We wtorek rano wyjechaliśmy w kierunku granicy z Litwą. O miejscu jej przekraczania, które kiedyś było po prostu przejściem granicznym kontrolowanym przez służby obu krajów, nadal się mówi "Ogrodniki", choć wieś Ogrodniki leży po stronie polskiej przed Hołnami Mejera. Zabudowań, gdzie dawniej odbywały się odprawy, nie rozebrano, więc przez nikogo nie niepokojeni spokojnie je minęliśmy, którym to czynem sprawiliśmy, że znaleźliśmy się nagle w innym państwie.
Pierwszy i jak na razie ostatni raz, kiedy z Agnieszką przekraczaliśmy tę granicę, miał miejsce w 2003 roku, i teraz jadąc do Łoździei (Lazdiai), czyli pierwszej miejscowości po stronie litewskiej, poczuliśmy, jakbyśmy przeżywali coś w rodzaju deja vu, ponieważ krajobraz się praktycznie nie zmienił. Trudno zresztą żeby się zmienił na tym odcinku, ponieważ zarówno wtedy jak i teraz trudno tam zanotować obecność człowieka. O ile w 2003 r. jechaliśmy naszym fiatem uno do Wilna, więc skręcaliśmy na Olitę (Alytus), o tyle teraz obraliśmy drogę na Mariampol (Marjampole), ponieważ naszym celem tego była Żmudź, a konkretnie Kiejdany. Zanim jednak mieliśmy tam dotrzeć, ważnym punktem naszego planu było Kowno (Kaunas), miasto niegdyś leżące w strefie przygranicznej Litwy z okupowaną przez Krzyżaków Żmudzią.
Wyjeżdżając z Łoździei opuściliśmy region zwany przez Litwinów Suvalkai, a więc Suwalszczyznę. Jadąc w kierunku Mariampola, a i potem już na Kowno (przypomniał mi się fragment filmu z Bogusławem Kobielą, a konkretnie scena, gdzie przypadkiem wplątał się w demonstrację OZN i ONR, podczas której przedstawiciele tej pierwszej organizacji wykrzykiwali "Na Kowno!" wzywając marszałka Ewarda Rydza-Śmigłego do opanowania stolicy niepodległego państwa litewskiego w czasach dwudziestolecia międzywojennego), zaobserwowaliśmy, że Litwa jest krajem, który jakoś tak zatrzymał się na latach 80., jeśli nie wcześniejszych. Wsi na Litwie jest bardzo mało, co nie powinno nas dziwić, jeżeli weźmiemy pod uwagę liczbę ludności zamieszkującą ten kraj, oraz populację miast, przede wszystkim Wilna i Kowna, ale te, które mijaliśmy przypominały mi wsie polskie z początku lat 70. Wiele drewnianych chat i stodół, gdzieniegdzie strzecha, a o tym, że jest już XXI wiek przypominały tylko samochody stojące na podwórkach. Stan dróg też nas nie zachwycił. Zanim bowiem trafiliśmy na autostradę, której odcinkiem dotarliśmy do Kiejdan, do Kowna jechaliśmy wąskimi szosami z wątpliwej jakości asfaltem. Drogi te miały jednak jeden plus. Na bardzo długich odcinkach były praktycznie puste.
Kowno to miasto o bardzo ciekawej historii. Jeszcze przed unią z Polską handlowało z Gdańskiem. Jednakże to dopiero w 1408 r. Witold uczynił z osady pod zamkiem miasto. Zaraz po rozbiorach miasto przypadło Rosji, ale po utworzeniu przez Napoleona Księstwa Warszawskiego, jego część przypadła tej namiastce państwowości polskiej i tak też pozostało po Napoleona upadku, w wyniku czego powstało zależne od Rosji, ale autonomiczne i polskojęzyczne Królestwo Polskie, zwane Kongresowym. Paradoksalnie więc np. Marjampol i dwie dzielnice Kowna znalazły się w obrębie Kongresówki, a w tym samym czasie Białystok i okolice podlegały bezpośrednio administracji rosyjskiej.
Myśląc o Kowieńszczyznie automatycznie przychodzi mi do głowy Melchior Wańkowicz, który choć urodzony w Kałużycach, białoruskim majątku ojca, po jego śmierci został oddany na wychowanie rodzinie matki w Nowotrzebach w pobliżu wsi Jodańce (Juodaniai). W swoich wspomnieniach pisze o polskim dworze, w którym panował matriarchat (władza przechodziła tam z babki na wnuczkę), a także o wiejskiej ludności białoruskiej! Na północ od Kowna!
Jak wiemy z historii, wykuwanie się nowych państw narodowych w naszym kawałku Europy, nie było rzeczą łatwą ani prostą. Stosunki polsko-litewskie miały swoje wzloty i upadki nawet w czasach wspólnej Rzeczypospolitej, ale po powstaniu styczniowym, myślenie kategoriami plemienno-etnicznymi zyskało przewagę nad koncepcją wielonarodowej Rzeczypospolitej, nie bez współudziału zaborców. Austriacy popierali ruch Ukraińców, którzy stopniowo przestali nazywać siebie Rusinami, a Rosjanie w swoim imperium wspierali ruchy mające na celu odrodzenie świadomości odrębności Litwinów od Polaków. Czy jednak mamy prawo przypisywać wszystko spiskom władz zaborczych? Druga połowa XIX wieku to czas wielkich "odrodzeń" narodowych. Pojawia się warstwa inteligencji, bo wcale niekoniecznie dawnej arystokracji, która tworzy i pielęgnuje poczucie odrębności Słoweńców, Chorwatów, Rumunów, Słowaków, a także Ukraińców, Białorusinów i Litwinów. Tak jak w zgermanizowanych Czechach odtworzono rodzimy słowiański język, tak też w spolonizowanej Litwie pojawili się działacze stawiający sobie za cel odrodzenie roli języka litewskiego, co nie było wcale łatwe, bo przecież już w czasach Jagiellonów oficjalnym językiem Wielkiego Księstwa Litewskiego był ruski (dziś powiedzielibyśmy starobiałoruski). Litewskim posługiwali się chłopi ze żmudzkich wsi, a jak już wiemy od Wańkowicza, wokół Kowna, że nie wspomnę Wileńszczyzny, mieszkała ludność zarówno polska (być może spolonizowana), jak i białoruska. To wszystko się w ciągu półwiecza zmieni.
Generał Lucjan Żeligowski zajmuje dla Polski Wilno, a więc starą stolicę Wielkiego Księstwa, więc Litwini z ciężkim sercem urządzają stolicę swojego niepodległego państwa w prowincjonalnym Kownie. Pod autorytarnymi nacjonalistycznymi rządami Antanasa Smetony mniejszości polskiej nie jest lekko. Nie ma się jednak co czarować, "Litwin" Piłsudski, znany ze swojego wyczucia kwestii narodowościowo-etnicznych, w przeciwieństwie do endeków, specjalnym opiekunem języka litewskiego na Wileńszczyźnie tez nie jest. Poza tym na jakiejś zasadzie, pomimo objęcia pełni władzy w 1926 r. i pozbawieniu endeków szans na władzę, tzw. Litwa Środkowa, ani część Białorusi i Ukrainy należące do II Rzeczypospolitej wcale nie stały się autonomicznymi częściami federacji, o jakiej marzył Piłsudski, a stały się integralnymi częściami unitarnego państwa polskiego.
Jak wiemy w 1940 r. Litwini likwidują swoje państwo poddając się Sowietom, żeby następnie przejść pod rządy niemieckie, podczas których wielu z nich kolaborowało z nazistami, biorąc m.in. udział w mordowaniu ludności żydowskiej. Kiedy Sowieci po raz drugi zajęli Litwę utrzymali się tam przez niemal pół wieku.
O historii można bez końca i o tym, że sąsiedzkie stosunki z naszą sojuszniczką z NATO i Unii Europejskiej łatwe nie były i nie są, też można dużo pisać. Jako człowiek pokój miłujący, bardzo bym chciał, żebyśmy z Litwinami się naprawdę zakolegowali, bo nasze spory o zaszłości historyczne żadnemu z naszych narodów nie służą.
Tymczasem dojechaliśmy do Kowna i zatrzymaliśmy się na dużym parkingu w pobliżu zamku. Jarek i nasze żony dziarskim krokiem pomaszerowali do parkometru znajdującego się po jego drugiej stronie, zaś ja, jako że zostałem przy samochodzie, zostałem zagadnięty przez mężczyznę, może w moim wieku, może minimalnie starszego lub młodszego, który idąc sprężystym, choć nieco kulejącym krokiem moim kierunku, z daleka krzyczał "laba diena" (dzień dobry). Początkowo myślałem, że to jakiś strażnik parkingu, który zaraz będzie chciał opłaty, ale w takim razie po co stałby tu parkometr? Tymczasem mężczyzna zorientowawszy się, że po litewsku się nie porozumiemy, spytał, czy "możem po russki rozgoworiwat'". Odpowiedziałem twierdząco, na co on jednym słowem określił swoją sytuację, mówiąc że jest "biezdomnyj" i że prosi o wsparcie. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że "dienieg u mienia nietu", ponieważ posługuję się kartą. Po chwili jednak wrócił Jarek, któremu zostały jakieś drobne reszty z parkometru. "Biezdomnyj" podszedł do nas ponownie. Ponownie też pozdrowił nas "laba diena", po czym przedstawił swoją sytuację człowieka pozbawionego dachu nad głową po rosyjsku. Jarek wręczył mu 40 eurocentów, jakie wydał mu automat, za co został nagrodzony wyrażonym wzruszonym głosem przy poważnej minie "spasibo!"
Podeszliśmy w pobliże zamku, gdzie dostrzegłem zaparkowaną hulajnogę estońskiej firmy "Bolt", która identyczne hulajnogi ma również w Białymstoku. W związku z tym ostatnim posiadam odpowiednią aplikację i czasami z "boltów" korzystam poruszając się po mieście. Postanowiłem więc spróbować, czy apka zadziała też w innym państwie. Okazało się, że bez problemu uruchomiłem elektryczny pojazd i zrobiłem sobie małą rundkę dookoła placu. Tymczasem Jarek został nieco z tyłu, ponieważ robił zdjęcia zamkowi. W ten sposób znalazł się w pobliżu rodziny Czechów (rodzice i nastoletnie dzieci), którzy przemierzali tę część Europy na rowerach! Tata-Czech zagadał coś chyba po angielsku, ale Jarek odpowiedział po czesku, po czym tata-Czech zrewanżował się zdaniem po polsku. Jarek tak już jakoś wygląda, że gdzie tylko pojedziemy, tam ktoś go pyta o drogę biorąc go najwyraźniej za miejscowego. Kiedyś w Budapeszcie o dojazd do pewnej stacji metra zapytał go nawet rodowity Węgier, a Jarek, który po węgiersku nie mówi, węgierskiemu prowincjuszowi odpowiedział przy pomocy planu miasta i kilku gestów i słów.
Po tym, jak Czesi pojechali na swoich rowerach dalej, ja odstawiłem hulajnogę, a i Jarek dołączył, poszliśmy już całą czwórkę kilka kroków dalej, żeby na ławce spożyć kanapki, jakie wzięliśmy ze sobą na śniadanie. Stosując bowiem tzw. post przerywany (intermittent fasting), nie zjedliśmy żadnego posiłku przed wyjazdem, ponieważ jeszcze nam się nie otworzyło tzw. okienko żywieniowe. Tylko Jarek, który w żadne diety się nie bawi, coś spożył jeszcze w Hołnach Mejera.
Usiedliśmy więc przy posągu konnego rycerza, którego imienia na próżno szukaliśmy dookoła -- żadnego napisu nie było. Po przeciwnej stronie, w cieniu drzew na ławkach i na wózkach inwalidzkich siedziała grupa emerytów pod opieką ludzi z kamizelkami z napisem Raudonasis Kryžius (Czerwony Krzyż). W pewnym momencie grupa starszych państwa zaczęła śpiewać jakąś pieśń, a ja niestety zbyt późno wpadłem na pomysł, żeby ich nagrać. Kiedy w końcu ten pomysł przyszedł mi do głowy i wydobyłem telefon, kowieńscy emeryci przestali śpiewać. Mniej więcej w tym samym czasie co my, ci, którzy mogli chodzić na własnych nogach, wstali z ławek, i cała grupa ruszyła w dalszą drogę po parku.
My natomiast odbiliśmy w lewo w ścieżkę okalającą prawdopodobnie dawną fosę, w miejscu po której ustawiono wielką scenę, gdzie prawdopodobnie tego dnia miały się odbyć jakieś występy muzyczne. Tymczasem doszliśmy do gotyckiego kościoła pod wezwaniem św. Jerzego (Sv. Jurgio Kankinio baznycia), pobernardyńskiego, z którego średniowiecznej przeszłości ostały się tylko mury, ponieważ w samym XVII wieku budowla płonęła trzykrotnie, w tym w czasach "potopu". Po obejrzeniu dość skromnego wystroju świątyni zarządzanej obecnie przez franciszkanów, poszliśmy w kierunku głównego placu miasta.
Zanim tam jednak doszliśmy musieliśmy przejść przez wąziutką uliczkę Papilio (Papilo gatve), gdzie natknęliśmy się na niespodziewaną przeszkodę. Oto bowiem w tąż wąską drogę próbował skręcić samochód ciężarowy, któremu się to jednak nie udało. Stał więc tak w poprzek nie zostawiwszy wystarczająco szerokiej szczeliny z żadnej strony, przez którą moglibyśmy się przecisnąć. Po kilku minutach wysiłków kierowcy i jego pomocnika, który z zewnątrz próbował dawać koledze wskazówki, udało się samochód wycofać na tyle, żebyśmy mogli obok niego wyjść na niewiele szerszą ulicę A.Jaksto. Ciężarówka musiała jednak znowu przystanąć, bo dalsza jazda groziła porwaniem plandeki przez ostry dach narożnego domu. Nie śledziliśmy już jednak dalszych przygód niefortunnego kierowcy i jego pomocnika, tylko pomaszerowaliśmy wprost w stronę ratusza. Nie wiem, czy w nim, lub wokół niego odbywały się jakieś roboty, ale wysoki biały budynek otoczony był płotem oblepionym plakatami obwieszczającymi jakieś wydarzenia kulturalne. Nie mam jednak pojęcia, czy faktycznie coś tam robiono, czy ten płot służył jedynie celom reklamowym. Jeżeli to drugie, to nie był to najlepszy pomysł.
Stwierdziliśmy, że przy Placu Ratuszowym (Rotušės aikštė) powinniśmy się napić kawy, i choć widzieliśmy, że kawiarni jest przy tym rynku więcej, usieliśmy przy stoliku w ogródku przy ulicy lokalu o nazwie Chocolaterie. Minąwszy raczej zaniedbany budynek z czerwonej cegły a za nim dziwną drewnianą konstrukcję pełniącą chyba funkcję furtki prowadzącej na podwórko, dostrzegliśmy ładną kamienicę, a przed nią stoliki. Chociaż są tacy, którzy powiadają, żeby nie ufać pierwszemu lepszej lepszej okazji i dać sobie szansę na lepszy wybór, stwierdziłem, że jednak czasami intuicja podpowiada słusznie, że pierwszy wybór jest słuszny. Dlatego zatrzymaliśmy się w Chocolaterii. Wkrótce podeszła do nas kelnerka, która obsłużyła nas po angielsku. Agnieszka zamówiła kawę z mlekiem, Jola cappucino, a Jarek i ja po affogado, czyli espresso z gałką lodów.
Zadowoleni z drugiej tego dnia kawy, ruszyliśmy dalej wzdłuż tej samej pierzei Placu Ratuszowego, żeby doszedłszy do jego rogu, wejść na ulicę Wileńską (Vilniaus gatve). Zanim się jednak w nią zagłębiliśmy, zajrzeliśmy do drugiej tego dnia świątyni katolickiej, a mianowicie do katedry św. Apostołów Piotra i Pawła. O tym już jednak w następnym odcinku :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz