niedziela, 24 listopada 2024

Alba (czwartek, 25 lipca 2024)


We czwartek rano ruszyliśmy samochodem na "objazd terenowy". Jarek zaproponował cztery miejscowości: Albę, Grinzano Cavour, Morrę i Barolo. Ta ostatnia nazwa to eponim marki wina, które jest najdroższym winem ze wszystkich win włoskich, dlatego szczególnie działała na moją wyobraźnię, bo już w Polsce przymierzałem się do zakupu butelki tego trunku, przy którym chianti czy primitivo to po prostu tanie wina. W Atrium "Biała", a konkretnie w wielkopowierzchniowym sklepie B1 (za czym kryje się zresztą francuski "Auchan") butelka barolo kosztowała w zeszłym roku równe sto złotych, dzisiaj ok. 140. O ile będąc w domu zawsze jednak w ostatniej chwili łapałem się za kieszeń, co przecież poważniejszych wydatków nie brakuje, to tym razem podjąłem decyzję, że podczas tego wyjazdu butelkę barolo nabędę. Ale po kolei. 

Wyjechaliśmy z Asti jadąc w kierunku południowym, ale zaraz za miastem ruszyliśmy na zachód. Już sama przejażdżka szosami Piemontu dostarcza wiele doznań estetycznych. Jedzie się bowiem między wzgórzami pokrytymi winnicami, które często schodzą na teren płaski i dochodzą do samej drogi. Na wzgórzach natomiast, które ciągną się na horyzoncie bielą się zabudowania miast i miasteczek. Agnieszka, Jola i Jarek, którzy byli w Toskanii, twierdzili, że pięknem krajobrazu Piemont jej nie ustępuje. Może tylko wszystko jest nieco zamglone, ale to mogła być kwestia pogody, która akurat opanowała tereny, przez które przejeżdżaliśmy. Miasteczka na wzgórzach natomiast przywodziły mi na myśl Umbrię, tyle że tam rozciągały się one raczej na zboczach, lub wręcz u podnóży gór, podczas gdy tutaj zajmowały one szczyty mijanych przez nas wzniesień. 

Ponieważ sam o czterech miejscowościach, do których jechaliśmy, nic nie wiedziałem, wszystko tego dnia miało być dla mnie miłą niespodzianką. Ogromny parking, na którym zostawiliśmy samochód i ulice, przez które do niego dojechaliśmy, raczej tchu nie zapierały -- ot, jakiś włoski Ostrowiec Świętokrzyski, jaki pamiętam z lat 70. ubiegłego stulecia. Nie wiedziałem też czego się można spodziewać po Albie, kiedy doszliśmy do wąskiej, ale zatłoczonej uliczki prowadzącej do centrum. U jej początków jednak się zatrzymaliśmy, ponieważ postanowiliśmy zacząć ten dzień zwiedzania od kawy. Minęliśmy sklep, na którym widniał napis VINO NATURALE, co mnie nieco zaintrygowało, bo zawsze wydawało mi się, że każde wino jest naturalne i organiczne, a tu nagle taki przymiotnik dla podkreślenia różnicy. 

Po lewej stronie ulicy, przy niewielkim placu stały stoliki przed kawiarnią, więc zajęliśmy miejsca przy jednym z nich i zamówiliśmy kawę. Po chwili relaksu ruszyliśmy dalej w stronę centrum. Ponieważ początkowo nie kierowaliśmy się żadną mapą, zaczęliśmy krążyć dość przypadkowymi uliczkami Alby, miasta, którego historia jest jakże typowa dla Włoch. Starożytne, liguryjsko-celtyckie początki, osada rzymska Alba Pompeia, potem inwazja Longobardów, a po likwidacji ich państwa podporządkowanie cesarstwu frankońskich Karolingów. W wieku XII miasto staje się komuną, czyli republikańskim miastem-państwem. W czasach renesansu jest świadkiem rywalizacji hiszpańsko-francuskiej. Pod koniec wieku XVIII na krótko Napoleon utworzył nawet Republikę Alby, oczywiście ściśle podporządkowaną I Republice Francuskiej. Potem wiadomo -- cesarstwo, Królestwo Obojga Sardynii (Piemont) i wreszcie zjednoczone Włochy. Miasto liczy nieco ponad 30 tysięcy mieszkańców i... przy każdym zagłębieniu się w jego uliczki, dochodziliśmy do wniosku, że jest urocze! 

Natykaliśmy się na wieże takie jak w Bolonii, czy Asti, choć oczywiście nie było ich tak wiele, jak w San Gimignano, choć w XV w. to właśnie Albę nazywano "miastem stu wież". Po drodze wstąpiliśmy na moment do barkowego kościoła pw. św. Jana Chrzciciela, zaś po wyjściu z niego weszliśmy do sklepu spożywczo-pamiątkowego po przeciwnej stronie niewielkiego placu. Piemont, podobnie jak Umbria, jest dumny ze swojej tradycji truflarskiej. O ile w Umbrii przeważa trufla czarna, to Piemontczycy słyną z trufli białej. Obchodziliśmy sklep niemal w niemym nabożeństwie, a uśmiechnięta pani wyjaśniała nam, czym były rzeczy, na które akurat patrzyliśmy. Rzecz w tym, że wszystkie były jednak drogie, więc z oferty zakupu naturalnego grzyba zwanego we Włoszech tartuffo, nie skorzystaliśmy, ponieważ cena pochłonęłaby chyba cały nas budżet na te wakacje. Grzecznie podziękowaliśmy i wycofaliśmy się na ulicę. Zanim to jednak nastąpiło kupiliśmy z Agnieszką jedno opakowanie makaronu o smaku truflowym. 

Dotarliśmy na główny plac miasta, czyli Piazza Risorgimento, przy którym znajduje się Palazzo di Comune (czyli Ratusz), którego początki sięgają wieku XIV, ale swój obecny widok zawdzięcza renowacjom dziewiętnastowiecznym, oraz Duomo, czyli katedra. Przyznam, że dopiero po dotarciu do niej sprawdziłem, ile Alba ma mieszkańców. Do tej pory wydawało mi się, że najwyżej jakieś 5 tysięcy, ale okazało się, że tysięcy jest trzydzieści jeden, a więc o dziesięć tysięcy więcej niż Sandomierz, że Drohiczyna nawet nie wspomnę. Dlaczego natomiast przyszły mi do głowy te dwa polskie miasta? Otóż dlatego, że oba są stolicami diecezji, czyli mieszczą siedziby biskupów. Kiedy więc dowiedziałem się, o rozmiarach ludności Alby przestałem się dziwić, że takie "miasteczko" może mieć swojego biskupa. 

Kościół katedralny w Albie został zbudowany w latach 1496-1517 na miejscu starszej świątyni z IX wieku i nosi imię świętego Wawrzyńca (San Lorenzo, bo łac. Laurentius pochodzi od lauru, czyli po polsku wawrzynu wieńczącego głowę triumfujących wodzów, a potem cesarzy rzymskich). Jak pewnie zauważyliście, ten święty cieszył się dość sporą popularnością wśród budowniczych kościołów we Włoszech (np. katedra w Genui). Wnętrze Duomo robi wrażenie swoją wielkością i gotyckimi sklepieniami. Ponieważ kościół bywał wielokrotnie modyfikowany w wiekach XVII, XVIII i XIX można dostrzec ślady wszystkich tych stuleci. Ostatnią zmianę wprowadzono już w naszym stuleciu. Skutkiem tej modyfikacji powstało nowoczesne prezbiterium z tronem biskupim, na którym pozwoliłem sobie zrobić sobie zdjęcie (no nie mogłem się oprzeć), przed tym zabytkowym, które chyba uznano za zbyt odległe od siedzeń dla wiernych. 

Po wyjściu z katedry udaliśmy się z Piazza Risorgimento na Via Vittorio Emmanuele, uliczkę wąską, ale chyba ważną w życiu miasta, ponieważ jest pełna otwartych sklepów, kawiarenek i przemierzają ją tłumy turystów. Tym razem już dobrze wiedzieliśmy, że powinniśmy się nią przespacerować, ponieważ jeszcze przed wejściem do katedry wstąpiliśmy do Informacji Turystycznej, gdzie wzięliśmy ładnie a dowcipnie wydany plan miasta. 



















































I tak, maszerując Via Vittorio Emmanuele, dotarliśmy do kościoła św. Marii Magdaleny, który ze względu na wygląd fasady wziąłem za świątynię wczesnochrześcijańską, a to świadczy jednak o mojej ignorancji jeśli chodzi o historię architektury, bo jest to budowla późnobarokowa, zaprojektowana przez piemonckiego architekta Bernardo Vittone i ukończona w roku 1749. Wnętrze nie pozostawiało natomiast żadnych wątpliwości co do swojego stylu -- to już barok, taki jaki znam! 







Kościół św. Magdaleny stoi na rogu Via Vittorio Emmanuele i Via Luigi Paruzza. Ta druga ulica przekroczywszy tę pierwszą, zmienia swą nazwę na Via Vincenzo Gioberti. I właśnie po przekątnej tego skrzyżowania, czyli na rogu Via Vittorio Emmanuele i Via Vincenzo Gioberti stoi świątynia, co do barokowości której nikt już wątpliwości mieć nie mógł. Jest to kościół parafialny pw. św. św. Kosmy i Damiana. Obiekt sakralny stał tu podobno już w czasach rzymskich, natomiast na pewno był tu kościół w XII wieku. To, co się jednak obecnie ukazuje naszym oczom, to znowu wynik przebudowy w wieku XVIII. 
Tak bliskie sąsiedztwo dwóch kościołów katolickich przywiodło mi na myśl żydowski dowcip o jednym pobożnym Żydzie, którego spytano, co by zrobił, gdyby się znalazł na bezludnej wyspie. Odpowiedział, że postawiłby dwa szałasy, które pełniłyby role synagog. Na pytanie, po co na bezludnej wyspie byłyby mu potrzebne aż dwie synagogi, odpowiedział "Do jednej bym chodził się modlić, a w drugiej stopa moja by nie postała!" I ciekawe, czy stopy parafian od świętych Kosmy i Damiana kiedykolwiek stawały w kościele św. Marii Magdaleny i vice versa? Oczywiście tak żartobliwie przesadzam z tym zdziwieniem bliskością obu świątyń, bo doskonale znamy takie przykłady z Polski. Sąsiadujące ze sobą kościoły możemy znaleźć zarówno w wielkim Krakowie, jak i w małym Sandomierzu. 












Wkrótce dotarliśmy do placu Michele Ferrero, gdzie zresztą zmierzaliśmy celowo, ponieważ chcieliśmy zobaczyć rzeźbę Valerio Berrutiego, współczesnego artysty urodzonego w Albie, który nazwał przedstawioną przez siebie dziewczynę Alba właśnie. Byłbym hipokrytą, gdybym napisał, że dzieło nas zachwyciło oryginalnością, czy misternością wykonania, ale po prostu idąc przez całą Via Vittorio Emanuele, dotarliśmy tam, żeby się samemu o tym przekonać, czy też żeby samemu sobie wyrobić zdanie. 






W drodze powrotnej wstąpiliśmy do jednego z wielu sklepów pamiątkarsko-spożywczych, bo przecież w mieście z trufli słynącym pamiątkami są również wyroby trufle zawierające. Do sklepu zaszliśmy celowo, no bo też jednak chciałem kupić jakiś krem o smaku truflowym (bo samej trufli, to podejrzewam, że w niej zbyt wiele nie ma), żeby zrobić z niego sos do makaronu. Oczywiście to miała być pamiątka, co znaczyło, że zaplanowałem te produkty spożyć po powrocie do Polski, co też zresztą nastąpiło. 




Wracając na parking, tym razem namówiłem Agnieszkę, żeby wstąpić do sklepu ogłaszającego się jako handel winem "naturalnym". Bardzo uprzejmy sprzedawca spytał, czy chcemy zdegustować jakieś wino. Ponieważ Agnieszka takie chęci nie zgłosiła, sam spróbowałem całkiem smacznego czerwonego wina. Kiedy tak sobie powoli sączyłem, do sklepu wszedł chyba jakiś stały klient, ponieważ powiedział, że przyszedł po barolo! Ha, na ten dźwięk serce mi mocniej zabiło. A z otwartą gębą pozostawił mnie widok tegoż mężczyzny wynoszącego całą skrzynkę najdroższego wina we Włoszech! Nie miałem jednak zbyt dużo czasu na trwanie w tym stanie zadziwienia, ponieważ uprzejmy sprzedawca wrócił i odpowiedział na moje pytanie, na czym polega "naturalność" i "organiczność" wina, które sprzedaje w swoim sklepie i za które pobiera opłaty wyższe niż za wina, które najwyraźniej są jakieś "nienaturalne", czyli sztuczne! Otóż chodzi m.in. o same winogrona, których wzrost nie jest niczym wspomagany, jak i o samą winifikację, również nie wspomaganą chemicznie. Są zresztą różne stopnie owej naturalności. W przypadku takich najbardziej naturalnych nawet beczki siarkuje się minimalnie. Dopiwszy swój kieliszek dobrego, acz drogiego wina, uprzejmie podziękowałem za wyczerpującą odpowiedź i opuściliśmy sklep, w którym niczego nie kupiliśmy, ale w którym jednak moja myśl, że tego konkretnego dnia jakieś wino na pewno nabędziemy, zaczęła się już krystalizować i nabierać kształtów. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz