Juodkrante jest piękną miejscowością turystyczną, podobnie jak Nida dawną wsią rybacką. Kto przez nią przejeżdża samochodem, ten z całą pewnością musi zwrócić uwagę na kolorowe drewniane domy rybaków, pięknie odnowione i z dbałością utrzymane. Zatrzymaliśmy się na parkingu w pobliżu ceglanego kościoła z 1885 roku.
Pierwotnie stał tu drewniany zbór ewangelicki z wieku XVII, potem wymurowano tenże budynek, który obecnie jest wynajmowany przez katolików i służy jako kościół p.w. św. Franciszka z Asyżu. Zajrzeliśmy do środka, ale wnętrze, podobnie jak fasada, niczym nas nie pociągnęło.
Po przeciwnej stronie ulicy natomiast znajduje się sklep z pamiątkami, ale nie jakimiś tandetnymi chińskimi wyrobami, jakich pełno na świecie, tylko takimi naprawdę miejscowymi, m.in. wyrobami z bursztynu. Od dziewczyny, która je sprzedawała, dowiedziałem się natomiast wreszcie, czym są te dziwne konstrukcje na słupach, ponieważ tutaj można było też takie nabyć (naturalnej wielkości). Agnieszka kupiła nam w Nidzie w takim kształcie magnesik na lodówkę. Otóż są to wiatrowskazy (ang. weathervanes) umieszczane na masztach kutrów rybackich. Jednakże nie służyły one jedynie do wskazywania kierunku z którego nadchodził wiatr, ale były też swoistymi znakami rozpoznawczymi właściciela łodzi. Jednym z częstych elementów takiego wiatrowskazu jest model domu właściciela. Nieodzowną natomiast jego częścią były barwy miejscowości, do której kuter był przypisany. Dziewczyna w sprawnej angielszczyźnie wyjaśniła nam znaczenie poszczególnych fragmentów wiatrowskazów zwracając uwagę na owo oznaczenie miejscowości. Ten, np. pochodzi z Kłajpedy, a ten z Nidy. Niestety nie zapamiętałem tej swoistej heraldyki, ale poczułem, że wreszcie moja ciekawość została zaspokojona, natomiast moje horyzonty uległy wyraźnemu poszerzeniu.
Niewątpliwą atrakcją Juodkrante jest umieszczona pod gołym niebem w lesie galeria drewnianych rzeźb nawiązujących do litewskich mitów i wierzeń. Miejsce nazywa się Góra Czarownic (Raganų Kalnas) o jest, podobnie jak każde wzniesienie na Mierzei Kurońskiej, po prostu zalesioną wydmą. Przy wyznaczonej trasie natomiast co i rusz trafiamy na czarownice, biesy, krasnale, gady, ale także postaci całkiem ludzkie. Podobno jeszcze w XVIII wieku składano tu ofiary pogańskim bogom, ale trudno to potwierdzić. Świętowano tam też Jonines, czyli Noc Świętojańską, lub inaczej Sobótkę. Współcześnie znajdujące się tam rzeźby to wytwory grupy artystów, a stawiano je tam od czasu założenia tej plenerowej galerii w 1979 r.
Widząc na każdym kroku nawiązania do pogańskiej tradycji kraju, zastanawiam się nad polityką kulturalną Republiki Litewskiej. Tradycja katolicka jest tam nieco krótsza od tej w Polsce, ale przecież chrześcijaństwo jednak przez wieki tam dominowało. Wiem, że działają na Litwie prężne grupy rodzimowiercze, czy też neopogańskie (ta druga nazwa jest nacechowana podejściem chrześcijan). U nas też mamy słowiańskich rodzimowierców, ale trudno powiedzieć, że to jakieś silne grupy mające jakiś decydujący wpływ na naszą kulturę. Na Litwie dziewiętnastowieczny katolicyzm spełniał podobną rolę, jak w Polsce -- utrwalał, a nawet odradzał narodową tożsamość. A jednak to do tradycji przedchrześcijańskiej nawiązują współcześni artyści. Skoro powstają tego typu inicjatywy, to widocznie uzyskują poparcie ze strony władz państwowych. Ciekawe natomiast, co na to hierarchowie i proboszczowie! W gminie Linia na Kaszubach sami parafianie zażądali usunięcia całkiem współczesnych drewnianych rzeźb diabłów, dopatrując się w nich starokaszubskim demonów Smãtka (odpowiednika mazurskiego Smętka) i zsyłającego swary Pùrtka, wychodząc z założenia, że zło w ich społeczności bierze się z samej obecności tych wytworów sztuki snycerskiej. Wydaje się, że Litwinom takie rzeczy nie tylko nie przeszkadzają, ale że są dla nich źródłem swoistej dumy. Wydaje się, bo żadnej ankiety wśród naszych północnych sąsiadów nie przeprowadzałem, więc pewny być nie mogę.
Kiedy tak wędrowaliśmy od rzeźby do rzeźby, przechodząc między krokodylami, krukami, niezliczonymi czartami i wstrętnymi czarownicami, żeby na ludowej orkiestrze skończyć, minęła jakaś godzina i zaczęliśmy odczuwać głód. W związku z tym zdecydowaliśmy się jechać do Kłajpedy na późny obiad (choć co to dzisiaj znaczy późny, i co to znaczy obiad w dobie, kiedy biznesmeni jadają w południe lunch? Staram się pozostać wierny definicji, że obiad spożywa się między 12.00 a 15.00. Wszystko po 15.00 jest obiadem późnym). Zaś z powodu głodu nie zatrzymaliśmy się przy wielkich piaskowych rzeźbach stojących przy plaży od strony Zalewu. W ten sposób jeszcze raz potwierdziła się stara mądrość ludowa mówiąca, żeby niczego nie odkładać na później, bo choć "co się odwlecze to nie uciecze", jak mówi "mądrość" tej pierwszej przecząca, to w wielu przypadkach okazja wcale nie chce się powtórzyć. W tym przypadku nawet na pewno się nie powtórzy, ponieważ gdybyśmy nawet jakimś cudem wrócili kiedyś na Mierzeję Kurońską, tych piaskowych konstrukcji już tam nie będzie. Tym razem natura w postaci ssania w żołądku pokonała kulturę!
W międzyczasie dowiedziałem się drogą smsową od Ilony, że ona, Wojtek i reszta ich towarzystwa też już wraca z Połągi, ponieważ właśnie tam urządzili sobie byli wycieczkę. Wstępnie umówiliśmy się na spotkanie na parkingu przy wałach zamkowych w Kłajpedzie.
Kolejka na powrotny prom była nieco dłuższa niż na ten poranny, więc jakieś pół godziny postaliśmy na szosie na Mierzei. Potem już poszło gładko i dwadzieścia minut po wjeździe na platformę tego wodnego środka transportu byliśmy już na parkingu.
Czasami zdarzają się w prawdziwym życiu idealne synchronizacje. Kiedy wysiadłem z auta i odwróciłem się w stronę rzeki, dostrzegłem grupę ludzi z brunetką na czele, którą rozpoznać można na końcu świata, bo się w ogóle nie zmieniła od czasów naszych studiów historycznych na UŁ. Szła Ilona Fituch, jej siostra Iza, Monika, która była kiedyś Ilony i Izy sąsiadką, i którą również znaliśmy z tamtych czasów, przesympatyczny mąż Moniki Rafał, Wojtek, czyli mąż Ilony i również nasz kolega ze studiów. Była też para, której nie znaliśmy i... nie poznaliśmy, ponieważ znajomi naszych przyjaciół prawdopodobnie nie odczuwali potrzeby poszerzenia swoich kręgów towarzyskich.
Ostatni raz z Iloną i Wojtkiem widzieliśmy się w weekend majowy u naszej wspólnej koleżanki Ewy, gdzie właśnie dogadaliśmy się, że będziemy w tym samym czasie zwiedzać Litwę i Łotwę. Wcześniej natomiast to były całe dziesięciolecia. Tak się czasami w życiu składa, że z ludźmi, których uważamy za bliskich, potem jakoś kontakt się urywa. Czasami z różnych powodów, a czasami zupełnie bez. Spotkanie z Iloną i Wojtkiem bardzo mnie ucieszyło i wzruszyło. Wojtek był naszym świadkiem na ślubie, więc mamy wiele fajnych wspólnych wspomnień.
Ruszyliśmy w stronę Placu Teatralnego, minąwszy najpierw pomnik brodatego długowłosego motocyklisty. Postawiono go w 22 lipca 2017 roku ku pamięci pierwszemu klubowi samochodowo-motocyklowemu MSC Memmelland (Memellaendischer Automobil und Motorrad Club, założony w 1925), a przedstawia on litewskiego podróżnika Antanasa Poškę, który na stalowym rumaku objechał Morze Bałtyckie. Z inicjatywą wyszedł działacz ruchu motocyklowego Aurim Mockas, zaś wykonawcą został kłapjpedzki rzeźbiarz Arūnas Sakalauskas.
Spod pomnika poświęconego historii kłajpedzkiej motoryzacji przeprowadziliśmy towarzystwo przez ulicę, z której można już było dostrzec domy z pruskiego muru, przy okazji polecając zwiedzenie tego kwartału. Jak pewnie mogliście się zorientować, występowaliśmy tutaj już w roli "ekspertów", ponieważ w znajomości zakamarków Kłajpedy mieliśmy jednodniową przewagę. Udzielałem więc Ilonie i Wojtkowi szeregu rad, którędy warto pójść i co zobaczyć, bo przecież chyba wiecie, jakie to przyjemne uczucie móc się powymądrzać.
Na Placu Teatralnym niestety się rozstaliśmy, ponieważ towarzystwo Ilony i Wojtka Fituchów ruszało na zwiedzanie miasta, a my na obiad do Ento-Dvarasa, czyli do tej samej restauracji, co dnia poprzedniego.
Szkoda, wielka szkoda, że takie spotkania mają przelotny charakter, bo powiem otwarcie, że marzyło mi się, żebyśmy gdzieś razem zasiedli, napili się alkoholu jak w czasach studenckich (mam nadzieję, że mnie Jan Śpiewak ani nikt inny nie oskarży o reklamę pijaństwa), pogadali jak to starzy Polacy. W dodatku jako chłopski potomek, który się naczytał książek i naoglądał filmów o dawnych wyższych sferach, mam marzenie, żeby na wakacjach spędzać czas na nie tylko na zwiedzaniu, ale też na spotkaniach towarzyskich. Wiecie, o co chodzi -- taki bogacz jak jechał na Rivierę, to zaraz szukał innych bogaczy, z którymi mógłby się zakolegować. W ten sposób tworzyła się siatka kolesi oplątująca całą Europę, a nawet cały glob. Oczywiście jako egalitarysta jestem krytyczny wobec tych przedwojennych próżniaków, ale jednak czas wolny to oni potrafili sobie fajnie wypełnić.
W Etno-Dvarasie zamówiliśmy inne dania niż dnia poprzedniego, ale nadal tradycyjne (ja np. chciałem zamówić cepeliny podsmażane, ale ponieważ poinformowano mnie, że dziś ich nie ma, wziąłem placki ziemniaczane, czyli buliviniai blynai), za to Jarek poszedł na całość, bo sobie wziął zupę grzybową w chlebie. Tak przy okazji to jestem bardzo ciekaw, kto zapoczątkował serwowanie zup w chlebie w naszej części Europy. Jadłem kiedyś w Bratysławie zupę czosnkową podaną w wydrążonym bochenku, kilkakrotnie jadłem w ten sposób żurek w Polsce, a teraz mieliśmy przed sobą zupę z borowików w litewskim chlebie. Jeżeli to ma być nawiązanie do jakichś chłopskich tradycji, to myślę, że to bardzo wątpliwa sprawa, bo żaden chłop nie marnowałby całego bochenka chleba, żeby zjeść jedną miskę zupy. Nie mogę jednak powiedzieć, żebym był krytyczny wobec tego pomysłu. Nie wiem tylko, czy ktoś opracował jakieś zasady savoir-vivre'u dotyczące tego, co zrobić z tym chlebem po spożyciu zupy! Zjeść go, zostawić do wyrzucenia? Zjeść tyle chleba nie jest tak łatwo (no dobra, dla niektórych to pestka), a wyrzucić przecież szkoda. Dla pokolenia naszych dziadków wyrzucenie chleba byłoby w ogóle nie do pomyślenia, bo chleb był dla nich święty.
Długo jednak te refleksje nie zaprzątały mi głowy, ponieważ postanowiłem, że zamówię sobie taką samą grzybową dnia następnego, ponieważ już zdecydowaliśmy, że obiad też zjemy w kłajpedzkim Etno-Dvarasie. Równie szybko przestała mnie nurtować myśl, jakim cudem nie ma przysmażanych cepelinów, skoro są gotowane, więc jaka to filozofia przekroić je i wrzucić na rozgrzaną patelnię? Trochę mi to przypominało sytuację z filmu "Deja vu" Juliusza Machulskiego, gdzie w odeskim lokalu gastronomicznym można było zamówić tylko klopsiki z ryżem, albo kotlet z ziemniakami, ale już klopsików z ziemniakami się nie dało.
Po obiedzie przeszliśmy się jeszcze do portu, do którego zawinął kolejny wycieczkowiec wielkości całego osiedla mieszkaniowego. Po wczorajszym nie było już ani śladu. Tymczasem kiedy już zawróciliśmy, usłyszeliśmy głos syreny, co Agnieszce nasunęło podejrzenie, że być może statek zaraz będzie odpływał. Po chwili jednak wytłumaczyliśmy sobie, że to niemożliwe, że na pewno postoi tu co najmniej do wieczora, aż wszyscy wycieczkowicze wrócą ze zwiedzania miasta. Kiedy doszliśmy do Mostu Zamkowego i weszliśmy na niego, żeby dojść do parkingu, spojrzeliśmy jeszcze raz w stronę ujścia Denes, u którego stał cruiser, ... tylko, że właśnie już nie stał... Dźwięk syreny naprawdę oznaczał jego wypłynięcie w dalszy rejs, zaś my ten moment zwyczajnie przegapiliśmy!
Niemniej przed dotarciem do samochodu na "naszym" wielkim parkingu natknęliśmy się na uroczą atrakcję (przynajmniej dla mnie), a mianowicie szklane gabloty z makietą średniowiecznej Kłajpedy. Uwielbiam wszelkiego rodzaju modele i makiety, więc z dziecięcą radością przyglądałem się tej miniaturze hanzeatyckiego miasta.
Wieczór w Połądze spędziliśmy w naszej kwaterze na "zajęciach indywidualnych" , ponieważ tym razem jakoś nikt nie wykazywał wielkiego entuzjazmu wobec marszu na plażę.