscu zawsze pozostaje pewien niedosyt. Można się tylko pocieszać, że lepszy niedosyt niż przesyt, i zawsze miło jest pomyśleć, że oto jest pretekst, żeby dane miejsce odwiedzić raz jeszcze. Wiem, że to raczej mało realne, bo czas mamy ograniczony, a fascynujących miejsc na świecie jest zbyt wiele, żeby gdzieś wracać, ale nigdy nic nie wiadomo.
W hołneńskiej Vynotece kupiliśmy tym razem wino gruzińskie, które bardzo przyjemnie zwieńczyło nasz dzień pełen turystycznych wrażeń. Januszowi Radziwiłłowi litewscy rodacy wystawili pomnik na środku Wielkiego Rynku. Nikt z nas nie był w jego skórze, i nikt do końca nie zrozumie jego motywów, ale obraz namalowany przez Sienkiewicza jest dla mnie nadal bardzo sugestywny. Jakoś się do tego litewskiego magnata przekonać nie mogę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz