Modena to kolejne północnowłoskie miasto, które jest warte zwiedzenia, a mnie osobiście kojarzyło się przede wszystkim z dwoma elementami: octem balsamicznym i rodziną d'Este. Pozwoliłem sobie nawet na żarcik, że w Modenie skosztujemy kawy z octem balsamicznym, ale chyba nikt nie dał się na niego nabrać. Zanim jednak dotarliśmy do tego uroczego niemal dwustutysięcznego miasta (185 800 wg stanu z 2021), przejechaliśmy częściowo trasą, którą już wcześniej jechaliśmy do Ferrary, ale wkrótce skręciliśmy w kierunku zachodnim. Nie jechaliśmy autostradą, więc mieliśmy okazję przyjrzeć się włoskiej wsi. Tym zabudowań jest nieco inny niż u nas, a gęstość gospodarstw nieco mniejsza. Wcale nie tak rzadko natomiast trafiało się na opuszczone domy w stanie częściowego rozkładu, co doprowadziło mnie do wniosku, że rolnictwo, podobnie jak w Polsce i innych krajach Europy, przestało tu być popularnym sposobem zarabiania na życie, choć wiemy, że włoscy rolnicy są bardzo dumni z wysokiej jakości swoich produktów. Rolników nie musi być jednak procentowo tak wielu jak 50 lat temu. Opuszczone farmy nie powinny więc specjalnie dziwić.
Ponieważ panowały upały trafialiśmy też na pola wyschniętych, niemal zwęglonych słoneczników. Po raz pierwszy z takim zjawiskiem zetknęliśmy się dwa lata wcześniej na południu Rumunii -- to widok przykry i przygnębiający.
W pewnym momencie mignęła mi przed oczami zielona tabliczka z białym napisem "San Żvân". "Ptaszek", czyli znak diakrytyczny nad Z wielce mnie zdziwił, bo zrazu skojarzyłem go z zasadami pisowni czeskiej, słowackiej, słoweńskiej lub chorwackiej! Jakieś słowiańskie osadnictwo w okolicach Bolonii? "Daszek" nad A przypominał mi z kolei diakrytykę rumuńską Ponieważ nie dawało mi to spokoju, a mojemu towarzystwu jakoś nie udzieliło się moje lingwistyczne podniecenie, przy pomocy telefonu zagłębiłem się w czeluście internetu, żeby odnaleźć tajemniczego Żvâna. Okazało się, że napis zapowiadał miejscowość San Giovanni in Persiceto, tylko w języku bolońskim! Oczywiście od dawna zdawałem sobie sprawę z wielości języków i dialektów w granicach państwa włoskiego, ale nie wiem na jakiej zasadzie takie zjawisko związane z Bolonią kompletnie mnie zaskoczyło. Próbując sobie uświadomić, dlaczego, doszedłem do wniosku, że skoro miasto to jest najstarszym włoskim ośrodkiem akademickim, to przecież od początku musiano tam mówić piękną wersją literackiej włoszczyzny. Rozbawiła mnie moja własna głupota, bo przecież przez wieki językiem funkcjonowania uniwersytetu była łacina, a ludzie poza jego murami mówili językiem, jaki się tutaj wykształcił na bazie dawnej prowincjonalnej łaciny i nie musiał mieć on wiele wspólnego z językiem toskańskim Dantego, który dał początek temu, co dziś znamy jako język włoski. Język boloński można też uznać za dialekt języka romagnol, pokrewnego mowie emiliano, które to oba języki są właściwe regionowi Emilia-Romania. Co ciekawe, podobnie jak język lombardzki i piemoncki, należą do innej podgrupy niż współczesny włoski. Ten ostatni klasyfikuje się jako język italo-dalmatyński, podczas gdy te wspomniane wcześniej należą do podgrupy italo-gallijskiej, do której też zalicza się prowansalski (południowa Francja), czy kataloński (Hiszpania). Dzięki polityce narzucania powszechnej edukacji w języku włoskim przez Mussoliniego, literacka włoszczyzna jest dziś używana przez każdego mieszkańca Italii, a w wielu miejscach języki lokalne są zagrożone wymarciem, istnieje całkiem spora liczba ludności nadal się nimi posługująca w rozmowach w gronie rodzinnym i sąsiedzkim. Tutaj natomiast mogliśmy się przekonać, że lokalna administracja dba o zachowanie tego dziedzictwa kulturowego dbając o umieszczenie napisu z nazwą miejscowości w miejscowym języku. Osobiście uważam, że to bardzo piękny ukłon w stronę tradycji i poczucia lokalnej tożsamości.
Jadąc do Modeny Jarek miał nastawioną nawigację na jakiś parking, ale nie trafiliśmy na inne miejsce do zostawienia samochodu. Plac był niewielki, a właściwie była to alejka na tyle szeroka, żeby można było środkiem dojechać do miejsca parkingowego z lewej lub prawej strony. Udało nam się nawet znaleźć drzewo, które rozciągała nad asfaltem swój cień. Nie było też żadnych opłat.
Ruszyliśmy piechotą Viale della Cittadella, która przeszła w Via Francesco Maria Molza. Podczas tego dość długiego marszu zobaczyliśmy coś, co sprawiło, że poczuliśmy się jakbyśmy się znaleźli w środku jakiegoś surrealistycznego filmu, albo jakiejś odrealnionej komedii. Właściwie w widoku tym nie było pewnie nic nadzwyczajnego, ale i tak trudno się było oprzeć wrażeniu, że dzieje się tutaj coś, co mógłby wymyślić Piwowski, jako scenę do "Rejsu", albo Bareja. Otóż idąc chodnikiem, po naszej prawej nasz wzrok przykuł rower nie pierwszej młodości z dwoma pasażerami, którymi byli dwaj kolorowi dżentelmeni również nie pierwszej młodości, przy czym jeden zajmował siodełko i pedałował, zaś drugi siedział na bagażniku z luźno zwisającymi nogami i z tlącym się papierosem zwisającym mu spomiędzy warg. Ich ubrania wskazywały na sporą nonszalancję wobec zasad elegancji, zaś stan ich utrzymania w całości i czystości również pozostawiał wiele do życzenia. Miny obu czarnoskórych dżentelmenów wyrażały tak doskonałą obojętność wobec wszystkiego, co mijali, że po prostu nie mogłem od nich oderwać oczu, a przez to zupełnie zapomniałem, żeby wyjąć telefon i zrobić im zdjęcie. A właściwie powinienem był nakręcić krótki filmik ukazujący to ich niespieszne przesuwanie się po ścieżce rowerowej, skrzypiącym jednośladem. I ten gość na bagażniku z petem w zębach! Luz, po prostu personifikacja luzu. Nirwana w czystej postaci.
Ponieważ dwaj dżentelmeni niezbyt się spieszyli, a my maszerowaliśmy dość dziarsko, wkrótce dało się zauważyć, że jednak co pojazd to pojazd, ponieważ dystans między nimi a nami zaczął się jednak powiększać. Wkrótce zniknęli nam z oczu.
Doszliśmy do budynku Wydziału Ekonomicznego Uniwersytetu im. Marco Biagi, długiego gmachu, który jednak minęliśmy, ponieważ naszym celem była Piazza Grande i katedra.
Po drodze trafiliśmy na niewielki plac della Pomposa z kilkoma straganami rozstawionymi przed kościołem Santa Maria della Pomposa, do którego wstąpiliśmy. Nazwa tego miejsca bierze się od opactwa Pomposa w delcie Padu. Świątynia stała w tu już w XII w. Natomiast na początku wieku XVIII książę Rinaldo I oddaje budynek swojemu bibliotekarzowi Ludovico Antonio Muratoriemu. Zdekonsekrowany w 1774 r. i oddany Bractwu św. Sebastiana, ponownie został wyświęcony w 1814. Podobnie jak większość kościołów, do których wchodziliśmy, również i ten nie przynosił ulgi po spacerze w letnim upale. W odróżnieniu od kościołów polskich, gdzie można się przyjemnie ochłodzić, włoskie świątynie, mimo tego, że mają dużą przestrzeń osłoniętą przed słońcem, tego chłodu nie dają. Wyszliśmy więc i ruszyliśmy dalej.
Na Piazza Giacomo Matteotti zadzwonił telefon Jarka. Janiccy zatrzymali się na dłuższą rozmowę, a my wolnym krokiem doszliśmy do kościoła na rogu z Via Emilia. Nie chcieliśmy do niego wchodzić bez naszych przyjaciół, więc postanowiliśmy podejść do kościoła, który znajdował się jakieś sto metrów dalej. Nic o nim nie wiedzieliśmy, ale okazał się całkiem ciekawy. Była to bowiem świątynia pod wezwaniem Jana Chrzciciela, w której niewielkim wnętrzu niedaleko wejścia siedziała starsza zakonnica i druga starsza pani, które początkowo nie przerywały rozmowy, jaką były pochłonięte, ale zaraz się nami zainteresowały. W międzyczasie bowiem Jarek skończył rozmawiać przez telefon i chyba Janiccy zobaczyli, że idziemy w kierunku św. Jana, bo wkrótce do nas dołączyli. Obie panie były bardzo miłe i uśmiechnięte. Mówiły po włosku, ale tak, że wszystko można było zrozumieć. Zachęciły mnie również do wzięcia sobie wydrukowanej ulotki z informacjami na temat kościoła.
W miejscu obecnej świątyni już w czasach rządów Longobardów stał kościół św. Michała. Później go przebudowano w XV w., zaś obecny jego kształt przypominający obudowaną rotundę pochodzi z roku 1723. Obecny patron świątyni został jej nadany z powodu jej przejęcia przez Bractwo św. Jana Chrzciciela Dobrej Śmierci w roku 1774. Religijne stowarzyszenie stawiało sobie za cel niesienie pociechy przestępcom skazanym na karę śmieci.
Na szczególną uwagę zasługuje kompleks bardzo ekspresyjnych rzeźb stanowiących scenę opłakiwania martwego Jezusa autorstwa modeńskiego artysty Guido Mazzoniego, który wykonał je w latach 1477-1480 na zamówienie Bractwa, które wówczas miało siedzibę gdzie indziej. W kościele Jana Chrzciciela znajduje się od 1853.
Pożegnawszy się z sympatyczną zakonnicą i jej towarzyszką, ruszyliśmy w kierunku, z którego przyszliśmy, czyli do kościoła św. Eufemii na rogu Piazza Matteotti i Via Emilia. Ten jednak był zamknięty, więc udaliśmy się już prosto na Piazza Grande, żeby zwiedzić modeńską katedrę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz