30 stycznia 1598 roku do Modeny dotarł Cesare d'Este, żeby zamieszkać tu na stałe. Jak już wspomniałem przy okazji Ferrary, markiz Borso I otrzymał tytuł księcia Modeny od cesarza Fryderyka III (1452) wcześniej niż tytuł księcia Ferrary od papieża Pawła II (1471). Kiedy papież Klemens VIII nie uznał Cezara, który był nieślubnym synem kuzyna Alfonsa II, za prawowitego dziedzica księstwa Ferrary, ten opuścił miasto, które tyle zawdzięczało jego rodowi, i osiedlił się właśnie w Modenie, ponieważ Rudolf II Habsburg nic przeciwko jego tytułowi do Modeny i Reggio nie miał. W ten sposób rodzina, której tradycje sięgały średniowiecza, przedłużyła swoją obecność w historii o następne dwa stulecia. W 1796 roku Ercole III usunęli z tronu Francuzi opanowani ideą wprowadzania wszędzie ustroju republikańskiego, a tam, gdzie taki ustrój już panował (np. w Wenecji), ustroju republikańskiego na modłę francuską. Republika Cispadańska wkrótce stała się częścią Republiki Cisalpińskiej, a następnie częścią Republiki Włoch, która po przyjęciu przez Napoleona Bonapartego tytułu cesarskiego, zmieniła się w Królestwo Włoch. Po raz pierwszy więc Włochy zjednoczyły siły obce, ale to zjednoczenie się skończyło wraz z upadkiem korsykańskiego wodza. Z braku męskich potomków, tron Modeny oddano synowi Marii Beatrycze d'Este, córki Ercole III, która była żoną Ferdynanda Habsburga. Franciszek IV Habsburg-d'Este (Francesco d'Absburgo-Este) nie był pierwszym potomkiem po kądzieli, który przejął nazwisko matki. W końcu sami wiedeńscy cesarze w tym czasie byli potomkami Marii Teresy! Jego syn, Franciszek V panował w Modenie do 1859 r., kiedy to uległ najazdowi Wiktora Emanuela II, króla Piemontu, i wyemigrował na zawsze do Austrii. Miasto zaś stało się częścią zjednoczonych Włoch. Tym razem w sojuszu z Fancuzami, ale nie przez Francuzów.
Patrząc na portrety d'Estów obserwujemy oczywiście zmiany w modzie, jakie nastąpiły od czasów Borsa I. Renesansowe berety zastępują barokowe długie peruki a la Ludwik XIV. Niestety Kazimierz Chłędowski napisał Dwór w Ferrarze, ale o dworze w Modenie już nie. Napisał o Rzymie w epoce baroku, ale o Modenie nie. Pozostaje mi poszukać literatury w języku angielskim i włoskim.
Tymczasem jednak staliśmy przed ogromną fasadą Palazzo Ducale, gdzie rezydowali następcy Cezara d'Este, Obecnie jest to siedziba Akademii Wojskowej i nie jest to budynek udostępniany turystom do zwiedzania. Przeszliśmy się więc od końca do końca budynku zatrzymując się przy pomniku Ciro Menottiego na Piazza Roma. Postać młodego człowieka na postumencie przedstawiała karbonariusza i włoskiego patriotę walczącego z władzą Austriaków, którego książę Franciszek IV początkowo popierał, kierowany nadzieją na tron zjednoczonych Włoch północnych, ale potem go potępił, zaś Menottiego skazano na śmierć, a wyrok wykonany w jego rodzinnej Modenie.
Następnie przeszliśmy się w przeciwną stronę placu, co Rzym się nazywa, żeby dojść do pomnika Wolności z lat 80. XIX wieku, i kościoła świętego Dominika. Pierwotna świątynia pod tym wezwaniem powstała w tym miejscu w wieku XIV, a kiedy Modena stała się główną siedzibą rodu d'Este, stała się oficjalnym przypałacowym kościołem książęcym. W 1731 r. wzniesiono na jego miejscu nowy budynek, zaprojektowany przez Giuseppe Torriego. Obecnie zaś należy do zakonu paulinów. Do wnętrza nie weszliśmy, ponieważ drzwi świątyni były zamknięte.
Tak sobie niespiesznie spacerowaliśmy, ale w końcu doszliśmy do wniosku, że pora ruszyć dalej. Udaliśmy się więc w stronę parku, czy też ogrodu książęcego (Parco Giardino Ducale Estense), który okazał się parkiem takim raczej zwyczajnym, jakie można spotkać w każdym mieście na świecie. Jedynym elementem, który wskazuje, że było to niegdyś miejsce umilające czas rodzinie d'Este, jest parterowy pałacyk, który przywiódł mi na myśl pruski Sans Souci w Poczdamie. Widok tego pałacu-pawilonu byłby z całą pewnością uroczym kontrapunktem dla raczej pospolicie urządzonego parku, gdyby nie to, co wystawało za nim. Otóż są niestety takie miejsca we Italii, w których można zwątpić w zmysł estetyczny Włochów. Otóż za parterowym pałacykiem książęcym ktoś zaprojektował i postawił zwykłe ordynarne bloczysko mieszkalne, które sprawia wrażenie jakiejś Godzilli czyhającej na biedny zabytkowy budynek.
Widząc tego typu obiekty nie mogę się oprzeć porównywaniu z białostockim Pałacem Branickich i jego otoczeniem. Otóż po gruntownym odnowieniu parku francuskiego pierwszej dekadzie XXI wieku, białostocka siedziba magnacka sprawia wrażenie powrotu do lat swojej świetności, czyli rządów hetmana Jana Klemensa Branickiego. Zgrzytem jest jednak panorama otoczenia, kiedy się patrzy w stronę bramy "z Gryfem". Przed wojną tuż za nią wznosił się hotel Ritz, który sam w sobie był pięknym budynkiem, ale nie do końca pasował do barokowego pejzażu, ale teraz jest jeszcze gorzej, bo nad wspomnianą bramą unosi się w perspektywie wieżowiec Urzędu Miejskiego. Niemniej, park książęcy z małym pałacem w Modenie robi w porównaniu z białostockim Pałacem, wrażenie raczej średnie. Sam pałacyk jest śliczny, ale szkoda go dla takiego otoczenia.
Żeby nie było, że tak mnie rozpiera duma z miasta, w którym mieszkam, muszę od razu zaznaczyć, że w odróżnieniu od Białegostoku, reszta Modeny stanowi zespół dość spójnie skomponowanych zabytkowych budynków, czego się o Białymstoku powiedzieć nie da.
Idąc Corso Canale Grande doszliśmy do maleńkiej przecznicy, Via Carlo Goldoni, gdzie ktoś z nas nagle wykrzyknął "O, patrzcie! Pavarotii!" Pod jednym z łuków arkad narożnego budynku stał bowiem niezbyt wielkich rozmiarów posąg wielkiego tenora. Na jego postumencie w pozycji zalecanej przez niektórych jako niezwykle korzystnej dla naszego zdrowia, czyli kucając za płaskich stopach, przycupnął nastolatek, zaś na ulicy naprzeciwko niego stał jego rówieśnik. Obaj sprawiali wrażenie młodzieńców wyzywająco wyluzowanych, a mam tu na myśli taką postawę, która mówi wszystkim dookoła "robimy to, co nam się podoba, a jak się komuś nie podoba, to może oberwać". Nasza obecność bowiem w ogóle ich nie wzruszyła. Stojący i ten kucający na postumencie Pavarottiego niczym w tureckiej wygódce, kontynuowali swoją rozmowę w jakiejś odmianie języka arabskiego. Kiedy jednak Jarek podszedł zdecydowanym krokiem do postumentu i dał głową znać, żeby chłopak jednak zszedł, ten przeszedł na włoski "Ah, volete fare una foto?" i faktycznie opuścił towarzystwo światowej sławy śpiewaka. A my faktycznie poobfotografowaliśmy się przy nim w różnych konfiguracjach.
Można mieć różny stosunek do Luciano Pavarottiego, bo niektórzy w ogóle nie lubią opery (tu można wyróżnić różne motywy od "ja się tam nie znam i nie interesuję" po "opera? Ta nadęta i sztuczna do bólu kiczowata twórczość?"), albo uważają, że opera to sztuka hrabiowska, wręcz świętość, a Pavarotti i jego koledzy Placido Domingo i Jose Carreras sprowadzili ją do rozrywki popularnej dla gawiedzi. Jeszcze inni mogą mieć za złe Pavarottiego, że "marnował" swój głos na jakieś popularne kolędy, zamiast go szanować i zachować dla Pucciniego, Rossiniego czy Verdiego. Są tacy przeintelektualizowani mądrale, którzy uważają, że arie operowe w ogóle są "cheesy", a już zwłaszcza w wykonaniu tenora z Modeny. A ja człowieka uwielbiałem, i przykro mi się zrobiło, kiedy się dowiedziałem o jego śmierci. Dopiero słuchając wyżej wymienionych trzech tenorów na jednej scenie, można było sobie zdać sprawę, że wbrew temu, co się wielu wydaje, belcanto nie do końca upodabnia brzmienie głosów różnych śpiewaków. Nie ma dwóch takich samych tenorów, basów, altów czy sopranów. I barwa głosu Pavarottiego bardzo mi odpowiadała, zaś arii "Questa o quella" z Rigoletta Verdiego w jego wykonaniu mogę słuchać na okrągło.
Tak się złożyło, że Luciano urodził się (1935) i zmarł w swojej rodzinnej Modenie (2007). Nie było to takie oczywiste, bo przecież człowiek pracował i mieszkał w różnych miejscach na świecie. Moją sympatię wzbudzała też jego miłość do dobrej kuchni, przede wszystkim tej swojej ojczystej, północnowłoskiej. Był wielkim smakoszem makaronu z sosem pomidorowym, a także parmezanu. Jego zamiłowania do smacznego jedzenia nie dało się ukryć -- boski tenor był mężczyzną korpulentnym, co jeszcze bardziej wzbudzało do niego jakiś rodzaj sympatii. I teraz właśnie staliśmy przed posągiem oddającym kształty będące rezultatem folgowania apetytowi. Niestety piękna głosu Pavarottiego zimny posąg oddać już nie umiał.
Budynek przy którym stoi pomnik modeńskiego śpiewaka to teatr jego imienia. Italia -- ojczyzna opery! I znowu trudno mi się oprzeć refleksji na temat kondycji tej sztuki i jej popularności w mieście, w którym mieszkam. Budynek Opery Podlaskiej wzniesiono w roku 2011 przy wielkiej debacie na temat sensu takiej ogromnej inwestycji w prowincjonalnym Białymstoku, gdzie "nie ma zwyczaju słuchania takiej muzyki" (jak się dało usłyszeć, albo nawet przeczytać). Okazało się, że obawy o frekwencję okazały się płonne, ponieważ każdy spektakl ma niemal stuprocentowe obłożenie, i to przy wcale nie niskiej cenie biletów. Jak się jednak można dowiedzieć, koszty utrzymania instytucji jednak przewyższają przychody z biletów, więc potrzebne są dodatkowe środki finansowe. Niestety, podobnie jak w innych teatrach operowych, w celach podreperowania stanu konta Opery, organizuje się imprezy poniżej standardów, jakich by się po niej spodziewano (m.in. disco polo). Nie jest to w Polsce rzecz nowa, bo pamiętam jak w latach 90. w łódzkim Teatrze Wielkim (do którego mam tez wielki sentyment) ciągle organizowano koncerty "piosenki biesiadnej". Trochę to wszystko przygnębiające. Nie wiem, jak radzi sobie Teatro Comunale Luciano Pavarotti, ale najsłynniejszy teatr operowy na świecie, czyli mediolańska La Scala, chyba nie musi się uciekać do finansowania swojej działalności poprzez organizację koncertów muzyki popularnej z najniższej półki. Dodajmy, że w odróżnieniu od polskich teatrów operowych, La Scala wygląda z zewnątrz jak prowincjonalne kino w latach pięćdziesiątych.
Dobra, dosyć o operze, o oto skończyliśmy zwiedzać to, co sobie zaplanowaliśmy (niestety Muzeum Enzo Ferrari, ze względów ekonomicznych, nie znalazło się nawet w naszych planach), a została nam jeszcze więcej niż godzina do otwarcia Ghirlandiny. Dawał się we znaki upał, a i głód zaczął o sobie przypominać, a był to dzień, w którym wg planu miałem gotować na kwaterze. Zrezygnowaliśmy więc ze zwiedzania słynnej dzwonnicy katedralnej i pomaszerowaliśmy prosto na parking, od którego dzieliła nas całkiem spora odległość.
Droga z Modeny do Funo trochę zajmuje, więc kiedy tam dotarliśmy, zgłodnieliśmy już porządnie. Nie zajechaliśmy więc od razu do mieszkania Elizabeth, ale do dwóch marketów w drugim końcu miejscowości. W Europsparze zakupiliśmy zgodnie z moimi zaleceniami plastry cielęciny, capeletti i karton brodo, czyli rosołu (włoskie rosoły w kartonach mają naprawdę domowy smak!). Potrzebowałem natki pietruszki do sosu do scaloppine di vitello (eskalopek cielęcych), a ponieważ w Eurosparze ich jej nie było, przeszliśmy na drugą stronę ulicy do Eurospina, gdzie świeżej natki pietruszki też nie było, więc nabyliśmy mrożoną. Kupiliśmy też dwa rodzaje marchewki, w tym filoletową, a więc taką, której w polskich sklepach raczej trudno dostać.
Po powrocie na kwaterę zabraliśmy się do przygotowania obiadu, który nie był ani włoskim pranzo, ani ceną, bo czasowo mieścił się dokładnie pomiędzy tymi tradycyjnymi posiłkami Italii. Postanowiłem jednak, że będzie to obiad dwudaniowy, w którym rolę prmio odegrają capeletti (rodzaj pierożków) omaszczone masłem i posypane parmezanem, zaś secondo stanowiły scaloppine al vino z ugotowanymi kolorowymi marchewkami.
Nasyceni nietypowym, bo dwudaniowym, ale stosunkowo tanim (bo nie w knajpie) obiadem, postanowiliśmy urządzić sobie spacer po Funo, zwłaszcza, że nasze panie chciały odwiedzić sklep z artykułami gospodarstwa domowego, i w ogóle wszystkim, w co dom można wyposażyć.
Weszliśmy do owego sklepu i najpierw zaczęliśmy po nim chodzić niczym po muzeum. Nie, żeby produkty tam sprzedawane bardzo wykraczały poza poziom Ikei (choć niektóre tak), ale po prostu podziwialiśmy różne filiżanki i kubki, tudzież inną zastawę stołową. W pewnym momencie do moich uszu dotarł dźwięk tłuczonego szkła, porcelany lub fajansu. Podniósłszy głowę i zwróciwszy ją w kierunku dźwięku zobaczyłem Jolę, która stała zawstydzona nad rozbitym talerzykiem, który właśnie wypadł był jej z ręki. Oczywiście od razu się naszykowała, że za niego zapłaci. Ktoś z nas dał znać jedynemu ekspedientowi, jaki obsługiwał ten niemały sklep. Ten podszedł i pozamiatał skorupki. Ponieważ było jeszcze więcej rzeczy do zobaczenia, nie zamierzaliśmy jeszcze wychodzić. Dopiero po jakichś 15 minutach podeszliśmy do sympatycznego mężczyzny i spytaliśmy ile płacimy za stłuczony talerzyk, na co ten obdarował nas przemiłym uśmiechem i stwierdził, że "certo, che niente!" Widocznie wychodzi się z założenia, że takie rzeczy się mogą zdarzyć i wpuszcza się je w koszty.
Drogę ze sklepu "nieszczęsnego talerzyka" do lodziarni, bo dzień postanowiliśmy zwieńczyć solidną porcją prawdziwych włoskich gelati, zajęło nam głośne zastanawianie się, jak w takiej sytuacji zachowałaby się obsługa sklepu w Polsce. Czy też uśmiechnięty ekspedient powiedziałby, że "oczywiście, że nic nie płacimy"? Były to dywagacje czysto teoretyczne, jako że nie mieliśmy żadnych możliwości ich weryfikacji, a nawet gdybyśmy je mieli, to przecież specjalnie nie tłuklibyśmy jakichś sprzętów w sklepie, żeby się przekonać, jak się zachowa polska obsługa.
Lodziarnia znajdowała się przy głównej ulicy Funo, ale nie od frontu, ale w podcieniu bocznej fasady bloku. O frontu była jakaś kawiarnia, gdzie przesiadywali faceci sporo starsi od nas i spędzali czas na pogawędkach, my jednak weszliśmy do pustego pomieszczenie właśnie z boku, gdzie uśmiechnięta pani nałożyła nam tą słynną włoską packą potężne porcje lodów, takie, jakich się w Polsce nigdzie nie dostanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz