niedziela, 10 listopada 2024

Turyn I, odcinek 4. (środa, 24 lipca 2024)




Poszukiwania świętego całunu zostawiliśmy na później, bo teraz prowadziłem moje towarzystwo do dzielnicy Valdocco, która biorąc pod uwagę rozmiary Turynu, nadal znajduje się w jego centrum, ale jednak od katedry i pałacu królewskiego dzieli ją kilka kilometrów, które mieliśmy pokonać piechotą. Ponieważ pomysł był mój i to ja prowadziłem z pomocą nawigacji w telefonie w kierunku Oratorium salezjańskiego, mogłem się spodziewać, że w pewnym momencie nastroje Joli i Jarka, a także mojej żony Agnieszki mogą się zwrócić przeciwko mnie. Już kiedyś tak było, kiedy poprowadziłem towarzystwo do pałacu Schifanoia w Ferrarze. 

Na razie jednak doszliśmy do obszernego placu zajętego przez stragany i niewielkie budki mieszczące sklepiki. Od strony, od której szliśmy, flanka tego placu była całkiem elegancka z kolumnami i podcieniami, ale zaraz potem przechodziliśmy obok czegoś, co najbardziej przypominało mi Rynek Bałucki w Łodzi, ale nie taki, jakim jest teraz (czyli same parterowe murowane sklepy), ale jaki pamiętam z dzieciństwa. No może nie było tylko zapachu końskiego nawozu, bo też i koni tu nie było. Poza tym panowała atmosfera typowego handlu ulicznego, która powtarza się w takich miejscach chyba na całym świecie. Może jest to myślenie nieco przesadzone, ale od dawna odnoszę wrażenie, że rodzaj wykonywanej pracy ma wpływ na kształtowanie się całej kultury, która może przybrać podobne kształty w różnych częściach świata. Robotnicy fabryczni tworzyli podobny sposób życia  w Lyonie, Warszawie i Petersburgu. Podobnie rolnicy wydają się mieć zbliżone problemy na całym świecie. I tak samo, myślę, jest z ulicznymi handlarzami. To pewien sposób życia i kultura. Równie dobrze jednak moje rozumowanie można podważyć, bo nie wiem, jak ci ludzie spędzają czas wolny, kiedy nie pracują. Jakkolwiek by było, niektórzy handlarze już zwijali swój interes, co jednak nas w sumie niewiele obchodziło, ponieważ i tak nie zamierzaliśmy niczego od nich kupować. Szliśmy bowiem trasą wytyczoną przez nawigację google. 

Na co jednak warto było zwrócić uwagę, to to, że wśród handlującego towarzystwa dominowały typy antropologiczne wskazujące na bliskowschodnie lub północnoafrykańskie pochodzenie. I takich też ludzi spotykaliśmy po drodze, mimo, że dawno już opuściliśmy teren targowiska. W kafejkach przy ulicach, którymi szliśmy przesiadywali głównie mężczyźni w średnim wieku mówiący między sobą po arabsku. Nie jestem typem bohatera i chojraka, ale jednak przejście przez tę dzielnicę nie wywoływało we mnie jakichś większych emocji. Nigdy w Paryżu czy Londynie nie spotkało mnie nic złego, kiedy przechodziłem między arabskimi kafejkami, więc i tu nie miałem jakichś złych przeczuć. Agnieszka natomiast później przyznała mi się, że czuła się niekomfortowo. Po kilkuset metrach ulice zrobiły się całkowicie puste -- być może dlatego, że nie było przy nich żadnych lokali gastronomicznych. Wędrowaliśmy więc jeszcze jakieś dwa kilometry, aż natrafiliśmy na mural będący wielkim komiksem opowiadającym historię świętego Jana Bosco (Giovanni Melchiore Bosco -- w przypadku świętych ich imiona często się spolszcza), we Włoszech bardziej znanego jako Don Bosco. 

Jeżeli kiedykolwiek czytaliście książkę Umberto Eco, Tajemniczy płomień królowej Loany, to pewnie wiecie, że to obszerny powrót autora do krainy dzieciństwa, która to była związana z kulturą Włoch faszystowskich, w tym historie obrazkowe, przygody Sandokana, włoskie wersje amerykańskich komiksów itd. Niektóre postaci do końca życia pozostały w głębokich warstwach świadomości autora Imienia róży. Otóż muszę Wam powiedzieć, że postać księdza Jana Bosco to jeden z ważnych elementów moich wczesnych lat formacyjnych. Jego twarz poznałbym od razu na każdym zdjęciu czy obrazie, ponieważ w dzieciństwie chodziłem do kościoła NMP Wspomożenia Wiernych na Wodnej w Łodzi, który był prowadzony przez księży salezjanów, których założycielem był właśnie Giovanni Bosco. Już chyba w pierwszej klasie siostra Krystyna, nasza urocza katechetka, wyświetlała nam slajdy ("film" jak nam mówiła, ale ku naszemu rozczarowaniu były to tylko kolorowe przeźrocza, które i tak były dla nas wielką atrakcją) z komiksowymi ilustracjami momentów z życia założyciela salezjanów. Były też slajdy opowiadające życiorys jego najlepszego wychowanka, błogosławionego Dominika Savio. I wtedy właśnie po raz pierwszy chyba w życiu usłyszałem nazwę Turyn, bo akcja tych historyjek obrazkowych miała miejsce właśnie w Turynie. 

Nazwy europejskich i wielu światowych stolic znałem na długo przed pierwszą klasą szkoły podstawowej -- głównie dzięki planszom w komunistycznym Dzienniku Telewizyjnym, gdzie podczas wypowiedzi reportera z Rzymu czy Waszyngtonu, nie mogli go pokazać (nie ta technika jeszcze), tylko na ekranie ukazywała się plansza ze zdjęciem tego miasta i napisem z jego nazwą. Wiedziałem więc, że Rzym był stolicą Włoch, a teraz, na lekcjach religii do mojej świadomości wbiło się inne włoskie miasto, czyli Turyn właśnie. U salezjanów na Wodnej dowiedziałem się, że ksiądz Bosco założył zakon salezjanów (za patrona wybrał św. Franciszka Salezego, ale dzisiaj, po swojej kanonizacji, śmiem twierdzić, że to on sam cieszy się większą czcią w zakonie od patrona-eponima), w celu zajęciu się biedną i często trudną młodzieżą z robotniczych dzielnic Turynu. 

Zupełnie niedawno zdałem sobie sprawę ze znaczenia terminu "oratorium". Jest to budynek niczym nie różniący się od zwykłego kościoła, który tak jak kościół służy modlitwie (orare -- modlić się), ale nie ma statusu parafii. Jest więc taką większą kaplicą, albo mniejszym kościołem. Ja jednak ten wyraz zawsze kojarzyłem z dwiema sporymi salkami na drugim piętrze budynku na Wodnej, w jednej z których stały dwa stoły do ping-ponga, a w drugiej można było pograć w gry planszowe, albo pod okiem świetnego instruktora zbudować precyzyjnie wycyzelowany do najmniejszego szczegółu drewniany model okrętu wikingów. Ponieważ nie byłem typem, którego ciągnęło do sportu, a starsi koledzy (ministranci) rzadko kiedy dopuszczali do stołu smarkaczy, zaś modelarstwo w ogóle do mnie nie przemawiało, bywałem tam najczęściej, żeby pograć w gry planszowe, głównie warcaby. Do tego oratorium, bo tak właśnie się na te dwie salki mówiło, chodził jeszcze mój ojciec w swoich latach szkolnych. Jakoś tak się złożyło, że mimo całkiem dobrych wspomnień z tych salezjańskich zajęć dla młodzieży, ani na mojego ojca, ani później na mnie nie miało to żadnego wpływu jeśli chodzi o zachowanie wiary w katolickie dogmaty. Niemniej, gdyby ktoś chciał ode mnie wyciągnąć jakieś świadectwa zła czynionego przez księży katolickich, to raczej nic z tych moich wspomnień na wiele by mu się nie przydało. Pamiętam jednego księdza, który miał problem z alkoholem, ale był za to przesympatyczny i wszyscy go lubili. Były tez przypadki ostrych konfliktów między niektórymi starszymi ministrantami a młodymi klerykami, ale nic więcej. Dlatego generalnie  wspomnienia z kościoła salezjanów na Wodnej mam dobre. 

Tak przy okazji, to nie była to w ogóle moja parafia. Organizacyjnie mój odcinek ulicy Wysokiej należał do diecezjalnej parafii św. Piotra i Pawła na Nawrot, ale tam moja rodzina (tzn. babcia i mama, bo ojciec był ateistą, a i dziadek do pobożnych nie należał) tam nie chodziła, no bo właśnie wszystko było fajniejsze u salezjanów. Z tego tez powodu wielkim stresem była dla nas kolęda, ponieważ księża od Piotra i Pawła zawsze udzielali nam ostrej reprymendy, że nie chodzimy do swojej parafii, tylko na Wodną. Skąd o tym natomiast wiedzieli? Ano poznawali to bardzo łatwo po moim zeszycie do religii. U salezjanów wymagali zeszytów co najmniej sześćdziesięciokartkowych, a u Piotra i Pawła wystarczały szesnastokartkowe. Kolęda była jednak raz w roku, nieprzyjemną wizytę starego proboszcza albo jakiegoś młodszego wikarego (równie nieprzyjemnego) jakoś przeżywaliśmy, a potem jakby nigdy nic dalej chodziliśmy do salezjanów. Stąd, mimo że z religią mam dziś niewiele wspólnego, mam pewien sentyment do tego zakonu. Skoro więc byliśmy w Turynie, jak tu nie odwiedzić kolebki ruchu salezjańskiego, a więc Oratorio w Valdocco?

Po przejściu obok muralu z komiksem o życiu księdza Bosco, doszliśmy do dużego kościoła, naprzeciwko którego stoi imponująca rzeźba, w której jest on główną postacią, natomiast za rogiem następnej przecznicy spodziewałem się znaleźć samo Oratorium. Moje towarzystwo jednak tam już iść nie chciało. Sam więc skręciłem w spokojną ulicę, po jednej stronie której stały jakieś bloki z balkonami obwieszonymi suszącym się praniem, natomiast po drugiej ciągnęły się budynki przypominające szkolne. Zza okien słychać było religijne śpiewy małych chłopców, a ponieważ były przecież wakacje, podejrzewam, że odbywały się tam jakieś katolickie kolonie. Do środka nie wchodziłem, bo też nie do końca bym wiedział, jak wytłumaczyć swoje wtargnięcie. Przed budynkiem natomiast nagrałem filmik, który możecie zobaczyć poniżej. 

Kiedy wyszedłem zza rogu, nie było śladu Agnieszki i Janickich. Po chwili jednak wyszli z bazyliki Maria Ausiliatrice (Maryi Wspomożycielki). Ponieważ wyraziłem chęć zwiedzenia tej świątyni zbudowanej dzięki inicjatywie i organizacyjnym wysiłkom Dona Bosco, moje towarzystwo wróciło ze mną do środka. Kościół jest budynkiem dziewiętnastowiecznym, więc normalnie nie wzbudziłby we mnie zainteresowania, ale ponieważ było to dzieło założyciela salezjanów, byłoby głupio być w jego pobliżu i do niego nie wejść. 

Bazylika jest urządzona z rozmachem właściwym włoskim kościołom, natomiast moją uwagę przykuły obrazy w ołtarzach bocznych przedstawiających główne postaci z "uniwersum" salezjańskiego, a więc samego Jana Bosco, jego ucznia Dominika Savio i Marii Dominiki Mazzarello, współzałożycielki żeńskiego zakonu salezjanek. 

Naszą uwagę przyciągnęła też podświetlana tablica przedstawiająca całun turyński naturalnej wielkości wiszący na ścianie. To nam przypomniało, że przed nami jeszcze poszukiwanie oryginalnego Sacra Sindone, więc opuściliśmy salezjańską bazylikę i udaliśmy się znowu w dość długą drogę w stronę katedry. Tym razem poszliśmy inną drogą, nie przechodząc przez "arabskie" ulice i rynek-targowisko. Droga zajęła nam nieco czasu, ale nikt na szczęście nie narzekał.