niedziela, 21 maja 2023

Spoleto (sobota, 6 sierpnia 2022), część III

Po pranzo ruszyliśmy w stronę łuku Druzusa i Germanika z I wieku naszej ery. Druzus Młodszy zwany Castorem (od jednego z braci Dioskurów, a nie od bobra) był synem cesarza Tyberiusza, zaś Germanik cesarza wnukiem. Druzus przeszedł kolejne stopnie rzymskiej kariery urzędniczej, tyle, że warto pamiętać, że republikańskie urzędy w dobie pryncypatu były w dużej mierze tytularną ozdobą przy nazwisku, ale przejść szczeble kariery człowieka ze szczytów hierarchii należało do dobrego tonu. Syn imperatora miał tez okazję wykazać się w sferze militarnej. Udało mu się uspokoić zbuntowanych legionistów w Panonii, a następnie z sukcesem walczył z Markomanami, osłabionymi konfliktem z Cheruskami Arminiusza. Jak wiemy, Arminiusz był dla Rzymu wrogiem groźniejszym, ale Tyberiusz posłał syna przeciw Markomanom, korzystając z ich słabości. Rzymianie z pewnością nie kierowali się współczuciem wobec słabszych. Druzus Młodszy miał być następcą ojca na imperialnym stanowisku, ale w roku 23 n.e. zmarł. Niektórzy historycy skłaniają się ku opinii, że była to śmierć naturalna, ale inni cały czas upierają się, że w zejściu z tego świata pomogła mu jego niewierna żona Livilla, dodając mu jakiejś substancji do posiłku. Zresztą już wcześniej jego pozycja jako następcy Tyberiusza była poważnie zachwiana przez intrygi dowódcy gwardii pretoriańskiej, Sejanusa, o którym mówiono, że jest kochankiem Liwilli. Tyle zadumy nad nieszczęsnym synem cesarza, za którego panowania narodziło się chrześcijaństwo.

Gdyby w przewodniku nie było zdjęć, prawdopodobnie przeszlibyśmy pod tym łukiem "triumfalnym", jak pod jakimś zwyczajnym starym portalem, nie zdając sobie sprawy czym jest. Łuk Druzusa jest niski i wygląda raczej jak ruina bramy do starożytnego wiejskiego gospodarstwa, ale ponieważ jest autentycznym reliktem starorzymskiego budownictwa, wywołał we mnie jednak pewien rodzaj wzruszenia. 


 



















Po ok. 15-minutowym odpoczynku ruszyliśmy na poszukiwanie "domu rzymskiego". Okazało się, że nie jest to zadanie łatwe, ponieważ to, za czym się rozglądaliśmy, musiało być tak stare jak łuk Druzusa i tak też wyglądać. Jak się okazało, budynek ten faktycznie został zbudowany w I w. n.e., ale z zewnątrz za nic byśmy tego nie poznali. Doszliśmy do obwieszonego flagami ratusza, po czym przeszliśmy obok kamienicy, którą widzieliśmy już wcześniej, kiedy zajrzeliśmy na moment w boczną uliczkę, a raczej przejście dla pieszych odchodzące od Via Aurelio Saffi, naprzeciwko pałacu arcybiskupiego. I teraz właśnie zrozumieliśmy, że jesteśmy właśnie na tej uliczce, ponieważ wyszliśmy znowu na wprost owego pałacu na ulicę Aurelia Saffiego. Mapy jednak wyraźnie sugerowały, że Casa Romana została za nami. Wróciliśmy więc i zdaliśmy sobie sprawę, że już kilkakrotnie ten Dom Rzymski mijaliśmy, tylko jego wygląd bardzo odbiega od naszych o nim wyobrażeń. Ponieważ był zamknięty, nie mogliśmy podziwiać wnętrz, które zachowały autentyczny starorzymski charakter. Odkrył go w roku 1885 archeolog Giuseppe Sordini, a skoro nastąpiło to tak późno, to pewnie wcześniej też nikt nie zdawał sobie sprawy ze starożytności budynku. 

 





Minąwszy kościół, który na tyle nie zrobił na nas wrażenia, że nawet nie chciało nam się sprawdzać jego wezwania ani historii, znaleźliśmy się na skwerku oddzielonym od głównych ulic kilkom kamienicami, gdzie przysiedliśmy na ławce. 











Wróciliśmy na Piazza del Mercato, gdzie ponownie ochłodziliśmy się wodą z ogromnej fontanny, a następnie usiedliśmy przy kawiarnianym stoliku, gdzie wypiliśmy shakerato, z wyjątkiem Joli, która wzięła latte macchiato. Wbrew temu, co piszą wszyscy "specjaliści" od Italii, ani jeden muskuł nie drgnął na uśmiechniętej twarzy kelnerki (jak to pisano w powieściach z lat mojego dzieciństwa), kiedy przyjmowała zamówienie i kiedy stawiała przed nami nasze kawy. Było już dobrze po południu i nikogo nie zdziwiła czwórka turystów pijących coś innego niż espresso. Nie oszukujmy się, tyle lat turystyki i to, że Włosi nie są przecież jakimiś tępakami, sprawiło, że o każdej porze (oczywiście z wyjątkiem czasu zamknięcia lokalu) dostaniemy każdy dostępny rodzaj kawy. Natomiast co sobie jakiś konserwatywny kelner lub barman pomyśli, to już jego słodka tajemnica. 





 

Następnie udaliśmy się na Piazza della Liberta z charakterystyczną kamienicą z zegarem, na której jednak nie znalazłem żadnej tabliczki wskazującej na jej publiczną funkcję. Skręciliśmy w prawo i uszliśmy kilkaset metrów, kiedy doszliśmy do Informacji Turystycznej, gdzie Jarek uzyskał kolejną pamiątkową pieczęć do swojego słynnego notatnika. Spytałem miłą panią jak dojść do ruin teatru rzymskiego (nie mylić z amfiteatrem). Sympatyczna pracownica IT poinstruowała nas, że należy pójść na Piazza della Liberta (a więc w naszym przypadku wrócić tam, skąd przyszliśmy) i tam za edicolą będzie go widać. Edicola to nic innego jak poczciwy kiosk z gazetami i papierosami, jakie we Włoszech się jeszcze zachowały, choć tam również znikają. 

Już prawie doszliśmy z powrotem do spoletańskiego Placu Wolności, kiedy zwabił nas zaułek po prawej stronie. Zeszliśmy weń, bo droga prowadziła łagodnie w dół, gdzie minęliśmy zamknięty kościół św. Agaty i muzeum archeologiczne. Przez szyby w jego oknach mogliśmy dostrzec fragmenty teatru (tzn. patrzyliśmy w okno od naszej strony, zaś okno po stronie przeciwnej pomieszczenia muzeum wychodziło na teatr). Obeszliśmy więc ten budynek i znaleźliśmy się na ulicy, gdzie przez ogrodzenie mogliśmy zobaczyć kamienne niepełne kręgi stanowiące widownię rzymskiego teatru. Postanowiliśmy więc obejść teatr i zobaczyć, co się da od różnych stron. Idąc tak dookoła wyszliśmy na Piazza della Liberta, gdzie pierwsze, co tym razem rzuciło mi się w oczy, była owa edicola, czyli kiosk, o którym mówiła nam sympatyczna pani z Informacji. Faktycznie przez ażurowe ogrodzenie za nim widok na teatr był najlepszy, bo z góry. 

Z Placu Wolności wyszliśmy kierując się tą samą ulicą w stronę Informacji Turystycznej, którą tym razem minęliśmy i doszliśmy do barokowego kościoła Filippo Neri, którego budowę zaczęto w 1640 r., a zakończono dopiero w 1724. Wnętrze kwitowałem jednym słowem -- barok! Moją uwagę natomiast przyciągnęła dziwna wystawa na świeżym powietrzu. Na tablicy informacyjnej były zdjęcia mozaik (ale bez opisu), natomiast eksponatami były same kamienie. Nie znalazłem żadnej informacji na ich temat, podobnie jak na temat pobliskiego budynku z krzyżem. 

Przy budynku ozdobionym lwami znajdował się "przystanek" spoletańskich ruchomych chodników, czyli wejście do windy. Ponieważ była już pora, żeby powoli wracać, zjechaliśmy, a następnie częściowo dojechaliśmy, a częściowo doszliśmy (na odcinkach, gdzie chodnik był "fuori servizio"). 

Wyszliśmy z tunelu tuż przy murach w pobliżu "Lidla". Planowaliśmy jeszcze zobaczyć rzymski amfiteatr, więc zapuściliśmy się w wąskie uliczki, m.in. tę, na której uprzejmy Włoch dnia poprzedniego pokazał nam, że możemy nią spokojnie jechać samochodem. Doszliśmy jednak na tył kościoła San Gregorio Maggiore i doszliśmy do wniosku, że nie chce nam się już szukać pozostałości miejsca kaźni jego patrona. Z tego, co potem wyczytaliśmy, pozostałości amfiteatru są obudowane innymi budynkami i trudno się tam dostać. 

Stojąc na Placu Garibaldiego zdecydowaliśmy się na powrót na kwaterę, ale po drodze postanowiliśmy zajść do Eurospina przy Via dei Filosofi, który stał się naszym "ulubionym" sklepem, bo choć oczywiście nie jest to jakiś luksusowy sklep, ale wybór produktów żywnościowych wydał nam się ciekawszy niż w "Lidlu". Zakupiliśmy więc świeże tagliatelle, salsicie i passatę z warzywami. Do tego oczywiście wino. 

Droga do naszej kwatery była prosta, bo z ulicy Filozofów przechodziło się przez most nad wyschniętym potokiem do ulicy 25 kwietnia (Via XXV Aprile), która w pewnym momencie staje się ulicą Guglielmo Marconiego, ale ponieważ też długa, zaczęliśmy odczuwać nie tyle zmęczenie, co nudę spowodowaną monotonią. Długi i dość monotonny spacer powrotny wynagrodziła nam kolacja z winem oraz wspomnienia pełnego wrażeń estetycznych dnia. Po kolacji wyszliśmy przed dom i skonsumowaliśmy resztę wina. 

Spoleto jest wspaniałe. Niniejszym dziękuję panu Robertowi Makłowiczowi za odcinek o tym miasteczku (jest na YT).







































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz