poniedziałek, 15 maja 2023

W stronę Umbrii I (San Marino), piątek, 5 sierpnia 2022

Długa podróż, jaką mieliśmy w perspektywie, nie pozwoliła nam porządnie się wyspać. Każde z nas rano przyznało, że to nie była najlepsza noc. Możliwe, że to były te same emocje, a może każdy miał inne. Prawda jest taka, że pomimo prawie nieprzespanej nocy, zmęczenia nie czuliśmy, ponieważ prawdopodobnie nie pozwalał na to poziom adrenaliny. 

Na śniadanie zrobiłem jajecznicę z polentą, która została z wczorajszej obiado-kolacji. Doszedłem do wniosku, że nie ma sensu zabierać tych kilku plasterków na naszą kolejną kwaterę, więc to, co nabyliśmy w Emilii Romanii musi zostać spożyte w Emilii Romanii. 

Po śniadaniu i kawie napisałem do Elisabeth esemesa, w którym przyznaliśmy się do uszkodzenia prysznica. Kto uważnie czytał moje poprzednie wpisy, ten pewnie pamięta, że zaraz na początku naszego pobytu w Funo, Agnieszka urwała (oczywiście niechcący!) pionową rurę, na której można było wieszać słuchawkę prysznica na różnych wysokościach. Chciała tylko tę słuchawkę na tej rurze przesunąć, a tymczasem ta ostatnia została jej w ręku straciwszy kontakt ze ścianą. Nie była to żadna przeszkoda w korzystaniu z prysznica, więc mimo, że nic nie wyszło z prób ponownego przymocowania konstrukcji do ściany, bo Agnieszka z pomocą Jarka próbowała rzecz całą naprawić, szkody nie zgłosiliśmy. Codziennie jednak dręczyły nas wyrzuty sumienia z powodu oporu jaki mieliśmy wobec zameldowania Elisabeth tego, co się stało w łazience. Sumienie dręczyło nas do tego stopnia, że ostatniego dnia jednak postanowiliśmy poinformować naszą gospodynię o urwanym prysznicu. 

Po wysłaniu wiadomości zeszliśmy z bagażami do samochodu, zostawiliśmy klucze od mieszkania na biurku i zatrzasnęliśmy za sobą drzwi. Ruszyliśmy na spotkanie kolejnego obszaru Italii. 

Zanim wjechaliśmy na autostradę, skręciliśmy na stację benzynową, gdzie Jarek zaopatrzył swój samochód w wystarczającą ilość paliwa, po czym nastąpiło długie pożegnanie z Bolonią. Otóż mimo, że znajdowaliśmy się już na autostradzie, cały czas znajdowaliśmy mieliśmy Bolonię po swojej prawej. Przez spory odcinek trasy jechaliśmy w korku, przy czym o stres przyprawiały nas szalejące tiry, których kierowcom wydawało się, że są zawodnikami Formuły 1.

Tiry i korkujące autostradę samochody w większości kierowały się na Ankonę, Jak wszyscy wiemy, jazda autostradą nie jest doświadczeniem o jakichś walorach estetyczno-poznawczych, więc dopiero po zjechaniu z niej pozbyliśmy się ich towarzystwa i poczuliśmy się trochę jak w naszych górach, ponieważ, żeby dojechać do granicy z San Marino, musieliśmy wjechać krętymi i wąskimi szosami przez rozmaite wsie należące administracyjnie jeszcze do Emilii Romanii. Granicę między tym regionem a Republiką San Marino chyba przegapiliśmy, albo była tak zakamuflowana, że nawet nie zauważyliśmy, kiedy znaleźliśmy się na terytorium innego państwa. 




 

Co to za twór to San Marino, że nie dał się porwać nastrojom zjednoczeniowym i zachował odrębną państwowość na pograniczu Emilii Romanii i Marche, czyli regionów zjednoczonego Królestwa Włoch? Wcześniej od czasu do czasu zadawałem sobie to pytanie, ale chyba nigdy nie było ono dla mnie na tyle ważne, żeby to sprawdzić. Tymczasem historia San Marino jest o tyle ciekawa, że zawiera pewną zagadkę, przynajmniej dla mnie. Nie jest to jakaś tajemnica, z której Dan Brown mógłby zrobić powieść sensacyjno-spiskową, ale jest to pewne zjawisko socjologiczno-polityczne, które na tle innych państewek włoskich stanowi swoisty wyjątek. 

Jak wiemy, w czasach, kiedy Polska po okresie monarchii patrymonialnej, gdzie cały kraj stanowił prywatną własność pierwszych Piastów dopiero wchodziła w okres feudalizmu, a więc ustroju gdzie zawodowym wojownikom nadano ziemię w zamian za służbę wojskową, i gdzie ci wojownicy (rycerze) przekształcili się we właścicieli majątków zarządzających chłopami, miejskie gminy w północnej Italii w dużej mierze już otrząsnęły się ze zwierzchności dawnych hrabiów i rycerzy wywodzących się z dawnej warstwy wojującej i rządzącej Longobardów i Franków. W XIII w. zaczęły rozkwitać organizmy państwowe znane jako komuny miejskie (to jest kwestia tłumaczenia, bo równie dobrze można to oddać jako "gminy miejskie"), czyli nic innego jak państwa-miasta o ustroju republikańskim. 

Wiemy też, że u schyłku średniowiecza i na początku renesansu zamożni obywatele (np. Medici we Florencji), lub zawodowi dowódcy najemnych wojsk (np. Sforzowie w Mediolanie) przejęli kontrolę nad swoimi miastami i to najczęściej całkiem legalnie i niemal niepostrzeżenie, że z czasem te mieszczańskie lub wręcz chłopskie rodziny zaczęły używać tytułów arystokratycznych, co oznaczało pewien rodzaj powrotu do feudalizmu, choć nigdy nie przyjął on już takiej formy jak w średniowieczu. Kto trochę czytał o historii Włoch, ten prawdopodobnie tak się do tego schematu swoistej refeudalizacji przyzwyczaił, że trudno mu uwierzyć, że jedno miasteczko-państewko się temu procesowi oparło i pozostało wolną komuną obywatelską, a więc de facto republiką. Oczywiście wiemy, że istniała Republika Wenecka, ale powiedzmy sobie szczerze, była to rzeczpospolita w jakimś stopniu podobna do Rzeczpospolitej Polsko-Litewskiej w tym sensie, że był to system oligarchiczny i mocno zhierarchizowany. Doża rządził niczym król. Tymczasem małe San Marino od średniowiecza po dziś dzień pozostało republiką. Jednym z istotnych czynników w utrzymaniu niepodległości tego państwa stanowiły dobre stosunki z papiestwem (pamiętamy jak papieże szkodzili swoim lennikom d'Este w Ferrarze i jak ich w końcu zniszczyli), które odgrywało rolę protektora małej komuny miejskiej. Ale dlaczego w samym San Marino nie pojawiła się jakaś zamożna rodzina czy jednostka, która wybiłaby się ponad współobywateli i zagarnęłaby władzę wyjednawszy sobie tytuł arystokratyczny od papieża? W historii fascynujące jest to, że nie jest twardą nauką i to, że nam się wydaje, że wykryliśmy jakąś dziejową prawidłowość, wcale nie znaczy, że ona naprawdę jest prawidłowością determinującą cokolwiek. Nie możemy lekceważyć czynnika przypadku. A przypadek był taki, że w San Marino nie pojawili się żadni Bentivogliowie, Scalierowie, Sforzowie czy Medyceusze. Widocznie sanmaryńskim mieszczanom ich ustrój bardzo odpowiadał i nikt nie chciał go zmieniać. 

Same początki miasta sięgają roku 301 n.e., kiedy to niejaki Maryn (tak bowiem brzmi polska wersja  imienia świętego eponima tego miejsca) założył wspólnotę modlitewną uciekających przed prześladowaniami chrześcijan na Monte Titano. Tak mówi legenda, w którą znowu nie ma powodu nie wierzyć, bo nie zawiera raczej elementów, które moglibyśmy uznać za zmyślone. 

W 1291 r. Państwo Kościelne uznało niepodległość miasteczka. W 1463 papież Pius II z wdzięczności za wojenne wsparcie San Marino, przyłączył doń trzy inne miasteczka: Florentino, Montegiardino i Serravalle. Faetano przyłączyło się dobrowolnie. Od tej pory obszar państwa nigdy nie uległ zmianie. Co ciekawe, San Marino musiało mieć jakąś magiczną moc przyciągania sympatii możnych tego świata, bo Napoleon Bonaparte chciał powiększyć terytorium tej republiki, ale jej obywatele się na to nie zgodzili poprzestając na swoim, jakby to powiedział Jan Kochanowski. Również Kongres Wiedeński uznał niepodległość San Marino. Podczas walk o zjednoczenie Włoch, Sanmaryńczycy przez pewien czas udzielili schronienia samemu Garibaldiemu, czynnie pomagali w jego zmaganiach, a wielu młodych obywateli walczyło ochotniczo po stronie rodzącego się Królestwa Włoch, ale nie wykazali żadnej chęci przystąpienia do nowego zjednoczonego państwa. I to zostało przez przywódców Italii uszanowane! Powiem szczerze, że do tej pory nie umiem wyjść z podziwu dla tak długiego pasma sprzyjających okoliczności w otoczeniu sił, które w ciągu tych ponad 800 lat nie były wolne od chciwości i chęci zagarnięcia cudzych terytoriów. A San Marino zawsze udawało się ocalić swoją niezależność. A może to święty Maryn jest tak potężnym patronem?! 

A teraz ciekawostka, która niejednego dumnego polskiego patriotę wpędzi albo we frustrację, albo w furię (istnieje jeszcze opcja kombinacji tych dwóch negatywnych emocji). Otóż w 1263 r. Sano Marino posiadało już pisany statut określający sposób rządzenia państwem. Jeśli zignorujemy ten dokument, to nie możemy zrobić tego samego ze Statuta Decreta ac Ordinamenta illustris Reipublicae ac Perpetuae Libertatis Terrae Sancti Marini  z 1600 roku, który to dokument uznaje się za pierwszą pisaną konstytucję państwową. Jak to nas uczono w szkole? I jak to z dumą powtarzamy co roku 3 maja? Zacytuję odpowiedni fragment ze strony internetowej Polskiego Radia: 

        3 maja 1791 Sejm Czteroletni uchwalił pierwszą polską ustawę zasadniczą. Konstytucja 3 Maja             była pierwszą w             Europie i drugą na świecie - po konstytucji Stanów Zjednoczonych - ustawą                 zasadniczą określająca podstawy             ustroju państwowego i społecznego.

No fajnie, ale jednak nie. Jeżeli policzymy uczciwie i rzetelnie, to pierwszą konstytucją były Statuty z San Marino (1600), drugą ustawa zasadnicza Republiki Korsykańskiej (1755), i dopiero potem pojawi się konstytucja Stanów Zjednoczonych (1787), a za nią nasza Ustawa Rządowa z 3 maja 1791 r. W ten sposób spadamy na pozycję trzecią w Europie i czwartą na świecie, odpowiednio spychając Francję na pozycję czwartą i piątą. Po tym iście ojkofobicznym wtręcie (Boże, jak pan musi tej Polski nienawidzić!), wróćmy do Najjaśniejszej Rzeczpospolitej San Marino, bo w tytulaturze akurat nasze państwa miały ten wspólny element (tak samo zresztą jak Rzeczpospolita Wenecka). 

 Samochód zostawiliśmy na parkingu numer 9, który Jarek już wcześniej wyszukał w internecie. Żeby z ulicy Napoleona Bonaparte dostać się na wyższy poziom skorzystaliśmy z windy. Następnie idąc cały czas łagodnym podejściem wchodziliśmy na coraz wyższy poziom uroczych uliczek. Po drodze minęliśmy grupę współczesnych rzeźb, aż doszliśmy do wejścia w murze, naprzeciw którego stała budka z kierującym ruchem policjantem, który pilnował, żeby w grupy turystów zmierzających po zebrze do przejścia w murze nie rozjechał samochód. Weszliśmy więc na kolejny poziom miasta, gdzie zauważywszy i zignorowawszy muzeum tortur (teraz każde zabytkowe miasto, w tym w Polsce, ma coś takiego i po zobaczeniu jednej takiej atrakcji, raczej nie ma się co spodziewać niczego oryginalnego w innym tego typu przybytku). Weszliśmy do zabytkowego kościoła św. Franciszka. 

Dlaczego piszę "zabytkowego", skoro większość kościołów w San Marino to obiekty zabytkowe? Otóż Jarek przeczytał w przewodniku, że to miasteczko można porównać do Disneylandu, tyle, że dziewiętnastowiecznego. Obiekty z tegoż stulecia to jak najbardziej już zabytki, ale ja byłem spragniony czegoś autentycznego, średniowiecznego albo renesansowego. Dlatego kościół św. Franciszka z 1361 r., mimo że przebudowywany w 1790 i 1978, nadal pozostawał najstarszą zachowaną budowlą w mieście-państwie. 

Ta informacja o "wybudowaniu zabytków" w XIX w. zdecydowanie wprowadziła mnie w lekką irytację, bo co to za przyjemność dla miłośnika staroci oglądać "nędzne imitacje" z tak bliskiego nam okresu. Kiedy jednak już później zacząłem szukać, które to konkretnie zabytki naśladujące średniowiecze pochodzą z dziewiętnastego stulecia, moje umiejętności znajdywania informacji okazały się niewystarczające. Wierząc, że słynne wieże zamkowe zostały wybudowane długo po wiekach średnich, nie potrafiłem się odpowiednio cieszyć ich urokiem. A na dodatek doczytałem, że pochodzą z XI w., zaś ostatnia ich przebudowa miała miejsce w wieku XV. W ten sposób zasłyszana od Jarka informacja z przewodnika zepsuła mi radość obcowania z reliktem wieków średnich! Tak to niestety bywa, kiedy się zbytnio zaufa temu, co napiszą inni. Ale wróćmy do chronologicznego przebiegu wydarzeń. 

Po krótkim spacerze z kościoła św. Franciszka, w którego średniowieczne pochodzenie szczerze wierzyłem, zaszliśmy do klasycystycznej bazyliki, która okazała się katedrą pod wezwaniem patrona eponima miasta, zbudowaną w 1855 r., a zaprojektowaną w 1826 r. przez Antoniego Serrę z Bolonii. Następnie udaliśmy się na niewielki plac, czy może raczej pomost otoczony masztami z flagami San Marino, z którego można było podziwiać widoki sięgające wybrzeża morskiego. 



 

Do budynku strzeżonego przez strażników w zabawnych z mojego punktu widzenia strojach, który wyglądał na ratusz, nie weszliśmy, ponieważ nie chcieliśmy czekać w kolejce po bilety. W związku z tym poszliśmy dalej, żeby po chwili znaleźć się w środku czegoś w rodzaju festiwalu imitującego dawny targ, jako że przechodziliśmy obok straganów z pamiątkami, ale też obok stołów, gdzie odbywały się warsztaty kulinarne dla dzieci. To był doprawdy wzruszający widok, a równocześnie budujący, bo oto młodzi ludzie uczyli się przyrządzać tradycyjne potrawy swojej ojczyzny. Obok zaś znajdowała się wystawa tradycyjnych narzędzi rolniczych, ale w mniejszej skali. Nie były to miniatury, ale jednak modele mniejsze od naturalnych rozmiarów sieczkarni i in. maszyn spotykanych dawniej w gospodarstwie rolnym. 

                                                Tak, nie mylicie się, to po rosyjsku! 


 





















Warto tutaj zauważyć, że w ciągu całego naszego niemal trzytygodniowego pobytu we Włoszech, tylko dwa miasta zrobiły na nas wrażenie prawdziwie turystycznych. Czy to Bolonia, czy to Parma, czy Rawenna lub Ferrara, wszędzie tam odnosiłem wrażenie, że to miasta gdzie toczy się całkiem normalne życie, choć oczywiście grupy turystów się tam trafiały. Żadne jednak nie robiło wrażenia miasta należącego do wakacjuszy, tak jak nasze Zakopane czy Władysławowo w sezonie. W odróżnieniu do tych ww włoskich miast, takimi miejscami, gdzie turyści stanowili zdecydowaną większość przechodniów w zatłoczonych ulicach, i gdzie dla turystów rozstawiły stragany z pamiątkami i budki z fast foodem, było San Marino i potem Asyż. W San Marino czuło się tę atmosferę wakacyjnego szumu, tej sezonowej wyjątkowości, oraz tego, że miasto z tych turystów żyje i życie swoje im podporządkowuje. 

 

Pod pierwszą z wież twierdzy La Rocca o Guaita usiedliśmy przy stoliku, gdzie moi towarzysze podróży spożyli po porcji lodów. Ja tymczasem wspiąłem się po kamiennych stopniach przy murze, żeby przez otwory w nim podziwiać drugą z wież. Później zresztą przeszliśmy na drugą stronę muru i tam już po normalnych schodach doszliśmy do pomostu prowadzącego do trzeciej z wież twierdzy, ale stwierdziliśmy, że nie będziemy się przepychać przez to wąskie przejście, gdzie nieustannie wędrowali turyści w obie strony. Z daleka więc obfotografowaliśmy ten średniowieczny relikt, który tak niesprawiedliwie wziąłem za element dziewiętnastowiecznej podróby. 

W drodze powrotnej na parking okazało się, że mimo pozornej prostoty struktury siatki ulic, tak prosto wcale nie jest, po wystarczy, że się pomyli poziom ulicy i już można trafić w miejsce zupełnie inne od zamierzonego. I właśnie coś takiego nam się przytrafiło, bo po jakimś czasie zdaliśmy sobie sprawę z tego, że mimo że idziemy w dobrym kierunku, to jednak wcale nie rozpoznajemy ulicy, którą szliśmy trzy godziny wcześniej w kierunku przeciwnym. Znajdowaliśmy się bowiem na ulicy równoległej na nieco wyższym poziomie. Takie pomyłki mają jednak tę dobrą stronę, że czasami można dzięki nim trafić na coś ciekawego. Otóż w pewnym momencie doszliśmy do uroczego zaułka z zaparkowanym audi, z literami CD i rejestracją SM 001. Litery CD wskazywały na Korpus Dyplomatyczny. Kogo jednak woził ten wóz z numerem 001? 

Po chwili odnaleźliśmy drogę do windy. Na jednym z pięter wysiedliśmy, żeby Jarek mógł zapłacić w kasie za skorzystanie z parkingu, po czym zjechaliśmy na poziom ul. Napoleona Bonapartego i ruszyliśmy w dalszą drogę. 

Zjeżdżając uliczkami krętymi a wąskimi znaleźliśmy się w strefie jakby takiej trochę już wiejskiej sądząc po zabudowaniach, i z powodu braku jakichkolwiek tabliczek informujących nawet nie zauważyliśmy, kiedy znaleźliśmy się znowu na terenie Republiki Włoskiej, ale tym razem już w regionie Marche. Naszym kolejnym przystankiem miało być Urbino.

 






































































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz