Katedra świętych Apostołów Piotra i Pawła w Kownie to kościół, którego budowę rozpoczęto w roku 1413, a więc w tym samym, co unia polsko-litewska podpisana w Horodle. Była to więc epoka wznoszenia ceglanych budynków w stylu gotyckim. Ostatecznie stawianie murów ukończono ponad dwieście lat później, a dokładnie w 1624, kiedy doprowadzono do końca budowę naw i wież, ale ostatecznie konstrukcja była kompletna w 1655 r., a więc w czasach, kiedy w Europie panował już barok. Kowieńska świątynia przechodziła kilkakrotnie przebudowę, a w 1755 r. zyskała barokowy ołtarz autorstwa Tomasza Podhajskiego. Uważni czytelnicy mojego bloga pewnie już się zorientowali, że nie jestem wielkim zwolennikiem tego stylu, ale to nie jest dokładnie tak. Włoskie barokowe bazyliki są naprawdę zjawiskowe. Kiedy dodatkowo zdamy sobie sprawę, że barok stanowił w wieku XVII, ale nawet jeszcze w XVIII, kiedy da się zauważyć pewne ukłony w stronę klasycyzmu, powiew świeżości, żeby nie powiedzieć "nowoczesności", wszystko zaczyna wyglądać nieco inaczej. Nie ukrywam rozczarowania, kiedy wchodzę do wnętrza wczesnośredniowiecznego, np. romańskiego, lub gotyckiego z pełnego lub schyłkowego średniowiecza i zastaję tam wnętrze urządzone w całkowicie barokowym stylu, ale potrafię jednak przyznać, że dobry barok potrafi robić wrażenie. Warto bowiem sobie uświadomić i to, że nie wszędzie zaraz po gotyku dotarł styl renesansowy. Mogło być tak, że barokiem zastępowano nie rzeźby i obrazy w stylu renesansowym, ale właśnie wytwory sztuki gotyckiej. Epoki w sztuce to w końcu wynik obserwacji teoretyków, którzy mogli się pojawić dużo później niż owe epoki. Mogło minąć trochę czasu, zanim się zorientowano, że malarstwo manierystyczne to już jednak coś innego, niż malarstwo quattrocenta, albo że w XVII wieku sztuka przeszła już kolejną metamorfozę.
Tak czy inaczej, barokowe wnętrze gotyckich murów kowieńskiej katedry bardzo mi się podobało, a zwłaszcza ołtarz z figurami apostołów z białego marmuru. Na uwagę zwracają epitafia na tablicach umieszczonych na ścianach kościoła, bowiem znajdziemy tam napisy po polsku, po litewsku, ale też grażdanką po rosyjsku.
Dodatkową i wzruszającą ciekawostką kowieńskiej katedry jest kącik z zabawkami dla dzieci! Nie wiem, czy kościół organizuje jakiś nadzór i opiekę nad maluchami w tym miejscu, podczas gdy rodzice lub dziadkowie się modlą, ale tak czy inaczej świetny pomysł wynikający ze zrozumienia, że małe dzieci nie są w stanie spokojnie przesiedzieć godzinę mszy.
Z katedry wyszliśmy z powrotem na Vilniaus gatve, i poszliśmy nią nieco w głąb, ale pomimo swego uroku, wydawała się jakaś martwa i sennie małomiasteczkowa, a to pewnie z powodu pozamykanych lokali gastronomicznych, w tych dwóch gruzińskich, tudzież nieczynnych sklepów z pamiątkami. Był wtorek, wczesne popołudnie, więc nie umieliśmy sobie wytłumaczyć tego stanu rzeczy inaczej niż bankructwem małego i średniego biznesu na tej ulicy. Otwarta była księgarnia, ale po litewsku nie czytam, więc oparłem się pokusie zakupu.
Prowincjonalne wrażenie wywoływały również kamieniczki, których wysokość nie przekraczała dwóch pięter, a najczęściej były to domy z tylko jednym piętrem. Mam słabość do takiej zabudowy, bo tak sobie kojarzę pierwszą połowę XIX wieku, kiedy europejscy mieszczanie nie obrośli jeszcze w piórka dzięki przemysłowi i nie zaczęli stawiać wielkich wystawnych kamienic. Tyle, że w Kownie pod władzą carską nie wolno było zresztą budować domów wyższych niż trzy piętra.
Doszliśmy do dwóch budynków z czerwonej cegły wyglądających na gotyckie, z których jeden mieścił restaurację i wkrótce za nimi zdecydowaliśmy się zawrócić, ponieważ po raz kolejny trafiliśmy na roboty drogowe, które niestety nie przydają żadnej ulicy atrakcyjności.
Znaleźliśmy się z powrotem na Placu Ratuszowym, gdzie przy wylocie na ulicę Wileńską też toczyły się jakieś prace remontowe, choć może nie toczyły się pełną parą, ponieważ operator jednej z niewielkich maszyn w najlepsze sobie uciął drzemkę w jej kabinie.
Ratusz, jak już wcześniej wspomniałem, był otoczony metalowym ogrodzeniem, co wskazywało, że wokół niego też coś robiono. Postanowiliśmy więc wejść do barokowego kościoła św. Franciszka Ksawerego należącego do zakonu jezuitów. Ponieważ jednak wszystkie drzwi od strony rynku były zamknięte, ruszyliśmy dalej, w kierunku tzw. Domu Perkuna. Nazwę tę ukuto jakoś tak w drugiej połowie XIX wieku, ale prawda jest taka, że budynek nie ma nic wspólnego z czczonym przez dawnych Bałtów bogiem. Został wzniesiony w XV wieku jako przedstawicielstwo kupców gdańskich, przez co Kowno zostało połączone więzami handlowymi z potężną Hanzą. Już jednak sto lat później budynek nabyli jezuici, którzy tam urzędowali do 1773 roku, czyli do czasu kasacji zakonu. Pod władzą rosyjską mieściła się tam szkoła i teatr. Przewodniki podają, że chadzał tam na przedstawienia Adam Mickiewicz i że obecnie mieści muzeum poświęcone Adamowi Mickiewiczowi. Na próżno jednak szukaliśmy otwartego wejścia czy też jakiejkolwiek tabliczki informującej o muzeum, którego patronem byłby Adomas Mickievicius.
Moją uwagę natomiast zwrócił napis na bramie i wielki nowoczesny budynek znajdujący się w głębi za Domem Perkuna, ponieważ było to ni mniej ni więcej, a gimnazjum jezuickie. Znajdowaliśmy się bowiem na zapleczu kościoła św. Franciszka Ksawerego, który jezuici odzyskali w dwudziestoleciu międzywojennym, a potem znowu po upadku imperium sowieckiego w 1990 r. Właściwie nic nie powinno mnie dziwić, ale zdałem sobie sprawę, że pojęcie "gimnazjum jezuickie" znam tylko z historii i nigdy w życiu nie zetknąłem się z taką placówką we współczesnej rzeczywistości.
Postanowiliśmy przespacerować się brzegiem Niemna i w ten sposób dojść do miejsca, gdzie wpada doń Wilia. Zanim to jednak nastąpiło, przeszliśmy między kościołem a kamieniczką, na której narożnym balkonie umieszczono postać mężczyzny z pieskiem. Rzeźba tego samego człowieka siedzącego na ławce i jego psa, mieściła się też przy samym kościele, natomiast tabliczka na drzwiach do kamienicy informowała, że znajduje się tam muzeum poświęcone księdzu Juozasowi Tumasowi (Juozas Tumas), swego czasu bardziej znanego pod swoim pseudonimem literackim Vaižgantas. Żył na przełomie XIX i XX wieku i działał na rzecz odrodzenia i przywrócenia znaczenia językowi litewskiemu, przez co popadł w konflikt z hierarchią litewskiego kościoła katolickiego preferującą język polski. Działał też wśród litewskiej diaspory w Stanach Zjednoczonych i Łotwie. Nie ma odnośnika do tej postaci w polskiej Wikipedii. Nie ma się co oszukiwać, w Litwie najczęściej interesuje nas tylko to, co polskie. Innej Litwy nie chcemy nie tylko pojąć, zrozumieć, ale nawet poznać.
W Kownie łotewska firma "Bolt" ma nie tylko miejskie hulajnogi, ale również rowery.
Spokojnym spacerem dotarliśmy wzdłuż Niemna do cypla u zbiegu dwóch słynnych litewskich rzek. Zastanawialiśmy się przez moment, na jakiej zasadzie geografowie decydują, która rzeka wpada do drugiej, skoro wygląda to tak, jakby się po prostu zbiegły na zasadzie równości. Ponieważ jednak sami geografami nie jesteśmy, pozostaje nam zaufać ekspertom i ich pojmowaniu rzeczy. Neris, bo to jest litewska nazwa rzeki, którą Polacy i Białorusini nazywają Wilią (Vilija) wpada do rzeki o nazwie Nemunas, którą my znamy głównie z tytułu powieści Elizy Orzeszkowej "Nad Niemnem". Widok drugiego brzegu Wilii nie jest zbyt ciekawy, bo zawiera jakieś z rzadka ustawione budynki industrialno-biurowe, a dalej zwyczajne mieszkalne bloki znane na całym świecie.
Wróciliśmy spokojnym spacerem już wzdłuż Wilii do miejsca, gdzie stał samochód Janickich, czyli na parkingu w pobliżu Zamku, i udaliśmy się do kolejnego punktu, jaki zaplanowaliśmy zobaczyć w Kownie.
Jadąc przez centrum miasta, po skręcie z jednej dość ruchliwej ulicy w inną, mniej ruchliwą, dostrzegliśmy niejako w dole bardzo dobrze zachowany budynek z gwiazdą Dawida, a więc kowieńską synagogę, do której jednak nie zajechaliśmy. W stosunku do naszej trasy była usytuowana tak, że nie bardzo wiedzieliśmy jak można byłoby do niej dojechać, ale powodem, dlaczego się tam nie zatrzymaliśmy był czas, bo chcieliśmy tego dnia jeszcze dotrzeć do Kiejdan.
Podjechaliśmy niezbyt szeroką ulicą pod górę, skręciliśmy w prawo i zaparkowaliśmy przed ogromnym białym modernistycznym kościołem. Generalnie nie przepadam za modernistyczną architekturą sakralną, ale po latach mieszkania w Białymstoku przyzwyczaiłem się i nawet nauczyłem podziwiać olbrzymi biały kościół świętego Rocha.
Staliśmy teraz przed ogromnym kościołem Zmartwychwstania Pańskiego (Kauno Kristaus prisikėlimo bažnyčia -- tak, kościół po litewsku to trochę jak po polsku bożnica, tylko że nie jest to dom modlitwy chasydów, a regularny kościół katolicki). Naszym głównym celem przybycia w to miejsce, zwane Zieloną Górą, było jednak coś zgoła innego, mianowicie tzw. Funikular. Jeżeli nie wiecie, co to jest, to spieszę wyjaśnić, że tak naprawdę ta nazwa odnosi się do metalowej wajchy służącej chyba do hamowania wagonu, ale w Kownie nazwa ta przylgnęła do całej kolejki, którą w Polsce czasem zwie się zębatką. Jeżeli nadal nie wiecie, o co chodzi, to muszę się odnieść do Waszej znajomości kolejki na Gubałówkę w Zakopanem, na Górę Parkową w Krynicy, na wzgórze Petrin w czeskiej Pradze, czy do Górnego Miasta w Bergamo. O ile jednak w tych wymienionych miejscach pokonanie ich trasy pieszo mogłoby zająć trochę czasu i wysiłku, wagoniki kowieńskiego funikularu pokonują trasę bardzo krótką. W dodatku będąc przy kościele Zmartwychwstania znajdowaliśmy się przy jego górnej stacji, którą obsługiwał jeden mężczyzna. Po zakupie biletów, usadowiliśmy się w wagoniku, którego aranżacja przypominała mi nieco łódzkie tramwaje z końca lat 60. i początku 70., w których siedzenia były zrobione z wąskich drewnianych listewek. Nasza podróż nie trwała nawet trzech minut, a zorientowawszy się, że na ulicy, na którą wyszliśmy na dole nie ma dosłownie nic ciekawego do podziwiania, w takim samym czasie wróciliśmy na górę.
Weszliśmy do kościoła, gdzie w przedsionku kupiliśmy bilet, zaś pani w kasie słysząc, że mówimy po polsku, starała się też używać naszego języka. Wjechaliśmy windą na trzecią kondygnację, czyli na duży taras, skąd rozciągał się widok na panoramę miasta. Przy wysiadaniu z windy natknęliśmy się na całkiem sporą kolejkę elegancko ubranych ludzi pragnących znaleźć się na dole. Byli to goście rodziny, którzy wraz z nią świętowali chrzest dziecka w kaplicy znajdującej się po przeciwnej stornie wielkiego tarasu. Od strony funikularu rozciągał się dość miły oku widok starych kamienic, ale po przeciwnej na pierwszym planie widok zdominował budynek fabryczny stojący w bezpośrednim sąsiedztwie kościoła. Niemniej zrobiliśmy kilka zdjęć, po czym usiedliśmy na ławce, żeby odczekać aż wyczerpie się kolejka do windy. Wkrótce faktycznie tak się stało, a my zapragnęliśmy wysiąść na kondygnacji drugiej, gdzie napis informował, że znajdują się organy. Nie było nam jednak dane ich zobaczyć, ponieważ wszystkie drzwi na tym piętrze były zamknięte na klucz. Zjechaliśmy więc na poziom głównej nawy, gdzie jednak oprócz rozmiaru nie bardzo było co podziwiać -- prostota modernizmu jest z pewnością wartością samą w sobie, ale nie daje tez okazji do zawieszenia oka na czymś specjalnym.
Dopiero kiedy zeszliśmy do podziemi kościoła, gdzie znajdowały się toalety, w dużym hallu, z którego się do nich wchodziło, dostrzegliśmy obrazy współczesnych litewskich malarzy. Dość specyficzne miejsce do umieszczania dzieł malarskich, ale na szczęście niektóre z nich były całkiem interesujące, więc pewnie administratorzy budynku doszli do wniosku, że niezależnie od miejsca, sztuka potrafi się obronić.
Chwilę potem, pożegnaliśmy miłą panią w kasie, która odpowiedziała nam pięknym "do widzenia", wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy już prosto na Żmudź, do miasta, które pamiętać powinien każdy, kto kiedykolwiek czytał "Potop" Sienkiewicza, a przynajmniej oglądał film Hoffmana. Naszym celem były Kiejdany.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz