wtorek, 5 września 2023

Kłajpeda II i zachód słońca w Połądze (poniedziałek, 24 lipca 2023)

 

Po  sutym i smacznym obiedzie wyruszyliśmy na poszukiwanie historycznego ratusza. Idąc jeszcze lewym brzegiem rzeki Dane, wydawało mi się, że po jej drugiej stronie widzę czerwony budynek, który z całą pewnością jest ratuszem, no bo wiadomo -- pruskie miasto, to i ratusz musi być zbudowany z nieotynkowanej czerwonej cegły, jak ten w Berlinie. Nie byliśmy co do tego do końca przekonani, ale tak mówiła mi "intuicja". Ruszyliśmy więc na drugą stronę Biržos tiltas (most), żeby przeszedłszy obok konstrukcji ze szkła i stali dojść do rogu z Liepų gatvė, czyli ulicą Lipową. Oczywiście skojarzenie nazwy z główną ulicą Białegostoku było nieuniknione, ale gdybym miał kłajpedzką Lipową porównywać z którąś z ulic białostockich, byłaby to prędzej Warszawska, choć też nie do końca. Liepų gatvė wydaje się mieć trochę bardziej wielkomiejski charakter. Niemniej znajduje się na niej szereg budynków z XIX wieku oraz z początków wieku XX, które są niestety poprzetykane architektonicznymi tworami epoki sowieckiej. Niemniej idzie się tą kłajpedzką Lipową bardzo przyjemnie, podziwiając stare budynki. 





Faktycznie doszliśmy do neogotyckiego gmachu z czerwonej cegły, który nie był podobny do Rotes Rathaus w Berlinie, ale za to był duży i ... z czerwonej cegły właśnie, więc nadal byłem przekonany, że to jednak stary ratusz miejski. Okazało się jednak, że ten pochodzący z lat 90. XIX wieku budynek to czynna do dziś Poczta Główna. Był poniedziałek, więc nie mieliśmy szans na wysłuchanie minikoncertu zainstalowanych tu w 1987 r. dzwonków wygrywających w weekendy o 12.00 w południe fragmentu pieśni o Anusi z Tharau. Muszę jednak przyznać otwarcie, że gdybyśmy tam byli w sobotę lub niedzielę, pewnie też byśmy go nie wysłuchali, bo po prostu o niczym takim jeszcze nie wiedzieliśmy.

 Wróciliśmy więc do skrzyżowania z ulicą H. Manto, ale po drodze natknęliśmy się na szereg tablic pamiątkowych poświęconych osobom, których nazwiska nie mówiły nam zupełnie nic. Np. Friedrich Wilhelm Argelander, pruski astronom (ojciec pochodził z Finlandii) mierzący m.in. jasność galaktyk, Viktoras Gailius, pruski Litwin, oficer armii niemieckiej, jeden z sygnatariuszu tzw. Aktu z Tylży przyłączającego ziemie pruskie zamieszkałe przez mniejszość litewską do nowo powstałego państwa narodowego Litwinów, późniejszy litewski dyplomata, czy Antanas Merkys, polityk, przedwojenny gubernator Kłajpedy, ktory w 1940 r. po ucieczce prezydenta Smetony, pełnił przez krótki czas jego funkcję. Minęliśmy też Muzeum Zegarów, które jednak nie wzbudziło w nas wielkiej chęci wstąpienia. Szukaliśmy ratusza! 

Wróciwszy nad rzekę przysiedliśmy na ławce w pobliżu posągu rybaka. Postać na postumencie do złudzenia przypominała mi mężczyznę z peerelowskiej pięciozłotówki, za którą będąc w piątej klasie podstawówki kupowałem sobie butelkę pepsi coli w drodze powrotnej ze szkoły. Czytałem niedawno, że ten aluminiowy krążek z rybakiem, o ile jest zachowany w idealnym stanie, osiąga dziś na rynku numizmatycznym ceny od 3 do 7 tysięcy złotych. O gdybyż człowiek posiadał w wieku 11 lat dar proroczy i nie przepuszczał tych monet na niezdrową pepsi-colę! Tymczasem patrzyliśmy na rybaka nie z pięciozłotówki, ale z pomnika odsłoniętego 20 lipca 1970 roku w ramach akcji mającej na celu przekonanie mieszkańców starego hanzeatyckiego miasta o jego starych rybackich (a więc proletariackich) tradycjach. "Žvejas", czyli rybak właśnie, jest dziełem Kazimierasa Kisielisa (aż kusi, żeby zrobić zeń Polaka Kazimierza Kisiela, ale jednak się od tego powstrzymam). Tyle wyczytałem. W mojej świadomości zakapturzona postać zlała się jednak z podobną figurą zaprojektowaną przez Józefa Gosławskiego na potrzeby wyprodukowania aluminiowej monety pięciozłotowej wzór 1958. 

Kiedy ja gapiłem się na "Rybaka", Agnieszka wczytała się w swoje notatki i zdała sobie sprawę, że historyczny ratusz powinien się znajdować przy ulicy Danes 17, dokładnie na wprost nas! Skromny jednopiętrowy budynek, na który początkowo nie zwróciliśmy uwagi, odgrywał ważną rolę w historii Prus, bo to tam właśnie w latach 1807-1808 zamieszkał ich król Fryderyk Wilhelm III z królową Luizą na czas zagrożenia napoleońskiego. Dom kupieckiej rodziny Lork właściwie dopiero w 1846 r. stał się siedzibą władz miasta. Dziś urzęduje tam również burmistrz miasta. Znajdują się tam, jak się wydaje, jeszcze jakieś instytucje, ponieważ podszedłem do wejścia, żeby przeczytać lśniące tablice na ścianie, ale jednak język litewski stanowił w tym przypadku poważną przeszkodę. Oczywiście mogłem skorzystać z tłumacza google, ale jakoś mi w tym momencie nie przyszło to do głowy. 

Leniwie podnieśliśmy się z ławki nad rzeką i ruszyliśmy w kierunku mostu Zamkowego. Zrobiliśmy sobie spacer w kierunku portu, gdzie przycumował ogromny wycieczkowiec z Seven Seas Voyager Nassau, należący do grupy właścicieli cruiserów z Miami na Florydzie. Nassau jednak to stolica Bahamów,  która skojarzyła mi się z popularną szantą zaczynającą się od słów "Nassau girls ain't got no comb, away Santy Anno, they comb their hair with a kipper backbone..." Tymczasem pasażerowie wycieczkowca nie wyglądali na biedaków używających kręgosłupa śledzia zamiast grzebienia, zaś statek wyglądał jak ogromny apartamentowiec zdolny pomieścić kilka polskich wsi, że o litewskich nie wspomnę. 

Zanim jednak do cruisera dotarliśmy, minęliśmy rzeźbę ducha wspinającego się na nadbrzeże. Składała się ona niejako z samego okrycia wierzchniego zjawy, więc pomyślałem, że się zmieszczę w jego wnętrzu, ale okazałem się jednak zbyt duży. 

Od obiadu minął już jakiś czas, więc doszliśmy do wniosku, że pora napić się kawy. Po raz kolejny mieliśmy poczucie, że mamy szczęście, że nie jesteśmy we Włoszech i żadnego kelnera nie przyprawiamy o zawał zamawiając późnym popołudniem zestaw czterech zupełnie różnych kaw.  Tutaj jest Północ, tutaj wolno się rozkoszować każdym rodzajem kawy o każdej porze! 

W międzyczasie kilkakrotnie dzwoniłem do Ilony, naszej koleżanki z roku, która z Wojtkiem, swoim mężem (również naszym kolegą z roku), Izą swoją siostrą i kilkoma przyjaciółmi, miała tego dnia dojechać do Kłajpedy. Wiedzieliśmy o tym już wcześniej i wstępnie się umówiliśmy, że się tam właśnie spotkamy, ale oni cały czas byli jeszcze w drodze z Suwałk, gdzie się byli wcześniej zatrzymali. Kiedy doszliśmy na parking, a Ilona z Wojtkiem i resztą swojego towarzystwa, jeszcze byli w drodze, stwierdziliśmy, że już tego dnia się niestety nie spotkamy. Mieliśmy jednak przed sobą kolejne dni.





























































Po powrocie do Połągi i kolacji udaliśmy na plażę! Tym razem z twardym postanowieniem doczekania zachodu słońca. Nasza determinacja natomiast wzięła się stąd, że w internecie zapowiedziano ładną pogodę, co się doskonale sprawdziło! Nieliczne chmurki nie mogły nam zepsuć widoku! 
 
Powiadają, że najlepsze rzeczy w życiu są za darmo i jest w tym z pewnością dużo prawdy. Takim pięknym doświadczeniem jest z pewnością zachód słońca w Połądze. Chodzi o to, że w przeciwieństwie do wybrzeża polskiego, gdzie słońce chowa się do morza gdzieś w pobliżu linii brzegowej, czyli, kiedy stoimy twarzą do morza po naszej lewej, tutaj dzieje się to na wprost naszego wzroku. Patrzymy prosto przed siebie i widzimy jak słońce powoli się obniża, a potem równie powoli zanurza się w wodzie, żeby w końcu zniknąć. W Połądze przed wejściem na molo poustawiano ławki, niczym fotele w kinie lub teatrze, więc komu nie chce się stać na plaży, może sobie usiąść i w takiej pozycji podziwiać to zjawisko. Kiedy doszliśmy w to miejsce, wszystkie ławki były już zajęte, ale wcale tego nie żałowaliśmy. Stanęliśmy przy samym brzegu i czekaliśmy na to piękne zwieńczenie dnia. I tym razem doczekaliśmy się, zaś doświadczenie jest naprawdę wspaniałe! 
 
Wracaliśmy tym razem nie tak, jak do tej pory jakimiś ścieżkami przez las porastający wydmy, ale głównym deptakiem Połągi, ulicą Basenowicza (jak ją wulgarnie spolszczyłem). I to był świetny pomysł, bo oto miejsce to, i tak od rana żywe i ruchliwe, wieczorem dostało jakby nową potężną dawkę energii. Co dziesięć kroków grały jakieś kapele lub muzycy solowi, wszędzie przystawali ludzie i kołysali się w rytm muzyki. Kiedy zaś usłyszałem "Hit the Road, Jack" w wykonaniu jazzbandu ze śpiewającą kontrabasistką, sam zacząłem tańczyć! Było pięknie, było wakacyjnie. Bo jest czas odosobnionego i cichego relaksu, ale jest też czas spontanicznej zabawy! 

















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz