Z Alby ruszyliśmy w kierunku miejscowości o dość ponuro brzmiącej nazwie, a mianowicie Morra, ale po drodze postanowiliśmy zobaczyć zamek należący do jednego ze ojców-zjednoczycieli Włoch, czyli Camillo hrabiego Cavoura, premiera Królestwa Obojga Sycylii, który swojego króla posadził na tronie całej Italii. Obiekt ten znajduje się w miejscowości Grinzane Cavour, do której dojechaliśmy w przeciągu pół godziny.
Wjechaliśmy do właściwie wioski, bo wspólnota liczy tylko niecałe dwa tysiące mieszkańców, której zabudowa była jednak małomiasteczkowa i stosunkowo nowoczesna. Zatrzymaliśmy się na parkingu będącym platformą wzniesioną nad poziomem ulicy, naprzeciwko niewielkiego bloku. Początkowo ucieszyliśmy się, że bez trudu znaleźliśmy miejsce do zaparkowania, co w wielu włoskich miejscowościach nie jest takie oczywiste, ale kiedy wysiedliśmy z samochodu i zorientowaliśmy się przy pomocy nawigacji google, że do zamku mamy jeszcze ok. 1,5 km pod górę, zdecydowaliśmy się jednak tam podjechać.
Decyzja była chyba słuszna, ponieważ faktycznie droga ciągnęła się może nie bardzo stromo, ale jednak zdecydowanie na coraz wyższy poziom, co we włoskim upale byłoby raczej niepotrzebną męką. Tym razem zaparkowaliśmy naprzeciwko hotelu Casa Pavesi na parkingu, który się kończył nad skarpą, co znaczy, że już tutaj mogliśmy podziwiać przepiękne widoki piemonckich wzniesień pokrytych winnicami.
Przeszliśmy obok zamkniętego kościoła N. Maryi Dziewicy z Carmelu (chiesa parocchiale di Maria Vergine del Carmine) i przed wejściem na dziedziniec zamku, przysiedliśmy na ławeczce na niewielkim placu w bezpośrednim sąsiedztwie winnicy. Akurat przechodziło tamtędy trzech mężczyzn, z których dwóch najwyraźniej było turystami, zaś trzeci ich przewodnikiem. Ten ostatni snuł po angielsku bardzo ciekawą opowieść o historii szczepu nebbiolo, z którego produkuje się najdroższe włoskie wino, czyli barolo, i o samym hrabim Cavourze, o którym dopiero teraz się dowiedziałem, że był zapalonym winiarzem. Wino uprawiać lubił i umiał!
Korciło mnie, żeby posłuchać nieco więcej ciekawej opowieści mężczyzny, którego w myślach nazwałem "przewodnikiem", ale byłoby głupio posuwać się między rzędami winorośli w czyjejś prywatnej winnicy za trzema facetami i udawać, że robi się to tylko przypadkowo. Dlatego, kiedy się oddalili, by ruszyliśmy jeszcze kilka kroków pod górę, żeby przekroczyć bramę prowadzącą na ogrodzony plac otaczający bryłę z czerwonej cegły.
Historia kasztelu sięga wieku XI, i przechodził on przez różne ręce, aż został nabyty przez rodzinę Bensi Cavour. I właśnie z niej pochodził Camillo, który zanim został najsłynniejszym premierem w historii Włoch, był do roku 1849 burmistrzem Grinzane, gdzie dał się poznać, jako świetny gospodarz.
Zza ogrodzenia zamkowego placu rozciągał się baśniowy widok na kolejny fragment Piemontu, ale mnie kusiła furtka po drugiej stronie zamku, dlatego, że za nią dostrzegłem jednopiętrowy żółty domek, w którym znajdował się sklep z winem!
Ponieważ ani Agnieszka, ani Janiccy nie chcieli asystować zaspokajaniu mojej ciekawości, udałem się tam sam. Wyszedłem przez ową furtkę, przeszedłem na drugą stronę ulicy i podszedłem do drzwi sklepiku. Ten jednak okazał się zamknięty. Już zbierałem się do odejścia z podcienia, jakie tworzył balkon na piętrze, kiedy zobaczyłem idącego z domu mieszkalnego na przeciwko ścieżką przez ogród starszego pana, który z daleka kiwał do mnie ręką. Głupio byłoby teraz odejść, skoro człowiek zadał sobie trud, żeby otworzyć dla mnie sklep. W ten sposób zaczęło się jedno z najpiękniejszych doświadczeń tych wakacji, bo oto przemiły starszy pan po wpuszczeniu mnie do sklepu zaczął opowiadać o tradycji winiarskiej w swojej rodzinie, która od pokoleń produkowała... barolo! Bo wszystkie te winnice dookoła to był właśnie szczep nebbiolo, z którego barolo się wytwarza. Uroczy pan pokazywał mi historyczne zdjęcia rodzinne, tudzież butelki tłumacząc rodzaje wina, które się produkuje z winogron nebbiolo. Mój włoski jest słaby, więc wszystkiego nie zrozumiałem, ale z drugiej strony miałem ogromną satysfakcję, że jednak sporo pojąć mi się udało. W pewnym momencie zacząłem wypowiedź uroczego winiarza nagrywać na telefon, ale musiałem w pewnym momencie coś niechcący przycisnąć, bo z całej jego opowieści udało mi się zarejestrować tylko niewielki fragment.
Otóż ze szczepu nebbiolo produkuje się wino typu barolo i barbaresco. Pan dość szczegółowo tłumaczył mi różnicę między nimi, ale niestety części nie zrozumiałem, a więc i nie zapamiętałem. Ważną informacją jednak było dla mnie to, że on produkuje barolo i w jego sklepie są głównie trzy jego typy: riserva, giovane i coś pośrodku. Riserva to wina najdroższe, o cenach przekraczających 50 euro, giovane, czyli młode, to typ najtańszy. Wyraziłem zainteresowanie czymś pomiędzy, więc pan dał mi do skosztowania kieliszek. Nie powiem, żebym został powalony na kolana, ale ponieważ cena 30 euro to było coś, co byłem w stanie wydać, zakupiłem butelkę, żeby ją zabrać do domu i wypić z okazji Agnieszki i mojej rocznicy ślubu, która przypada 10 sierpnia.
Do sfinalizowania transakcji, do której w prezencie dostałem jeszcze profesjonalny kelnerski korkociąg, pan zawołał córkę (a może synową), ponieważ on nie bardzo sobie radził z obsługą terminala kart płatniczych. W międzyczasie spytałem, że sympatyczny winiarz posługuje się językiem piemonckim, na co z entuzjazmem odpowiedział, że tak, jak najbardziej, choć coraz rzadziej. Sam był wychowany w języku piemockim, którym się mówiło w jego rodzinnym domu. Jak twierdził, jego żona słabiej się nim posługiwała, ale też znała. Następnie wyrecytował mi coś w rodzaju krótkiego glosariusza włosko-piemonckiego, z którego zapamiętałem tylko dwa hasła: pane -- pan i vino -- vin.
Język piemoncki jest uważany za osobny język, a nie dialekt włoskiego, ponieważ nawet należy do innej grupy. Podobnie jak lombardzki i nawet wenecki, język piemoncki należy do rodziny języków gallo-italskich i jest spokrewniony z również wymierającym prowansalskim, czy z nadal żywym katalońskim. Włoski, który rozwinął się na bazie dialektu toskańskiego, zaliczany jest do grupy italo-dalmatyńskiej.
Kiedy serdecznie podziękowałem starszemu panu, rozmowę z którym do dziś uważam za najwspanialsze doświadczenie tych wakacji, wróciłem przez tę samą furtkę do mojego towarzystwa. Jeszcze przez moment podelektowaliśmy sie piemoncką panoramą i ruszyliśmy do samochodu. Chwilę później zjeżdżaliśmy wąską drogą do części miejscowości, gdzie pierwotnie się zatrzymaliśmy, a następnie ruszyliśmy w pokręconą podróż do miejscowości o "śmiertelnej" nazwie Morra. Dlaczego była pokręcona, to już w następnym odcinku.